Nie orkiestry, nie soliści, lecz zespoły – to sól współczesnej muzyki od ponad pół wieku. Jeśli faktycznie tak jest, to po ubiegłorocznej nagrodzie Ernst von Siemens Musikstiftung Spółdzielnia Muzyczna stała się Wieliczką. Niemiecka fundacja co roku przeznacza swoje prestiżowe wyróżnienie (i czek na 75 tysięcy euro) na rozwój najciekawszych zespołów muzyki nowej. W 2021 roku obok polskiej Spółdzielni laureatem nagrody zostało brytyjskie Explore, zaś rok wcześniej opisywane na tych stronach Riot. Dlaczego to takie ważne? Od czasów awangardy muzyka klasyczna rozpadła się w Europie na wiele nurtów. Po dwóch symfoniach kameralnych (co za oksymoron!) Schoenberga i szeregu utworów Weberna i Varesègo okazało się, że dla modernistycznej muzyki idealnym medium jest właśnie ansambl. Pierwszy z wymienionych kompozytorów w swoim „Pierrot lunaire” (1912) wskazał na jeden z możliwych składów: flet, klarnet, skrzypce, wiolonczela i fortepian. Mały zespół zachowuje znacznie większą elastyczność niż duże orkiestry zanurzone w świecie XIX-wiecznych symfonii i koncertów (oraz późniejszych kontynuacji tych form). Partia każdego instrumentu zyskuje na znaczeniu, można spróbować nowych technik artykulacji, zestawiać melodie barw dźwiękowych czy eksperymentować z fakturami. Członkinie zespołu zabierają głos w kształtowaniu repertuaru, a dyrygenci często okazują się niepotrzebni.
Stąd w Europie od lat 60. zaczęły powstawać wyspecjalizowane orkiestry kameralne: London Sinfonietta w Wielkiej Brytanii, Asko/Schoenberg w Holandii, Ensemble Intercontemporain we Francji, recherche i Modern w Niemczech oraz Klangforum Wien w Austrii to dziś niemal instytucje. Każda z nich buduje swój odrębny profil, od dekad wspierając muzykę współczesną poprzez liczne zamówienia, prawykonania, koncerty i płyty. Wiadomo, że londyńczycy chętnie zagrają covery sceny IDM, a Francuzi raczej pobawią się live electronics. Różne są też mechanizmy finansowania – zazwyczaj pochodzi ono ze środków państwowych, regionalnych lub miejskich. W Polsce pionierem w tym obszarze był Warsztat Muzyczny z pianistą i kompozytorem Zygmuntem Krauzem na czele, który po ćwierć wieku istnienia rozwiązał się w 1988 roku. Po przełomie politycznym reaktywacji kwartetu w tym składzie próbował Paweł Mykietyn ze swoim Nonstrom w Warszawie, potem sukces odniosło Kwartludium, jednak większe składy często stawały się efemerydami (Tech-no Orkiestra z Wrocławia) lub występują zbyt rzadko (Sepia Ensemble z Poznania). Dopiero Orkiestra Muzyki Nowej w Katowicach, Hashtag Ensemble w Warszawie i właśnie Spółdzielnia Muzyczna Contemporary Ensemble w Krakowie wydają się spełniać wiele trudnych do pogodzenia warunków. Kiedyś w magazynie „Glissando” wymienił je Krzysztof Kwiatkowski w artykule „Dziś to marzenie, ale może kiedyś…”: 1) członkowie-soliści w demokratycznej wspólnocie; 2) etatowa działalność w muzyce; 3) regularna aktywność koncertowa; 4) własna siedziba; 5) wsparcie i zainteresowanie zewnętrzne. Dziś Spółdzielnia niemal to wszystko osiągnęła, ale kiedyś…
Nie musi być muzyczny. Ale to właśnie warsztaty są wciąż miejscem, gdzie mogą się poznać specjaliści muzyki określonego gatunku (współczesna, dawna, elektroniczna). W przypadku Spółdzielni Muzycznej miejscem narodzin zespołu okazały się legendarne Ferienkurse fur Neue Musik w Darmstadcie w 2014 roku. Rok wcześniej wielu przyszłych spółdzielców brało udział w European Workshop for Contemporary Music towarzyszących festiwalowi Warszawska Jesień. O te wspomnienia pytam trójki z nich: wiolonczelistę Jakuba Gucika, perkusistę Aleksandra Wnuka i pianistkę Martynę Zakrzewską. Ta ostatnia mówi: „Od początku, kiedy się poznaliśmy, myśleliśmy o założeniu zespołu. Mieliśmy po prostu młodzieńczą potrzebę formowania się i zrobienia czegoś z rozmachem! Z kompozytorem Piotrem Peszatem rozmawialiśmy o tym dwa czy trzy lata wcześniej, ale nie mogliśmy się zebrać. Potem pojawiła się propozycja, byśmy wykonali na Brand New Music w Katowicach »Trio fluido« Lachenmanna w obecności kompozytora i to był chyba nasz pierwszy oficjalny występ”. Na początku jako trio, a w pełniejszym składzie niewiele później w CSW Solvay i Kinoteatrze Wrzos. Ważnym etapem konsolidacji zespołu i wypracowania metod pracy okazały się także warsztaty z renomowanym ensemble recherche.
Zarówno Gucik, jak i Wnuk czy Zakrzewska prowadzą ożywioną działalność solową. Wiolonczelista regularnie publikuje w mediach społecznościowych „Improwizowane poniedziałki”, w których z właściwym sobie humorem rozgrywa muzyczne anegdoty, nierzadko recytując i śpiewając. Perkusista występuje jako performer i solista na licznych festiwalach, a ostatnio nagrał intrygujący przemyślanymi amplifikacjami album „Lupnik”. Pianistka objechała ostatnio parę miast z ezoterycznymi akordami Barbary Buczkówny i Bogusława Schaeffera. Wspomniany Peszat działa w Spółdzielni Muzycznej jako realizator partii elektronicznych i kompozytor-rezydent, którego politycznie prowokacyjna „Passion de Jésus-Christ” znalazła się na monograficznej płycie zespołu, a kolejna została poświęcona mu w całości. Także pozostali muzycy dali się poznać jako wirtuozi: flecistka Małgorzata Mikulska, klarnecista Tomasz Sowa, saksofonista Krzysztof Guńka, fagocistka Aleksandra Krzak, skrzypaczki/altowiolistki Barbara Mglej i Paulina Woś (odpowiadające także za harmonogram prób i umowy). Koordynatorka Olga Brewka dopełnia podstawowy skład, choć na scenie pojawia się jeszcze często gitarzysta Michał Lazar, a za sceną – jako realizatorka wideo – Aleksandra Ołdak. Jak jednak podkreśla Wnuk, zespół nie czuje ciśnienia, żeby zawsze występować w pełnej obsadzie, bo ma też doświadczenie gry w podzespołach we wszystkich możliwych konfiguracjach, typu kwartet, trio czy duet.
Ciekawa decyzja. Zgodnie z ustawową definicją spółdzielnia to dobrowolne zrzeszenie prowadzące działalność gospodarczą w interesie swoich członków – znane z socjalizmu i zarządzania nieruchomościami. Ale może ważny jest aspekt demokratycznego zarządzania, jak to praktykuje także niemieckie Ensemble Modern? Zakrzewska: „Spółdzielnia od początku najlepiej działa szczerze i na spontanie, i tak powstała ta nazwa. Nie myśleliśmy, co ona może znaczyć i co się z nią potem stanie”. Gucik: „Myśleliśmy o nazwie do tego stopnia spontanicznie, że nikt nie sprawdził nawet, że istniała już wcześniej Warszawska Spółdzielnia Muzyczna. Co do wspólnego decydowania, przeszliśmy ten etap i było ciężko – ale każde z nas ma wciąż prawo do wypowiedzi”. Wnuk: „Na pewno możemy określać się ze-społem w pełnym tego słowa znaczeniu. Czujemy, że na co dzień tworzymy grupę, choć z przyzwoleniem na indywidualne działania. Wydaje mi się, że w niektórych większych zespołach te więzy są jednak luźniejsze”.
Specyficznym aspektem działalności Spółdzielni wydaje się brak jednoosobowego kierownictwa muzycznego czy artystycznego, rządzi tu raczej duch kolektywny: Gucik–Sowa–Zakrzewska. Zespół rzadko też współpracuje z dyrygent(k)ami, decydując się na to doraźnie w przypadku większych składów. Odróżnia ich to od wielu weteranów sceny muzycznej z Europy Zachodniej, bo Ensemble Intercontemporain czy Klangforum Wien przeważnie są jednak dyrygowane i kierowane. Według Alka ta samodzielność również wiąże się z byciem spół-dzielnią. „Dzięki temu nasze kontakty między sobą jako kameralist(k)ami są bliższe i bardziej świadome, bo przy grze pod batutą włącza się pewien rodzaj słuchowego lenistwa”. Martyna uważa nawet, że „przy grze z dyrygent(k)ami Spółdzielnia nie może pokazać swojej prawdziwej tożsamości. Lubię ten nasz bałagan na próbach!”. Kuba dopowiada jednak od razu: „Jaki bałagan? To bardzo kreatywny bałagan! To moim zdaniem dobrze, że każde z nas może sobie pozwolić na uwagę wykonawczą lub interpretacyjną”.
Wystarczy rzut oka na wydaną rok temu przez DUX płytę, żeby zauważyć odmienność Spółdzielni Muzycznej. Na okładce zespół w kombinezonach ochronnych przy oldschoolowej furgonetce niczym gotowi do akcji pogromcy duchów muzyki współczesnej. W środku książeczka pełna osobistych notek o tym, dlaczego zaczęli od „śmiertelnie poważnego żartu” (czyli „Ragtime aus Westen” Maurizio Karela), jak uwielbiają grać „technoparty w Zwierzogrodzie” (czyli „shivers on speed” Brigitty Muntendorf) i gdzie szukają „drugiego czy trzeciego dna” w „układance lego” (czyli „Arpège” Franco Donatoniego). To ten ostatni utwór, pełen „motywicznej żonglerki”, znany im doskonale i wielokrotnie wykonywany, okazał się kluczowy w wykuwaniu stylu zespołowej gry, traktowany jak etiuda na ansambl. Zatem z jednej strony klasyki modernistycznej muzyki, a z drugiej – żarty i łamigłówki, jak wspomniany Kagel czy „Bagetelle für A.W.” Pawła Szymańskiego, także zawarta na płycie. Z trzeciej wreszcie, performatywna energia i humor jak w wieńczącym płytę „re / wind re / write” Ricardo Eizirika. Do preparacji instrumentów służą tu dziesiątki rekwizytów, od kubków i kulek po papier ścierny i aluminiową folię, więc nie dziwią „serdeczne podziękowania dla Kompozytora za wibratory wysłane nam pocztą w 2017 roku – używamy ich do dziś”.
Płyta w DUX-ie nie jest jednak bynajmniej pierwsza ani ostatnia, bo już w marcu tego roku opublikowany został w Bôłt Records wybór segmentów z paragrafowej kompozycji „PEnderSZATch” Piotra Peszata pod tytułem „Music for Culture Wars”. Wcześniej zespół udowodnił swój kunszt w zróżnicowanym estetycznie polskim repertuarze pierwszej dekady XXI wieku w rocznicowym monumencie „Sto na sto” Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Z kolei wspomniany Bôłt Records opublikował filmowo-muzyczną „Operę o Polsce” Piotra Stasika / Artura Zagajewskiego, a Gizeh Records – minimalistyczny dwupak Aidana Bakera, w tym „An Instance of Rising” właśnie ze Spółdzielnią. Premiery tych ostatnich utworów miały miejsce na krakowskim festiwalu Sacrum Profanum, którego kurator Krzysztof Pietraszewski wspiera zespół od samego początku. O ile koncert Bakera został wówczas, nieco przekornie, zatytułowany „post indie classical”, o tyle operę Zagajewskiego można by określić „glitch punk minimalem”. Także na Sacrum Profanum, w ramach cyklu Post Scriptum pod koniec ostatniego roku muzycy Spółdzielni mieli rzadką okazję do spokojnej pracy nad klasykami muzyki spektralnej. Arcyzłożony, czterdziestopięciominutowy „Vortex temporum” Gérarda Griseya zagrali bez dyrygenta, zaś do psychodeliczno-rockowego „Professor Bad Trip” Fausto Romitellego w większej obsadzie i z udziałem elektroniki zaprosili Liliannę Krych. W tym samym 2021 roku Spółdzielnia przedstawiła medytacyjną instalację „Field 7. Delta” Wojtka Blacharza w Cricotece oraz dała polską premierę postmodernistycznej opery „Golden Dragon” Petera Eöstvösa w MOCAK-u. Gdzie tu więc spójny profil i tożsamość?
Jednym ze wspólnych mianowników może być wprowadzony przez Jennifer Walshe termin „nowej dyscypliny”, określającej praktyki przeniesione do muzyki z codzienności, cielesności, choreografii i performansu. Zakrzewska uśmiecha się: „My się po prostu lubimy bawić. Lubimy grać klasykę, ale też od niej odchodzić – wciąż uczymy się robić niestandardowe rzeczy, także te performerskie. Na pewno to jedna z rzeczy, która nas w przyszłości interesuje, ale nie definiuje”. Wnuk wyjaśnia: „Tu chodzi o inny, może bardziej aktualny sposób obecności na scenie. Wchodzimy w pewne role czy charaktery jako ludzie, a nie tylko instrumentaliści. W procesie pracy z takimi scenicznymi personami więcej dowiadujemy się sami o sobie, a także lepiej poznajemy się nawzajem”. Gucik podsumowuje: „W ciągu ostatnich lat sporo rozmawialiśmy o tożsamości zespołu i repertuaru. Doszliśmy do wniosku, że są trzy nogi – klasyka, premiery i performatyka – i z żadnej nie chcielibyśmy rezygnować. Każda z nich działa ożywczo i zapobiega znużeniu tym, że gramy utwory tylko z jednej bajki”. I znowu Alek: „Mieliśmy także epizod, że wprowadzaliśmy do koncertów improwizację. Niektórzy z nas mieli tu odrobinę więcej doświadczenia, inni nieco mniej. Nie wyrosła z niej czwarta noga, ale chyba nikt nie ma tu żadnych żali, poza tym często korzystamy z tego doświadczenia”. Perkusista ostatnio opublikował także improwizowany duet „Komentarz eufemistyczny” z saksofonistką Pauliną Owczarek.
To od początku była i pozostaje największa bolączka polskich zespołów w tej niszy – najstabilniejszą sytuację ma bodaj Orkiestra Muzyki Nowej, która znalazła przystań w nowej siedzibie NOSPR w Katowicach. Spółdzielnia Muzyczna długo szukała miejsca na pracownię, a kolejne przystanki wypadły przy ulicy Gromadzkiej, na osiedlu Zielonym w Hucie i wreszcie w Dworku Białoprądnickim, na którego wynajem na zasadach komercyjnych zrzucają się społem. Gucik: „Mieliśmy półtora roku temu szczęście, bo choć poddasze jest małe, jest ogrzewane i dostępne całodobowo. Nawet przy większej obsadzie przy Romitellim udało się nam tam zmieścić bez strat w ludziach i sprzęcie”. Zakrzewska i Wnuk: „Przed Gromadzką mieliśmy plan na wynajęcie starego sklepu ze skuterami w hotelu Cracovia, z wielką witryną. Ale musielibyśmy tam płacić bardzo wysoki czynsz i grać tylko ciche utwory”. Gucik dodaje: „Tyle że na Gromadzkiej było taniej!”. Na to Wnuk z lekkim przekąsem, „To prawda, jednak doświadczenia prób w kurtkach, szalikach i rękawiczkach nikt nam nie odbierze. Musieliśmy też sami zamontować ścianki działowe na ćwiczeniówki – wtedy faktycznie staliśmy się spółdzielnią, i to w tym wypadku nawet mieszkaniową!”. To jednak wiolonczelista zwany jest oficjalnie człowiekiem-śrubokrętem i w tej funkcji występuje w stopce zespołu.
Muzycy ze śmiechem wspominają otwarcie siedziby przy Gromadzkiej jako jeden z najbardziej osobliwych koncertów w karierze zespołu. Trwał cztery godziny, a tłumnie zgromadzeni goście spowodowali, że w zaduchu nie dawało się wytrzymać. Martyna: „Kiedy zaczęliśmy prawykonanie utworu Piotrka, nawet nie zauważyliśmy, że Alek akurat poszedł do toalety”. „Musiałem, bo wcześniej była półtoragodzinna improwizacja!”.
Jeśli chodzi o trudności wykonawcze, Kuba uważa, że największym wyzwaniem ostatniego sezonu było „Vortex temporum” Griseya. Po licznych próbach muzycy znali nie tylko swoje partie, ale także te koleżanek i kolegów (notabene utwór przeznaczony jest na nieznacznie poszerzony „pierrotowski” skład). Martyna wymienia z kolei naładowany bardzo zróżnicowanymi prawykonaniami koncert-debiut na Warszawskiej Jesieni. Po chwili Gucikowi przypomina się też wspólny występ Spółdzielni Muzycznej z zespołem muzyki dawnej Arte dei Suanatori na Kromer Festival w Bieczu. „Zamiast próby generalnej był pogrzeb, bo koncert odbywał się w kościele, a pogrzeby mają tam pierwszeństwo. Dźwiękowcowi spalił się piec, Michałowi Lazarowi nawalił interfejs, a ksiądz kazał przesuwać klawisz, bo nie mógł przejść z komunią…”. Wnuk dopowiada: „Na środku stała perkusja i gitara elektryczna, więc wiadomo. A jak proboszcz się dowiedział, że będziemy grali pop i to jeszcze żydowskiego kompozytora, zrobiło się grubo. Ale nic się nie stało: wykonaliśmy Shlomowitza i choć z powodu pogłosu w kościele słabo się słyszeliśmy, a każdy z nas właściwie występował osobno, to zostaliśmy ciepło przyjęci”.
Regularna działalność koncertowa i edukacyjna to dziś dla zespołów być albo nie być. Same występy na festiwalach muzyki współczesnej – jakkolwiek atrakcyjne i rozwojowe – nie przekładają się na stworzenie spójnego repertuaru i wychowanie odbiorców. Na tym polu Spółdzielnia Muzyczna wyprzedziła większość polskich zespołów ze swoim cyklem „Otwórz uszy. Tu i teraz”. W latach 2017–2019 w nowohuckim Centrum Kultury im. Norwida odbyło się ponad dwadzieścia moderowanych koncertów, ale pandemia przerwała tę dobrą passę, w zdalnym trybie nie trybiło. Tematów dostarczali zarówno klasycy XX wieku (Messiaen, Lutosławski, Lachenmann, Sciarrino, Crumb, Berio), jak i istotne zjawiska (muzyka konkretna, cisza, teatr, natura, socrealizm, postinternet). Wnuk: „Mimo czasem niskiej frekwencji – od paru do dwudziestu paru osób – ten cykl odbił się jakimś echem i zbudował grupę odbiorców. U jego źródeł stał pomysł na autoedukację: gdy wracaliśmy z Darmstadtu, pojawił się pomysł, że każde z nas będzie przedstawiało innym jakieś utwory, potem będziemy je grali i o nich dyskutowali. Zrealizowaliśmy to potem w ramach cyklu »Ars Moderna«”. Stanowił on solowo-duetową odpowiedź na koronawirusa i wymogi społecznego dystansu, stąd takie hasła, jak: „twarzą w twarz”, „same w sobie” czy „sam na sam”. Równie istotnym i otwartym projektem Spółdzielni był wielokrotnie wykonywany „Słownik dźwięków wyobrażonych” Piotra Peszata, skierowany do osób niedosłyszących i głuchych.
Ale także i twórców trzeba czasem „wychowywać”. Uznaną praktyką jest tu tak zwany call for scores, czyli zaproszenie młodych kompozytorów do przesyłania partytur na obsadę zespołu, nazwane przez Spółdzielnię w tym roku „Ensemble Playground”. Zgłoszenia oceniało jury w składzie: Åsa Åkerberg (wiolonczelistka ensemble recherche), wspomniany Ricardo Eizirik oraz Szymon Bywalec (dyrygent i kierownik artystyczny Orkiestry Muzyki Nowej). Sześcioro wybranych uczestników (w tym jedna Polka – Agata Zemla) wezmą udział w trzydniowym warsztacie online, a potem mają sfinansowany transport i pobyt w Krakowie na otwarte próby z zespołem. Obie strony nawzajem się tu od siebie uczą: muzycy nowych pomysłów na brzmienia i artykulację, a kompozytorki – precyzji zapisu oraz sposobów na efektywną komunikację. Projekt zakończą jesienne koncerty z prawykonaniami powstałych utworów, traktowane jako preludium do kolejnej Warszawskiej Jesieni – historia zatacza krąg. To także znakomity sposób na sieciowanie kontaktów i wykorzystanie Siemensowskiej nagrody na rozwój zespołu. Oby trzymać ten kurs. Sto lat, Spółdzielnio!