W ostatnim czasie w dyskursie publicznym dość często pojawia się kultura terapii – dyskutują o niej zarówno prawicowi, jak i lewicowi publicyści. Obok argumentów krytycznych odnośnie narracyjnej ekspansji jej języka, zwraca się przy tym także uwagę na nierówności społeczne: prywatna terapia jest droga, a dostęp do niej w ramach publicznej ochrony zdrowia – mocno ograniczony. Mimo to częstą niegdyś uniwersalną radę „idź pobiegaj” zastępuje dzisiaj znacznie mniej ignorująca problem, lecz coraz bardziej „uniwersalna” sugestia „idź na terapię”. Należę do grona zwolenniczek terapii – sama korzystam z niej i polecam ją bliskim i dalszym znajomym – ale zachowuję ostrożność, starając się nie wpadać w bezkrytyczny optymizm co do jej uniwersalności i potencjału uzdrawiającego jednostki i kulturę. Rozróżniam też terapię jako złożone profelsjonalne narzędzie od „kultury terapii”, która złożoność tę często lekceważy. Z wielkim zaangażowaniem uczestniczyłam za to w arteterapeutycznym wydarzeniu, jakim okazał się wyreżyserowany przez Jędrzeja Piaskowskiego w bydgoskim Teatrze Polskim spektakl „Ptaki ciernistych krzewów. Rzecz o miłości w kościele”.
Akcja przedstawienia, którego tekst napisał Hubert Sulima, toczy się w przyszłości odległej o dziesięć lat, podczas uroczystości ku czci lokalnego arcybiskupa z okazji dnia jego duchowego patrona, błogosławionego Orygenesa – żyjącego w II i III wieku nieortodoksyjnego, proponującego poznanie rozumowe, komentatora i egzegety Pisma Świętego. Obchody diecezjalnego święta zostają przerwane przez wiadomość nadaną faksem (w roku 2033!), informującą o ujawnieniu czwartej, nieznanej dotąd, tajemnicy fatimskiej, której przesłanie zawiera, powtarzaną w Kościele często bez pełnego zrozumienia, frazę „Bóg jest miłością”. W spektaklu słowa te stają się pretekstem do fantazjowania, czym mogłaby być instytucja kościoła, gdyby hasło to traktowano w niej dosłownie, uwalniając je od zwyczaju, praktyki, przepisów i zaleceń instytucjonalnych. Twórcy proponują reformę tej instytucji, która może stać się inkluzywną, bezpieczną przestrzenią. Sugerują, że wówczas możliwe byłoby zarówno odrzucenie celibatu, jak też wzięcie odpowiedzialności za wyrządzone ludziom – historycznie i współcześnie – krzywdy (z pedofilią na czele) oraz zrozumienie i wsparcie uczuć osób duchownych, również kochających osoby tej samej płci. Nieoczekiwany zwrot akcji uzmysławia nam, że nie jesteśmy wcale świadkami celebry ku czci wysokiego kościelnego hierarchy, a sesji terapeutycznej. Po zrzuceniu habitu okazuje się, że domniemana siostra Perpetua (Małgorzata Witkowska) jest terapeutką. I to nie anonimową, ale Anją Rubik, która zdecydowała się na przebranżowienie pod wpływem poruszającego listu od fanki realizowanego przez nią projektu SexED – zakonnicy, która szukała sposobu na przezwyciężenie obezwładniającej ją frustracji spowodowanej codziennymi ograniczeniami i kontrolami w zgromadzeniu. Udało im się raz spotkać, ale na próżno – zanim możliwa była kolejna rozmowa, zakonnica popełniła samobójstwo.
Podczas sesji terapeutycznych bohaterowie odgrywają scenki, którymi obrazują swoje marzenia o miłości i samorealizacji. Wyrażają wielkie i mniejsze uczucia – wspominają minione zauroczenia, historie trwających relacji i głębokie fascynacje, ale snują też na przykład fantazje o pojednaniu z matką czy wyznają sekrety. Wspólnym mianownikiem większości prezentacji okazuje się marzenie, żeby o miłości mówić w zdrowy, otwarty sposób, co mogłoby pozwolić na uniknięcie wewnętrznych konfliktów oraz rozdarcia pomiędzy życiem duchowym i wiarą w Boga, a potrzebą przeżywania romantycznych uniesień.
Czy możliwe jest połączenie duchowości i erotyki? Rzeźba Berniniego z kościoła Santa Maria della Vittoria w Rzymie przedstawia świętą Teresę doznającą objawienia; patrząc na twarz śpiącej mistyczki wydaje się, że w jej proroczym śnie ból nierozerwalnie splata się z wszechogarniającą rozkoszą fizyczną. Artystyczna wizja ciała i twarzy świętej sugerują przeżycia o charakterze erotycznym, co już za czasów Berniniego wywołało skandal. W spektaklu pojawia się postać siostry Anuncjaty (Michalina Rodak), mistyczki, którą, niczym Teresę, nawiedzają wizje. Kładzie się przed młodym księdzem i sugestywnie deklaruje: „Gdybym ja nie chciała księdzu umyć stóp, a potem wypić tej wody, to musi mnie ksiądz pokarać. Jedni są wyżej, drudzy muszą być niżej”. Pragnienie poniżenia jest domeną zarówno osób ascetycznie się umartwiających, jak i stosujących seksualne praktyki BDSM – w obu przypadkach ból i rozkosz się przenikają, nierozerwalnie połączone.
Kolejną przedstawioną w spektaklu postacią symboliczną jest święty Sebastian: męczennik, który musiał ukrywać swoją wiarę, a kiedy prawda wyszła na jaw, z rozkazu cesarza został przywiązany do drzewa i zginął przebity strzałami. Jego postać jest dzisiaj ikoną homoseksualizmu: nie tylko ze względu na strzały, które symbolizują akt seksualnej penetracji, ale też w odniesieniu do konieczności ukrywania prawdziwej tożsamości i kary za życie zgodne ze swoimi przekonaniami. Ikonografia świętego Sebastiana przesycona jest erotyzmem. Inspirowany nią, przebity strzałami męski tors będący częścią scenografii autorstwa Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka patronuje opowiadanym w spektaklu homoseksualnym historiom miłosnym. To sugestia wspólnego doświadczenia osób duchownych i mniejszości seksualnych, które w Polsce skazane są na prowadzenie podwójnego życia. W „Ptakach ciernistych krzewów” marzenie o zniesieniu celibatu w Kościele wybrzmiewa jako przenośnia postulatu, by osoby niebinarne i nieheteronormatywne mogły wyjść z cienia bez strachu o swoje życie i zdrowie, nie obawiając się napiętnowania i odrzucenia, które dziś zdarzają się nawet w rodzinach.
Kolejnym wykorzystanym w spektaklu Piaskowskiego, nie wiążącym się już z erotyką, ikonicznym obrazem sakralnym, jest pieta. Obraz Maryi trzymającej w ramionach swojego zamordowanego na krzyżu syna porusza nie tylko osoby religijne. W scenie opowiadającej historię dwunastoletniej Kasi zgwałconej przez księdza, jedna z zakonnic wnosi jej – owinięte w tkaninę, spod której wystają tylko włosy – ciało. Kasia umiera (nie wiemy w jaki sposób, chociaż w domyśle pojawia się samobójstwo) przez grzechy Kościoła, wśród których zatrważająco często pojawiają się, zamiatane pod dywan, czyny pedofilskie. Ksiądz-pedofil znika, nie ponosząc konsekwencji, a instytucja, w ramach której przez lata funkcjonuje, dopuszczając się zbrodni, trwa bez uszczerbku. Siostra Gosia (Małgorzata Trofimiuk), która wniosła ciało dziewczynki, nie przebierając w słowach, daje wyraz swojej złości i bezsilności prowokowanym przez powszechną zgodę kościelnej hierarchii na seksualne nadużycia, których ofiarami są dzieci. Jej wzburzenie nie da się opanować: krzyczy, że chce palić kościoły i walić bejsbolem na oślep. Chwilowe ukojenie przynosi jej powtórzenie dziesięciu (nie)przykazań – to propozycje reform i instrukcje właściwego postępowania w przypadkach pedofilii w Kościele. Jedno z nich mówi o zapewnieniu dostępu do terapii ofiarom nadużyć, inne – zaleca odbycie studiów psychologicznych przez siostry zakonne. Proponowane rozwiązania mają na celu zadośćuczynić ofiarom pedofili oraz zapobiegać przyszłym zbrodniom.
Choć w sformułowanej przez Sulimę i Piaskowskiego diagnozie pobrzmiewa nuta ponurego pesymizmu, ich spektakl nie jest mroczny. Krytyka przemocy instytucjonalnej Kościoła, który ukrywa przypadki pedofilii czy podkreśla podrzędną rolę kobiet, prowadzona jest tu wprawdzie bardzo dosłownie, jednak na poruszane problemy warto spojrzeć w szerszym kontekście. Uczestniczki i uczestnicy scenicznej terapii uzewnętrzniają swoje miłosne marzenia, szukając szczęśliwych zakończeń nieszczęśliwych historii. W efekcie jedna z sióstr zakonnych postanawia porzucić habit i pójść do szkoły teatralnej. W świetle toczącej się od niedawna dyskusji na temat instytucjonalnej przemocy w szkołach artystycznych w Polsce motyw ten odczytać można jako marzenie, że za dziesięć lat akademie będą przestrzeniami całkiem bezpiecznymi.
Bydgoski spektakl stworzył przestrzeń bezpieczną na tyle, by podczas premiery zaangażować do udziału publiczność. Po każdej z odgrywanych scenek postać terapeutki Anji Rubik dziękowała scenicznym bohaterom za podzielenie się ich marzeniem. W pewnym momencie zwróciła się do widzów, zapraszając ich do opowiedzenia o swoim miłosnym pragnieniu. Jedna z widzek weszła na scenę i zaaranżowała etiudę, w której porównała własny lęk wysokości do lęku swojej partnerki obawiającej się odrzucenia przez rodziców po niedokonanym ciągle wyoutowaniu się. Czy ten spontaniczny, improwizowany akt teatralny może być dowodem na moc działań terapeutycznych, nawet tych odgrywanych na scenie? Głośne wypowiedzenie problemów, nurtujących różne osoby, obecne nie tylko w praktykach terapeutycznych, ale też w sztuce czy w sakramencie spowiedzi, może mieć moc uzdrawiającą. Jednak samo nazwanie trudności nie zdoła ich rozwiązać. Każda terapia, by była skuteczna, wymaga czasu, odwagi, pracy i zaangażowania. Jej owoce nie rodzą się podczas rozmów w gabinetach czy w trakcie sesji grupowych, ale w życiu, kiedy zmieniamy punkty widzenia, burzymy blokujące nasz rozwój konstrukcje myślowe, a przede wszystkim, kiedy zaczynamy działać: z szacunkiem dla innych i dbając o swój dobrostan.
„Ptaki ciernistych krzewów. Rzecz o miłości w kościele” rozwijają swoje sensy w trzech kierunkach: to zorientowany krytycznie głos w dyskusji o problemach w Kościele, a tym samym w społeczeństwie; czuła opowieść o potrzebie miłości; ironiczna i autoironiczna farsa, która obśmiewa naiwność wytworzonej wizji. Twórcy spektaklu nie negują potrzeby wiary i religii ani nawet samej przynależności do Kościoła, ale szukają sposobów, by instytucja ta była lepszym miejscem. W procesie poszukiwania alternatyw dochodzi do pomieszania porządków i wartości. Tajemnica fatimska, purpurowe szaty arcybiskupie i równie purpurowy, pokryty cekinami wózek inwalidzki są cudownie kiczowate, a Anja Rubik, opowiadając historię o liście zakonnicy, nadmienia, że przywiozła na spotkanie z nią kawę ze Starbucksa. Artyści zdają się sugerować, że jeżeli duchowni będą szczęśliwi i spełnieni na płaszczyźnie osobistej, będą także zdolni do lepszego wypełniania powierzonej im misji, czym obnażają brak możliwości nawiązania dialogu pomiędzy duchowością o charakterze religijnym i świeckim. Wizja, którą przedstawiają, jest szalona, naiwna i przerysowana. Jednostkowe spojrzenie na osoby duchowne nie idzie w parze z doktryną Kościoła, który nakazuje im złożenie ofiary ze swojego życia na ołtarzu wiary i instytucji. „Bóg jest miłością” tylko w zamkniętych ramach instytucji, która – częściej niż opiekę – sprawuje kontrolę nad swoimi wiernymi. Władza podtrzymywana jest poprzez strach i przemoc. „Ptaki ciernistych krzewów” to afirmacja terapii jako narzędzia, ale równocześnie spektakl krytycznie odnoszący się do kultury terapii; to mocna krytyka Kościoła, ale też apel o zaopiekowanie się osobami duchownymi, które go tworzą.