Nr 5/2022 Na teraz

Już nie boję się starać

Oliwia Kulikowska Karolina Prusiel
Muzyka Rozmowy

Karolina Prusiel rozmawia z Oliwią Kulikowską (Kalliope).

 

Karolina Prusiel: Kalliope to grecka muza poezji epickiej, najwyżej postawiona w hierarchii muz. W jaki sposób Oliwia stała się Kalliope?

Oliwia Kulikowska (Kalliope): Tak naprawdę nie przywiązuję wielkiej wagi do nazwy i nie utożsamiam się z żadną muzą. Najchętniej tworzyłabym muzykę pod nazwiskiem, ale moje jest długie i skomplikowane… Gdy uczyłam się do matury z historii sztuki, zobaczyłam słowo „Kalliope” i od razu mi się spodobało – zwłaszcza jego brzmienie. Ale gdy teraz o tym myślę, ta nazwa wydaje mi się ironicznie wymierzona w moją twórczość: idea muzy polega na tym, że się nią inspiruje, ja zaś w swoim projekcie wyłamuję się z tego etosu i opisuję świat, mam sprawczość.

Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką?

Od zawsze lubiłam śpiewać, ale nie przyszło mi do głowy, że mogłabym robić to tylko dlatego, że lubię. Jako dziecko chodziłam na lekcje fortepianu i bardzo się na nich męczyłam. Przez problemy z koncentracją dużą trudnością było dla mnie czytanie nut. Założyłam więc, że szkoła muzyczna i muzyka jako taka nie są dla mnie. Dopiero mając 16 lat, zorientowałam się, że mogę sama zacząć uczyć się grać na gitarze. Pożyczyłam gitarę klasyczną od przyjaciółki, nauczyłam się kilku podstawowych akordów i od razu próbowałam skleić piosenkę. Pierwsza była „Let Me Be Close”, która chyba nadal jest na Soundcloudzie. Gdybym wcześniej wiedziała, że tak można, zaczęłabym grać już we wczesnej podstawówce, gdy obsesyjnie słuchałam Avril Lavigne.

Utwory na Twoją epkę „Just In My Heart” powstawały w trakcie pandemii. Pandemiczna rzeczywistość mocno wpłynęła na kształt tej płyty?

Tuż przed pandemią przechodziłam trudny okres. Wchodzenie w dorosłość mnie przytłoczyło. Popadałam w stany depresyjne, mało grałam na gitarze i mało pisałam – a gdy nie piszę, czuję się bezużyteczna. Paradoksalnie więc pandemia trochę mi pomogła. Wyprowadziłam się z Warszawy na wieś, do moich dziadków. Tam stopniowo odzyskałam siebie i wróciłam do regularnego pisania.

Twoje flagowe „smutne piosenki” w pandemii nie stały się jeszcze bardziej smutne?

Raczej nie. Pandemia miała wpływ przede wszystkim na moje samopoczucie, nie zaś na treść samych piosenek. Zazwyczaj moje piosenki opowiadają o zranieniach. Dużo piszę o przyjaźni, choć teksty te mogą być odbierane jak miłosne. Ostatnio zaczęłam pisać o innych tematach, ale nie wiem, czy te teksty ujrzą światło dzienne. Wiele piosenek traktuję tylko jako część procesu twórczego. Na jedną piosenkę, którą chcę się podzielić ze światem, przypada kilka nijakich, nieudanych.

W jaki sposób je wyróżniasz?

Wiem, że piosenka jest dobra, gdy wpada mi w ucho. W pisaniu najbardziej lubię te momenty, gdy połączę kawałek tekstu z melodią i wspólnie brzmią one znajomo. Odbieram to jako magiczne, oczyszczające, czasem zaczynam płakać. Piszę o niełatwych dla mnie rzeczach, więc ma to także wymiar autoterapeutyczny. Gdy spodoba mi się jakieś połączenie, wtedy na okrągło gram tę piosenkę, dopieszczam ją. Najbardziej ekscytujący jest moment układania struktury utworu, poszukiwań idealnej wersji. Chcę tworzyć utwory melodyjne, żeby ludzie mogli je podśpiewywać. Takie utwory, których sama miałabym ochotę słuchać. Lubię też myśleć o swoich piosenkach, że one już istnieją – muszę je tylko znaleźć.

Wspomniałaś, że Twoje teksty są bardzo osobiste. Artyści mówią często, że w obcym języku łatwiej jest okiełznać emocje. Czy dla Ciebie tworzenie po angielsku jest strategią? Wynika z takiej motywacji?

Tak, na pewno tak jest. Ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero ostatnio, kiedy zaczęłam pisać dłuższe formy – opowiadania i eseje – po polsku. Wtedy właśnie zobaczyłam tę różnicę: że bardzo można się zdystansować w obcym języku i że tekst we własnym mocno oddziałuje. Póki co angielski w piosenkach przychodzi mi naturalniej. Gdy miałam 13-14 lat, zaczęłam się interesować tą kulturą, czytałam anglojęzyczne blogi. Odkryłam Rookie Mag i ta społeczność stała się dla mnie ważna. Zaczynałam tam czytać między innymi o feminizmie, o wyrażaniu siebie. Zaczęłam też wtedy odkrywać zespoły, których słucham do dzisiaj, oglądać filmy, kreować swój własny świat, z którym rzeczywiście się utożsamiałam. Język angielski pomagał mi w jego opisywaniu na własnych zasadach. A przecież w każdym języku świat wygląda inaczej.

Psycholingwiści udowadniają wręcz, że mówiąc w innym języku, jesteś inną osobą.

Ostatnio gdzieś przeczytałam, że Beckett kiedyś napisał ten sam wiersz po angielsku i francusku tylko po to, żeby udowodnić, że jest wtedy dwiema różnymi osobami. Podobnie czułam, mając kilkanaście lat.

Istnieje też pogląd, że pisanie po angielsku to pójście na łatwiznę…

Być może faktycznie łatwiej jest napisać po angielsku jakąkolwiek piosenkę. Dobrą równie trudno stworzyć w każdym języku. Nie zamykam się jednak na pisanie po polsku, nawet chciałabym kiedyś. Są zresztą polscy artyści, których bardzo lubię; także coverować. To Jauntix czy Better Person – ten drugi pisze po angielsku, ale też po polsku, i chyba jego polskojęzyczne utwory najbardziej mi się podobają. Albo Edyta Bartosiewicz…

Królowa polskich najntisów! Jej utwory bronią się do dzisiaj.

Mają świetne teksty! Bartosiewicz nie używała swojego głosu, żeby popisać się talentem, ale śpiewała to, co czuje. Nie było w Polsce zbyt wielu takich figur.

We współczesnych dziewczyńskich składach widać mocny zwrot w stronę lat 90. – myślę tu chociażby o Cudownych Latach, Wilczych Jagodach czy Gangu Śródmieście. A ile jest najntisów w projekcie Kalliope? Sama się o nie jedynie otarłaś…

Lata 90. i lata dwutysięczne to najważniejszy dla mnie okres w muzyce, jeśli chodzi o jej doświadczanie. Moi rodzice nie mieli wyszukanego gustu muzycznego. We wspomnieniach z dzieciństwa mam jednak obrazek: siedzimy w aucie i słuchamy radia. Mocno wsłuchiwałam się w te piosenki. Nie rozumiałam tekstów, ale sama muzyka tak mnie poruszała, że miałam ochotę płakać. Te brzmienia kojarzą mi się z beztroską i wywołują we mnie ogromną nostalgię. Moje pokolenie wraca do lat dwutysięcznych – w muzyce, w modzie… – pewnie również z tego powodu.

Wilcze Jagody i Gang Śródmieście wywołałam nieprzypadkowo – Twoją epkę produkowała Nela Gzowska, członkini tych formacji. Jak wyglądała Wasza współpraca?

Z Nelą od początku miałyśmy wspólną wizję tej płyty. Piosenki na epkę powstały już jakiś czas wcześniej. Czułam, że Nela rozumie moje pomysły, ale sama też miała dużo do zaoferowania. Nigdy wcześniej z nikim nie współpracowałam muzycznie. Trochę się więc obawiałam, ale wspominam ten czas bardzo dobrze. W twórczej współpracy najważniejsze chyba jest to, żeby naprawdę siebie nawzajem słuchać – i tak właśnie było w tym przypadku. Nagrywanie szło dosyć szybko, ale przesłuchiwanie i miksy to najgorsza rzecz. Trudno jest „dłubać” w starych utworach, gdy w głowie się ma już nowe rzeczy. Nie słucham też swoich utworów, gdy już są skończone. To dla mnie ogromna ulga. Bardzo nie lubiłam wcześniej samego procesu nagrywania, stąd tak niewiele moich piosenek w internecie. Nela pokazała mi, że to nie takie straszne i że czasem może być nawet przyjemne.

Poznałyście się przez Olę Kamińską z kolektywu Girls* To The Front.

To Ola mnie odkryła. Udostępniłam swoje piosenki na jakiejś dziewczyńskiej grupie na Facebooku. Ola do mnie napisała, czy nie chciałabym zagrać koncertu. Po paru miesiącach od wstawienia pierwszej piosenki na Soundcloud! Było to dla mnie przełomowe: ktoś obcy, i do tego tak fajny, naprawdę uwierzył w moją muzykę.

Jak wspominasz ten występ?

Mój pierwszy koncert w Pogłosie zapamiętałam jako najlepszy w życiu. To, że w ogóle się zdecydowałam, było dla mnie wielkim krokiem, bo wcześniej panicznie bałam się publicznych wystąpień. Przez miesiąc przed bolała mnie głowa, ale powiedziałam sobie: to twój pierwszy koncert, nieważne, co się wydarzy, po prostu musisz wyjść i nic więcej. Dziewczyny z G*TTF ustawiły mnie jako ostatnią osobę występującą, więc przyszło dużo ludzi. Dzięki temu, że nie nałożyłam na siebie presji, naprawdę wyszło. Nigdy już później nie zdarzyło mi się tak zagrać. Do dziś mam paru znajomych, którzy ciepło wspominają tamten występ. Z kolei ostatni koncert był dla mnie przełomowy w innym wymiarze: po raz pierwszy poczułam, że jestem naprawdę przygotowana. Nie stresowałam się tak bardzo, a jednocześnie umiałam się przed sobą przyznać, że mi zależy. Wcześniej bałam się starać, teraz już się nie boję.

W króciutkim opisie projektu zamieściłaś: „Pisze tak smutne piosenki, że pewnie będzie chciało ci się płakać, ale może przez chwilę poczujesz się mniej samotna”. Muzyka jako element spajający, jednoczący, dający wsparcie – tak ją postrzegasz?

Jestem osobą, którą łatwo zranić, w związku z czym zawsze mam w głowie coś, co muszę przepracować. Psycholodzy mówią, że najlepszym sposobem na przepracowanie traum jest po prostu przeżywanie emocji. Często nie umiemy tego robić, nie jesteśmy tego uczeni, nie dajemy sobie przyzwolenia na to. Muzyka potrafi konfrontować z emocjami i stwarza reprezentację danego doświadczenia. Już samo dostrzeżenie, że ktoś przechodzi przez to samo, jest uzdrawiające. Skoro inne osoby dały sobie radę, to i ja dam radę. Chciałabym, żeby moja muzyka dawała ludziom to, co ja zawsze od niej dostawałam.

Trzy lata temu na koncercie w Chmurach oprócz swoich piosenek grałaś też Gillian Welch; ostatnio w Pogłosie z kolei Phoebe Bridgers. Ważne dla Ciebie nazwiska to dziewczyny z gitarami.

Liz Phair, Neko Case, Tori Amos… Widzisz, znów wracają lata 90.! Phoebe Bridgers bardzo szanuję nie tylko za jej twórczość, ale też za to, że głośno mówi o pewnych rzeczach dziejących się w branży muzycznej. To bardzo potrzebne dzisiaj. Na gitarze zaczęłam grać z kolei przez Warpaint, miałam obsesję na ich punkcie. I przez Angel Olsen – uczyłam się wszystkich jej piosenek po kolei.

À propos Angel Olsen – wspominałaś mi kiedyś, że się poznałyście…

Tak, opiekowałam się nią na festiwalu. Gdy jesteś fanką czyjejś twórczości, masz poczucie, że porozumiecie się jako osoby, bo macie wiele wspólnego. Właśnie tego doświadczyłam.

fot. Justyna Król

Odkryłaś ostatnio coś nowego?

Album z lat 70., muszę zerknąć… „Parallelograms” Lindy Perhacs. Niesamowity pod względem wokalnym, świetny brzmieniowo. I drugi: „Mythical Kings And Iguanas” Dory Previn – mroczny, a jednocześnie ironicznie zabawny. A z nowości – ostatni album Snail Mail. Wiem już, że na pewno będę go słuchać przez następne tygodnie.

W jaki sposób znajdujesz muzykę?

Zwykle przypadkiem. Czasem też patrzę, co lubią artyści, których ja lubię. Podobnie z książkami: gdy odkrywam jakąś artystkę, googluję jej ulubione książki. Skoro lubisz czyjąś twórczość, jest duża szansa, że spodobają ci się inspiracje, które na nią wpłynęły.

To teraz trochę geografii. Pochodzimy z tego samego miasta – z Białegostoku; Ty mieszkałaś później w Krakowie, teraz mieszkasz w Warszawie. Kalliope określa się jako „lokalna songwriterka”. Jak rozumiesz lokalność?

Dobre pytanie. Nie zastanawiałam się nad tym dotychczas… Lokalność kojarzy mi się z bliskością: ktoś jest obok. Trochę także z reprezentacją, o której rozmawiałyśmy – chodzi o sygnał, że jestem niedaleko i przechodzę przez to samo. Artysta zwykle zdaje się niedostępny, stawia się go na piedestale. Nie chcę nigdy taka być.

Twój Instagram twierdzi, że lubisz samotne podróże.

To prawda; chociaż ostatnio nie mam na nie ochoty. Przez pandemię polubiłam siedzenie w domu. Wcześniej miałam potrzebę zobaczenia całego świata i bycia wszędzie, a teraz odnalazłam w Warszawie swój azyl. Wolę wyjeżdżać gdzieś blisko, żeby móc szybko wrócić do domu.

Mamy więc podróżowanie, ale z tajemnych źródeł wiem też, że kiedyś trenowałaś szermierkę… Jakie masz inne pozamuzyczne pasje?

Mam wiele różnych hobby… Szermierkę trenowałam wiele lat i miło wspominam ten czas. Chociaż nie byłam w tym dobra, bo trzeba by chodzić regularnie na treningi, a ja tego nie robiłam. Ogólnie miewam takie okresy, w których obsesyjnie się czymś interesuję. I tak na przykład kiedyś po kilka godzin dziennie jeździłam na wrotkach. Przez pewien czas lubiłam szyć albo tworzyć kolaże. Ostatnio z kolei spodobało mi się robienie biżuterii. Nie mam jakiegoś ogromnego talentu, ale manualne zajęcia mnie odstresowują.

Co planujesz w najbliższym czasie?

Chciałabym wydać kolejną epkę, tym razem z coverami. Nadal domowo, lo-fi. Może będzie tu trochę więcej gitary klasycznej, albo w ogóle z samą gitarą… Nie mam zbyt wielu możliwości sprzętowych, ale to właśnie zmusza mnie do szukania rozwiązań. Dzięki temu, że robię wszystko sama, więcej się uczę. I to, jak na razie, jest spoko.