„Ludzie dzielą się na dwie grupy: zabójców i przegranych” – mówi Donald. „Chyba niedobrze jest być zabójcą?” – pyta naiwnie Ivana. Mina jej przyszłego męża daje znak, że nie mogła popełnić większej gafy. „Wybraniec” to film o początkach wielkiej kariery Donalda Trumpa, ale chyba jeszcze bardziej o systemie, który stworzył dla niej podwaliny. Najważniejsza jest wygrana. Nie ma prawdy, nie ma dobra i zła, są tylko ludzie, których trzeba pokonać, i pieniądze, które można zarobić. Życie to ciąg transakcji, z których zawsze ktoś wychodzi zwycięsko, a ktoś musi przełknąć gorycz porażki. Największe sukcesy są więc domeną doświadczonych zabójców.
„Tak dobrze ci idzie z potworami i trollami. Nie chciałbyś zrobić filmu o Donaldzie Trumpie?” – zagadnął reżysera Aliego Abbasiego menedżer Gabriela Shermana – scenarzysty i dziennikarza znanego z bestsellerowej biografii szefa Fox News, Rogera Ailesa. Irańczyk z duńskim paszportem propozycję przyjął, ale żeby opowiedzieć o człowieku, nie o monstrum, mimo że dotąd faktycznie często opowiadał o różnych „potworach”. Na europejskie salony trafił za sprawą chropowatej i niepasującej do niczego „Granicy” o romansie dwojga trolli. W „Holy Spider” o irańskim seryjnym zabójcy kobiet łączył kino zaangażowane społecznie z rozwiązaniami rodem z amerykańskich thrillerów, a potem nakręcił dwa finałowe odcinki pierwszego sezonu „The Last of Us”. W debiutanckim anglojęzycznym filmie dopełnia swój transfer na amerykańską ziemię i opowiada z iście hollywoodzkimi sprawnością i rozmachem o kresie niewinności, o synu walczącym o miłość ojca, o pojętnym uczniu, który wreszcie przerasta mistrza.
Abbasi przekonuje w wywiadach, że jego celem nie było zabieranie głosu na temat bieżącej polityki; że jako człowiek z zewnątrz mógł spojrzeć na amerykańskie piekiełko uczciwie i niekoniunkturalnie. Co do tej całkowitej neutralności można mieć wątpliwości, zwłaszcza że na ekranie pojawia się kilka mniej lub bardziej dyskretnych odniesień do obecnych zachowań Trumpa, a umiarkowanie chłodny stosunek twórców do głównego bohatera jest raczej oczywisty. Trudno też oderwać „Wybrańca” od kontekstu zbliżających się w Stanach Zjednoczonych wyborów prezydenckich, szczególnie w świetle zarzutów stawianych jego twórcom przez ekipę republikańskiego kandydata i nieudanych prób powstrzymania dystrybucji filmu. Jeszcze trudniej porzucić przed wejściem na salę kinową wyrobione wcześniej zdanie na temat Trumpa i podejść do jego ekranowej reprezentacji z czystą głową. Nawet Sebastian Stan, odtwórca głównej roli, znalazł w swojej postaci interesujące półcienie dopiero, gdy wymazał imiona bohaterów ze scenariusza. Spróbujmy zatem podobnie przymrużyć oczy, zostawić w spokoju bieżącą politykę i skupić się na samym filmie – zwłaszcza że jest świetny.
Ziarniste obrazy pogrążonego w kryzysie Nowego Jorku roku 1973 wyglądają, jakby ktoś kręcił prequel „Taksówkarza” albo kolejną część paranoicznej trylogii Alana Pakuli. Wrażenie to zmienia się, gdy z głośników wybrzmiewa punkowa muzyka, w późniejszych fragmentach zastępowana przez dyskotekowe hity (można chwilami poczuć się jak w „Gorączce sobotniej nocy”). Dynamiczne cięcia, prowadzona z ręki kamera i faktura taśmy nadają pierwszej, ciekawszej połowie „Wybrańca” powab dokumentalnej opowieści o nowojorskich latach 70., podczas gdy druga, ejtisowa, celowo bardziej poszatkowana część przywodzi na myśl filmy nagrane na VHS. Stylistyczne zabawy Abbasiego dodają obrazowi potrzebnego kolorytu i wielkiej energii, z której pełnym bakiem film startuje i dojeżdża do mety.
Głównego bohatera poznajemy jako świeżo upieczonego członka elitarnego klubu, nieopierzonego młodzieńca, który przechwala się przed dziewczyną swoją wiedzą o pozostałych słynnych klubowiczach, ale nie ma odwagi do nich zagadać (i w ogóle niezbyt wie, jak zachować się na imprezie). Na szczęście wpada w oko słynnemu prawnikowi Royowi Cohnowi (jego wybałuszone oczy przypatrują się Trumpowi tak intensywnie, że onieśmieliłyby większość doświadczonych krętaczy), który od tej pory bierze go pod swoje skrzydła i uczy bezdusznych zasad efektywnego finalizowania interesów. Cohn zasłynął chociażby posłaniem na krzesło elektryczne szpiegowskiego małżeństwa Rosenbergów czy współpracą z senatorem Josephem McCarthym. Wydaje się „zabójcą” totalnym: jeśli nie pomogą mu pokrętnie interpretowane paragrafy, surowy wzrok i groźby, to sięga do podręcznego zestawu haków przygotowanych na każdego.
Cohn jest właściwie głównym bohaterem całej pierwszej godziny seansu. Oglądany w bezpiecznym oddaleniu od ekranu, jawi się jako postać równie makiaweliczna co cudaczna. Rzucane przez niego bon moty bywają tak absurdalne, że nie sposób się nie uśmiechnąć, a ekscentryczne nawyki na czele z wykonywaniem codziennie dwustu brzuszków czy nałogowym zbieraniem żabich figurek zdają się w minimalnym stopniu równoważyć jego bezwzględny charakter. Młody Trump wpatruje się w Cohna jak w święty obrazek: trochę ze strachem, ale głównie z podziwem.
Z czego właściwie wynika ta fascynacja i skąd u przyszłego amerykańskiego prezydenta te nieposkromione ambicje? Oprócz pragnienia docenienia przez ojca, film nie daje żadnych psychologicznych przesłanek. Ograniczony dostęp do umysłu Trumpa nie jest jednak w „Wybrańcu” problemem, bo twórcy zamiast wnikać w szczegóły jego wyjątkowej osobowości, pokazują go jako (typowy?) produkt swoich czasów. Skoro metody Cohna (wśród nich chociażby porada: „nigdy się nie poddawaj, nigdy nie uznawaj porażki!”) zdają egzamin, to dlaczego ambitny biznesmen dążący do osiągnięcia sukcesu miałby z nich nie skorzystać?
O ile w pierwszej połowie filmu Trump jest skutecznie kuszony przez diabła w drogim garniturze i stopniowo pozbawiany kolejnych resztek niewinności, o tyle druga połowa to już zdany celująco egzamin praktyczny z bezwzględności i arogancji. Pierwszą, podejmowaną jeszcze przez stosunkowo niewinnego Trumpa (prawie) samodzielną misją jest zdobycie serca Ivany Zelničkovej (bardzo charakterna i jednocześnie chwilami krucha w małej roli Maria Bakalova). Moment zauroczenia nią Donalda ma miejsce w klubie, gdzie następuje intensywny kontakt wzrokowy dwójki młodych, ukazany w filmie w sposób podobny do pierwszej wymiany spojrzeń między Trumpem a Cohnem – tyle że teraz to Donald występuje jako aktywny łowca, a Ivana jako upatrzone trofeum. Sprawy sercowe również przypominają pojedynek, w którym ktoś musi przegrać – co objawia się z wielką siłą w cudnie groteskowej scenie negocjowania intercyzy (której dorównać w grotesce może chyba tylko scena liposukcji i redukcji skóry głowy, którym Trump jako nieodrodny następca Fausta poddaje się dla zachowania wiecznej młodości).
Stylistyczne pląsy Abbasiego i sprawne scenopisarstwo Shermana na nic by się zdały, gdyby nie dwójka wielkich aktorów trzymających cały film w ryzach. Zarówno Stan, jak i Jeremy Strong triumfują dzięki powściągliwości. Stan perfekcyjnie oddaje wszystkie najdrobniejsze manieryzmy Trumpa, ale znakomicie je dawkuje, sięgając po nie wyłącznie w sytuacjach podwyższonego napięcia emocjonalnego. Pomaga mu świetna charakteryzacja, która sprawia, że czasem wygląda zupełnie jak młody Trump. W jego interpretacji nawet na moment nie staje się on karykaturą; pozostaje ciągle w stanie chłodnej powagi.
W całym filmie uśmiecha się szczerze jak dziecko tylko raz – gdy ojciec gratuluje mu bycia zabójcą – i jest to chyba najbardziej znaczący uśmiech w całej karierze Stana.
Strong gra na znacznie wyższym poziomie ekspresyjności, bo wciela się w faceta, którego podstawowe motto brzmi: „Atakuj, atakuj, atakuj!”. Jego Cohn wygląda na ciągle nabuzowanego, spiętego, jakby postawionego w stan gotowości do skoku. Oczy ma zawsze ze stali, zdolne przewiercić rozmówcę na wskroś, nawet jeśli reszta ciała już nie domaga. Do samego końca utrzymuje siłą woli maskę niezniszczalnego zabójcy, walczy mimo dawno straconej sprawy. W jednej ze scen filmu zostaje okrutnie znieważony przez Trumpa i próbuje zachować kamienną twarz, ale po raz pierwszy nie starcza mu sił – spazm szoku, niczym elektrowstrząs, przechodzi przez całe jego ciało i doprowadza do łez. Gdyby to zależało ode mnie, Strong mógłby już szykować garnitur na Oscary.
„Wybraniec” nie jest polowaniem na Trumpa. Abbasi patrzy krytycznie nie na pojedyncze osoby, lecz na zgniły system – którego Trump i Cohn są częścią – wywyższający zabójców, a karzący przegranych i zmuszający do ciągłej walki. A gdyby tak zamiast wiecznie „atakować, atakować, atakować”, można było czasem przystopować, przystopować, przystopować? To chyba marzenie ściętej głowy.