Nr 21/2023 Na teraz

Jak na amerykańskim kazaniu

Mateusz Żebrowski
Film

Równo pięćdziesiąt lat temu Martin Scorsese nakręcił „Ulice nędzy” (1973), które stały się dla niego przepustką do wielkiej kariery. Od tego czasu amerykańskiego reżysera do tworzenia nieustannie napędza rozdarta ludzka dusza, która marzy o zbawieniu, ale daje się skusić złu i bruka się występkiem. Pół wieku temu wybitny autor filmowy rozliczał się przede wszystkim ze swoimi prywatnymi demonami, dziś, w „Czasie krwawego księżyca”, występuje jako członek białej społeczności Ameryki i współobwinia się za popełnione przez nią zbrodnie dokonane na rdzennej ludności kontynentu.

Scenariusz najnowszego dzieła reżysera „Ostatniego kuszenia Chrystusa” (1988) został oparty na reportażu Davida Granna. Amerykański bestseller opowiada o serii morderstw w Oklahomie, które dotknęły członków plemienia Osedżów (należącego do grupy plemion Siuksów Południowych). Książka skupia się na dochodzeniu Biura Śledczego (późniejszego FBI) w tej sprawie. Scorsese w swojej adaptacji nie kładzie jednak nacisku na perspektywę agentów rządowych, ani na sam proces dociekania prawdy. Wątek ten pojawia się dopiero w trzeciej godzinie snutej historii i w obliczu innych tematów ma znaczenie marginalne. W pierwszym akcie „Czasu krwawego księżyca” reżyser opowiada o społeczno-kulturowej genezie zbrodni sprzed stu lat. Na początku poprzedniego wieku Osedżowie – wypędzeni przez kolonizatorów do rezerwatu, na rzekomo gorsze ziemie – dorobili się wielkich pieniędzy, gdy na wykupionych przez nich terytoriach rezerwatu odkryto złoża ropy. Owo zrządzenie losu wywróciło hierarchię społeczną do góry nogami – rdzenni Amerykanie stali się bogaci, a biali usługiwali im w domach i na ulicach jako lokaje, niańki czy szoferzy (na co decydowali się, żeby zarabiać i być blisko mamony). Potomkowie Europejczyków, przyzwyczajeni do rasowej wyższości, ciężko znosili odwrócenie piramidy wpływów i za wszelką cenę chcieli przywrócić „naturalny stan rzeczy”. Duże wrażenie w filmie robią sceny ukazujące białych zalotników, którzy nadskakują kobietom z Osedżów, żeby zdobyć ich serca, ale przede wszystkim, poprzez małżeństwo, dorwać się do ropy i tym samym odciąć rdzennych mieszkańców od kurka z pieniędzmi. Tubylcy sprawiają za to wrażenie rozdartych pomiędzy blichtrem cywilizacji – symbolizowanym przez nowoczesne samochody i „kolonialne” domy – a własną tradycją. Refleksja nad nieoczywistym postkolonialnym miszmaszem kulturowym, pośród którego zatraca się dawny podział na panów i sługi (co jednocześnie implikuje powstawanie nowych linii napięć), zapowiadała kolejny w karierze Scorsesego – po „Milczeniu” (2016) – dramat o rozdzierających antagonizmach wynikających z kulturowego poczucia wyższości/niższości i krzywdy. Jednak scena po scenie twórcy przenoszą środek ciężkości z opowieści o wrzącym kotle społecznej agresji na rozterki jednostki.

Główny bohater „Czasu krwawego księżyca”, biały prostaczek Ernest (Leonardo DiCaprio), po odbytej w Europie służbie wojskowej (brał udział w pierwszej wojnie światowej), przyjeżdża do wuja, miejscowego dobroczyńcy, Williama Hale’a (Robert De Niro). Hale pod fasadą filantropa i przyjaciela Pierwszych Narodów skrywa naturę chciwca z niepohamowanym apetytem na czarne złoto. Za namową krewnego Ernest zaczyna zalecać się do Molly (Lily Gladstone), kobiety z plemienia Osedżów, która wraz z siostrami i matką ma prawo do roponośnych terenów. Wżenienie się w rodzinę ma pozwolić Hale’om przejąć tę ziemię. Niezależnie od manipulacji ze strony wuja – choć jego ingerencja wydaje się nie bez znaczenia – Ernest i Molly przypadają sobie do gustu i zaczynają darzyć się szczerym (chyba) uczuciem.

Scorsese decyduje się przepuścić niezwykle złożoną historię przez świadomość nieco nierozgarniętej, niezbyt inteligentnej, lekko cwaniackiej, prostolinijnej (chyba) postaci granej przez DiCaprio. Rzeczywistość i kolejne wydarzenia przepływają przez życie Ernesta niczym łagodna rzeka, nie mając na niego zbyt wielkiego wpływu. Nawet jeśli mężczyzna wikła się w skomplikowane i wątpliwe moralnie sytuacje (a wikła się bezustannie), zdaje się ich nie analizować i w pełni im poddawać. Bohater ten miał być może posłużyć za wzorzec przeciętnego białego Amerykanina, który nie rozumie swojej roli w krzywdach kolonizacji, a tym bardziej nie pojmuje, kogo i za co powinien z tego powodu przepraszać. Uważam jednak, że o ile w teorii ów pomysł brzmi interesująco, o tyle z trudem można go w sposób przekonujący przedstawić na ekranie. Ernest nie pozwala widzowi na identyfikację z nim czy choćby na zrozumienie jego „tępej” bezrefleksyjności i niezmiennej, niezależnie od okoliczności, postawy. Paradoksalnie więc czołowa postać „Czasu krwawego księżyca” wymagała od twórców o wiele głębszej psychologicznej wiwisekcji niż bohater z wyraźnie naszkicowanymi celami i motywacjami. Tej głębi w moim odczuciu zabrakło. DiCaprio przez trzy i pół godziny tkwi na ekranie z nieco skwaszoną, choć poczciwą (chyba) miną, nie dając od siebie nic, co wzbogaciłoby Ernesta o przekonujący rys. Problem ten staje się tym poważniejszy, im bardziej Scorsese zmierza w stronę charakterystycznej dla siebie opowieści o metafizycznej i symbolicznej walce dobra ze złem. Nie zabrakło w niej zresztą postaci alegorycznych: diabła – Williama Hale’a, i anioła – Molly. Skoro jednak jako widz nie rozumiem, co naprawdę dzieje się w duszy Ernesta, jak więc miałaby szczerze obchodzić mnie jego psychomachia? W konsekwencji owe rozwiązania sprawiły, że odbiłem się od konfliktu wewnętrznego z „Czasu krwawego księżyca” emocjonalnie.

mat. prasowe UIP

Wybór Ernesta na głównego bohatera zastawia na twórców jeszcze jedną pułapkę. Scorsese deklarował w wywiadach, że skoro film tematyzuje rasizm wobec rdzennych Amerykanów, to nie chce, żeby był on „produkcją o białych facetach”. Rzeczywiście, mistrz współczesnego kina nie zdecydował się na narrację przez pryzmat „białego zbawcy”, w myśl której rządowi śledczy wsadzają za kratki zbrodniarzy i tym samym ratują Osedżów przed dalszymi okropnościami. Nie znaczy to jednak, że przykładowy biały heteroseksualny mężczyzna i jego ważność schodzą w „Czasie krwawego księżyca” na dalszy plan. Z początku wydaje się, że punkt widzenia plemienia będzie w produkcji dominujący. Film otwiera przejmująca scena rytuału, podczas którego Osedżowie urządzają pogrzeb sakralnej fajce. Ten symboliczny akt jest jednocześnie momentem grzebania tradycji niszczonej przez najeźdźcę zza oceanu. Chwilę później z ziemi wytryska ropa – przyszłe błogosławieństwo i przekleństwo plemienia. W tym ekstatycznym momencie widz jeszcze nie wie, czy odkrycie złóż pozwoli ocalić kulturę tubylców, czy doprowadzi do jej agonii. Po tak wirtuozerskim wprowadzeniu i następującym po nim interesującym quasi-dokumentalnym montażu przedstawiającym konsekwencje eksploatacji czarnego złota, spory zawód sprawiła mi wolta, która doprowadziła do skupienia się na sprawach białych, reprezentowanych głównie przez postaci DiCaprio i De Niro. Osedżowie mają interesować odbiorcę o tyle, o ile są częścią walki o duszę Ernesta. Krzywdy rdzennych mieszkańców są więc nieświadomie (chyba) instrumentalizowane.

Scorsese bardzo osobiście przeżywa zbrodnie białych. Daje temu wyraz w zaskakującym epilogu, w którym symbolicznie bierze na siebie winę za wydarzenia sprzed wieku (ale i za całą kolonizację Ameryki Północnej). A jednak kulminacyjne sceny filmu pokazujące ekspiację Ernesta (będącego poniekąd alter ego reżysera), kiedy kamera studiuje jego twarz w zbliżeniu, udowadniają, kto od początku miał być w tej historii najważniejszy.

Scorsese jest zakładnikiem swojej rasy, która przez setki lat ograbiała świat z bogactw i kultur. Autor „Taksówkarza” (1976) nie jest hipokrytą i rozumie, że nieetycznie byłoby podszywać się pod perspektywę Obcego. Nie jest jednak tak, że z tego impasu przyrodzonych punktów widzenia nie da się wybrnąć. Scorsese udowodnił to w „Milczeniu”, w którym główny bohater (katolik i Europejczyk) obserwował odmienną kulturę (japońską) i dopiero pod wpływem tego, co zobaczył, zaczynał toczyć swoje wewnętrzne walki. Na tym polega przewaga bohater refleksyjnego („Milczenie”) nad bezrefleksyjnym („Czas krwawego księżyca”) w narracjach o zderzeniu dwóch obcych społeczności. Przyglądanie się cudzym zwyczajom bez uprzedzeń, z szacunkiem i namysłem pozwala oddać ich złożoność. A Ernest nie potrafi obserwować ani interpretować rzeczywistości, co zresztą zostaje zaznaczone w scenie, w której z trudem duka wersy z książki opowiadającej o Osedżach – postać DiCaprio nie ma więc odpowiednich kompetencji, żeby wgryźć się refleksyjnie w świat.

Nie sposób pominąć tematu metrażu „Czasu krwawego księżyca”. Scorsese po raz drugi z rzędu zdecydował się nakręcić trzyipółgodzinny film. Podobnie jak w „Irlandczyku” (2019), tak i tutaj ponad dwieście minut ekranowego czasu rozlewa się bezładnie nadmiarem wątków i zbędnych, powtarzalnych scen, rozwadniających wagę i sens prawdziwie udanych fragmentów. „Czas krwawego księżyca” ma niespieszne, serialowe tempo. Sądzę, że w formie odcinkowej opowieść ta sprawdziłaby się zresztą dużo lepiej. Ogrom drugo- i trzecioplanowych postaci miałby szansę w pełni wybrzmieć, a wspaniała Gladstone jako Molly mogłaby uczynić swoją bohaterkę równorzędną wobec Ernesta w interpretacji DiCaprio.

Widz ma po seansie prawo czuć się zmęczony i przytłoczony (choć wielu ten mankament nadmiaru nazywa zaletą i określa ją mianem monumentalności). Dużo i długo nie zawsze znaczy lepiej, tym bardziej że z jednej strony Scorsese pozostaje twórcą mainstreamowym i „Czas krwawego księżyca” nie sprawdza się jako slow cinema, a z drugiej produkcja nie ma wystarczającej dynamiki i dramaturgii, żeby z zapartym tchem, zapominając o płynącym czasie, dać jej się przykuć do kinowego fotela.

Najnowszy obraz Scorsesego uznaję za straconą szansę. Nadużyciem byłoby napisanie, że autor „Infiltracji” (2006) kręci wciąż ten sam film, bo przecież słynny Marty od ponad pięćdziesięciu lat raczy widzów historiami niezwykle różnorodnymi (zarówno pod względem treści, jak i formy), a jednak „Czasowi krwawego księżyca” największą krzywdę wyrządza usilna potrzeba reżysera, żeby kolejną opowieść wpisać w odwieczną potyczkę dobra ze złem o prawość pojedynczego człowieka. W tym przypadku uniwersalizowanie tematu banalizuje go i odbiera filmowi potencjał kina rozliczeniowego, w którym krzywda rdzennych Amerykanów wybrzmiałaby głośno i wyraźnie. Krótko: „Czasowi krwawego księżyca” nie było potrzebne dodatkowe obciążenie lękiem Scorsesego o swoją białą duszę.

 

„Czas krwawego księżyca”
reż. Martin Scorsese
premiera: 20.10.2023