„Nie ogarniam, czyli o demonach” w reżyserii Uli Kijak to spektakl, który z kotami i pustynią ma bardzo daleki i nieoczywisty związek. Po jego obejrzeniu w mojej głowie zagnieździł się – niczym najbardziej drażniące piosenki – ów stary dowcip: oto dwa koty idą przez pustynię, nagle jeden zwraca się do drugiego „Stary! Nie ogarniam tej kuwety”. Moje skojarzenie niechybnie jest wynikiem znajomości tego stanu, który stanowił również inspirację dla spektaklu – stanu przytłoczenia ogromem zadań, informacji, bodźców, ale też problemów czy wyzwań. Temat, który reżyserka wraz z zespołem wzięła na warsztat, trafnie przedstawia akwarela autorstwa Michaliny Rodak (nie grającej akurat w tym przedstawieniu aktorki bydgoskiego Teatru Polskiego) wykorzystana w zapowiadającym spektakl plakacie. Widać na niej samotnego człowieka stojącego naprzeciw mnóstwa symbolicznie ujętych zjawisk, doświadczeń i osobistych demonów.
Jakkolwiek nie chcielibyśmy się do tego przyznawać – każda, każdy i każde z nas czasem nie ogarnia. W takich chwilach cała rzeczywistość i zwykłe sprawy, emocje i uczucia wymykają się spod kontroli, a my – zdumieni, bezsilni, wściekłe lub zrezygnowane możemy się co najwyżej im przyglądać. Jakże miło byłoby w takiej sytuacji udać się do wyspecjalizowanej placówki po profesjonalną pomoc. Reżyserka Ula Kijak wraz z dramaturgiem Mikitą Ilyinchykiem i scenografką Niną Joachimowską stworzyli takie miejsce, zamieniając Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy w ośrodek pomocy osobom nieogarniającym i zmagającym się z demonami.
Przytłaczającą wymowę podjętego tematu sugerują – zalegające w tymczasowym foyer teatru (od niemal dwóch lat będącego w stanie generalnej przebudowy, co też utrudnia ogarnianie) – walizy, skrzynie i tobołki, sprytnie wyrysowane przez scenografkę na kartonowych pudełkach. Pomiędzy widzami czekającymi na spektakl jest doświadczona bywalczyni ośrodka, pani Giselle, która każdemu, kto gotów jest jej wysłuchać, chętnie opowiada, że znalazła tu pomoc po stracie męża i psa. Jej kolejkowa osobowość pozwala nam usłyszeć tę historię co najmniej trzy razy. Dowiadujemy się także, że miejsca należy zajmować szybko, bo w ośrodku ostatnio straszne kolejki. Tym prostym zabiegiem twórcy obsadzają widzów w rolach potencjalnych klientów (pacjentów?). Niezależnie od tego, co sprowadziło nas na ten spektakl, każdy dźwiga swoje demony.
Po wejściu na salę, gdzie mieści się mała scena TPB, widzimy obraz znany każdemu bywalcowi NFZ-owskich przychodni. Po prawej stronie sceny recepcja; siedzą w niej trzy panie, pośród których jedna regularnie obwieszcza konieczność zrobienia kawy. W poczekalni, przed biurkiem recepcji, obserwujemy zapętlony „taniec” pacjentów: wchodzących i wychodzących, czekających, chcących o coś zapytać, zapominających zaświadczenia, potykających się w progu, zirytowanych lub potulnie zajmujących przeznaczone dla nich miejsca. „Trzeba czekać” – przerywa tę krzątaninę recepcjonistka, pani Róża, tonem rezonującym z zalegającymi w nas pokładami wielopokoleniowej frustracji. Wygląda na to, że nawet wyimaginowane ośrodki pomocy dotyka kryzys typowy dla polskiej służby zdrowia. W sumie nie ma się co dziwić: zawody pomocowe należą do najbardziej eksploatujących – pani Róża też czasem nie ogarnia.
Każda z osób skierowanych do ośrodka, podobnie jak spotkana w foyer pani Giselle, dźwiga jakiś bagaż: torbę, plecak, walizkę, neseser, tobołek. To – jak się okazuje – ich „bagaż emocjonalny”. Prosta metafora ujawnia swoją zaskakującą nośność, kiedy przyjmowani do ośrodka pacjenci informowani są przez personel, że wypakowanie tego ładunku jest nieodzownym warunkiem przejścia do sal zabiegowych i zajęciowych. Reakcje, skutkujące w planie scenicznym wzruszającymi monologami (poruszającymi do łez lub bawiącymi do rozpuku, co bardzo charakterystyczne dla tego spektaklu, którego nastrój bez ostrzeżenia przeskakuje pomiędzy tonacją serio a buffo), dzięki którym poznajemy powody przybycia do ośrodka kolejnych osób, są różne. Pojawiają się niechęć (przecież bardzo wiele czasu zajęło nam wciskanie wszystkiego jak najgłębiej i tak naprawdę to nawet nie czuć tego ciężaru), wstyd (są tam w końcu rzeczy intymne, które zalegają w zakamarkach naszych „toreb” od niepamiętnych czasów) albo zdziwienie (gdy w końcu, po podjęciu decyzji, by zajrzeć do środka, dowiadujemy się, że niektóre elementy bagażu odziedziczone zostały po rodzicach, dziadkach, a inne podrzucone cichaczem przez niewiernych współmałżonków). Regularni bywalcy ośrodka, którzy mają własną rutynę, wypakowują swoje bagaże niemal odruchowo, jednak za każdym razem – powracając – przynoszą nowe. Za sprawą teatralnej magii z mentalnych walizek zamiast spodziewanych demonów wypadają stosy pluszaków. Poprzez symboliczne oswajanie problemów reżyserka zdaje się sugerować, że jednym z najprostszych sposobów wstępnego radzenia sobie z poczuciem „nieogarniania” jest opowiedzenie komuś o swojej sytuacji.
W polskiej kulturze teatralnej przyjęło się, że ukazana na scenie kolejka prezentuje przekrój społeczeństwa. Kolejka formowana w „Nie ogarniam” pozwala na zobrazowanie różnych postaw w obliczu napotykanych niedogodności: przedłużającego się oczekiwania, impertynencji pani Róży czy osób wtrącających się w rozmowę „z szybkim pytaniem”. Wśród oczekujących jest między innymi pewna gniewna dziewczyna, która na każde opóźnienie reaguje salwą wulgaryzmów – czy ma powody do zniecierpliwienia? Ona nie ogarnia, ponieważ zmaga się z rakiem, czyż mogą być przypadki bardziej pilne? Tak: nie o to przecież chodzi, jak bardzo ciężki jest niesiony przez nas bagaż, ale o to, ile mamy sił, by go dźwigać.
Na szczęście przybywającym pacjentom ośrodek proponuje rozmaite kuracje, odbywające się w wyspecjalizowanych pomieszczeniach. Dysponuje, między innymi, Płakalnią, Oddychalnią, Krzyczalnią, do których prowadzą kolorowe, zawiłe drogowskazy, sugerujące, że droga ku poprawie nie będzie najprostsza. Potwierdzają to kolejne obserwowane przez nas seanse. We Wściekalni niepewna siebie kobieta, która pozwoliła, by przemocowy mąż wmówił jej „nieogar”, stara się znaleźć w sobie siłę sprzeciwu, korzystając z worka bokserskiego. A we Wspominalni ukojenia szuka – tęskniąca za mężem i psem – pani Giselle. Każda potrzebująca pomocy osoba traktowana jest przez twórców przedstawienia z troską i czułością, jednak wszystkie terapie aplikowane są z teatralną dezynwolturą. Pacjentka we Wściekalni ucina sobie drzemkę, opierając się o worek treningowy, a dla pani Giselle i tak najbardziej skuteczną formą terapii okazuje się kontakt z ludźmi i pomoc innym (czy tego chcą, czy nie). A przynajmniej – opowiadanie im o swoim mężu i psie.
Twórcy spektaklu – co ważne i z perspektywy widza kojące – nie dążą do eliminacji „nieogarniania” poprzez dyscyplinę, dobre zarządzanie i „plan treningowy dający gwarancję skuteczności za jedyne 29.99”; nie podsuwają jednoznacznych recept, jak stać się bardziej produktywną wersją siebie. Nie przyjmują dominującego w przestrzeni medialnej dyskursu późnokapitalistycznej wydajności. Jak zapewniają w opisie na stronie bydgoskiego teatru „Celem twórczyń i twórców jest okazanie wsparcia osobom, które napotkały w swoim życiu różne problemy życiowe, zdrowotne, społeczne, psychologiczne lub inne, i chcą sobie z nimi poradzić. Spektakl daje przestrzeń, by pogodzić się ze swoimi demonami, emocjami, by pozwolić sobie na «nieogar»”. Wyreżyserowany przez Ulę Kijak spektakl powstał w nurcie estetyki troski.
Troskę, o której mowa, rozumieć należy zgodnie z wykładnią Joan Claire Tronto[1], która odnosi ją do wszystkiego, co robimy, aby utrzymać i naprawiać nasz „świat” – nasze ciała, umysły i środowisko – by kontynuować w nim jak najlepsze życie. W tej perspektywie troska to forma działania: oparta na ciekawości innego i odpowiedzialności praktyka relacyjna, a nie ustalony zestaw zasad. W oparciu o etykę troski rozwinięta została koncepcja estetyki troski. Przesunięcie to przypisuje się Jamesowi Thompsonowi, który zgłębia tę ideę w książce „Care Aesthetics: For Artful Care and Careful Art”[2]. Thompson koncentruje się na sposobach ukazywania zmysłowych i emocjonalnych aspektów relacji międzyludzkich w projektach artystycznych. Proponowana przez niego estetyka troski kładzie nacisk na długotrwałe, wzajemne zaangażowanie, widoczne zarówno podczas przygotowania, realizacji, jak i wystawiania konkretnych dzieł artystycznych. Estetycznej ocenie dzieła podlega nie tylko jego efekt, ale także jakość pracy prowadzącej do jego powstania. Uwzględniane aspekty obejmują otwartość, szczerość intencji, dobór uczestników, wzajemne zrozumienie i potrzeby publiczności czy lokalizację projektu, przy czym szczególne zainteresowanie budzi dostępność i szacunek wobec wszystkich jego uczestniczek i uczestników. Ważny jest proces współpracy i – tworzone podczas niego – relacje międzyludzkie.
„Nie ogarniam” to spektakl czuły i wrażliwy. W zależności od nastawienia i reakcji publiczności widownia może zmieniać się w Płakalnię lub Śmiechalnię, co w obu wersjach ma szansę sprawić, że widzowie wyjdą z teatru z nieco lżejszym bagażem. Kijak dołącza tą realizacją do nowego, coraz wyraźniejszego w polskim teatrze nurtu, który moglibyśmy nazwać „teatrem, który przytula” lub „teatrem pocieszenia” (jak „Mój pierwszy Rave” Agnieszki Jakimiak czy „Persona. Ciało Bożeny” Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimy). Nie jest to trend naiwny, choć mogłyby to sugerować użyte przeze mnie określenia. Przeciwnie, wpisujący się w niego twórcy i twórczynie podejmują tematy trudne, dotykają bolesnych miejsc ludzkiego doświadczenia: dojrzewania, pokoleniowych traum czy kryzysu zdrowia psychicznego. To teatr, który stoi blisko człowieka. Podobnie jak teatr rozrywkowy dąży do zapewnienia lepszego samopoczucia swojej publiczności, ale w odróżnieniu od niego nie proponuje ucieczki w fantazję ani farsę. Nie stroniąc od humoru, znajduje lekką, „uśmiechniętą” formę dla poważnych spraw, w ten sposób stara się nieść ulgę, nadzieję i budować poczucie wspólnoty. To teatr wypełniający lukę pomiędzy głębokim, poważnym i ciężkim teatrem krytycznym, a teatrem czysto rozrywkowym.
Scenariusz „Nie ogarniam” powstał na podstawie warsztatów zrealizowanych przez Ulę Kijak i Cezarego Markiewicza z grupami reprezentującymi różne przedziały wiekowe oraz z wykorzystaniem wywiadów udzielonych Mikicie Ilyinchykowi przez mieszkańców i mieszkanki Bydgoszczy. Przeprowadzono także warsztat z wyłonionymi z osobami amatorskimi: Wiktorią Kawą, Katarzyną Kaźmierczak, Tomaszem Kłodą, Oliwią Kowalewską, Mileną Królicką, Adrianem Piechotą, Joanną Starostecką, Anną Styczyńską, Magdaleną Walczak, Agnieszką Włodarczyk-Kachelską, które na bydgoskiej scenie grają obok zawodowych aktorów i aktorek. Członkinie i członkowie bydgoskiego zespołu artystycznego – Paweł L. Gilewski, Karol Franek Nowiński, Katarzyna Pawłowska, Emilia Piech – pełnią w tym projekcie potrójną funkcję: nauczycieli, performerów i „scenicznych ogarniaczy”. To na ich doświadczeniu opiera się, wprowadzony przez Kijak, bardzo sprawny mechanizm sterowania działaniami scenicznymi. Zadanie, jakie przed nimi postawiono, jest niebagatelne: obejmuje nie tylko odgrywanie własnych ról, ale również nadzorowanie działań scenicznych realizowanych przez osoby mniej doświadczone. Wymaga to podwójnego skupienia i tak skutecznego panowania nad sceną, by dla widowni proces nadzoru pozostawał niezauważalny, podobnie jak ewentualne różnice w grze profesjonalnych i nieprofesjonalnych aktorek i aktorów. Metateatralna rzeczywistość wciąga w akcję także publiczność. Twórcy puszczają do widzów oko: z wrażliwością i dowcipem opowiadając historie swoich bohaterów, sugerują, że o ocenie konkretnej osoby nie decyduje poziom „nieogarniania”, a sam jego fakt. Pozwala to sformułować ostateczną i kategoryczną ocenę: „Jesteś tylko człowiekiem. Gratulacje”.