10 maja 1848 roku doszło do krwawych zamieszek przed budynkiem Astor Place Opera House w Nowym Jorku, gdzie szacowany na 24 tysiące osób tłum zebrał się, by protestować przeciwko wystawieniu „Makbeta” z brytyjskim aktorem Williamem Macreadym w roli głównej. Teatry uważano wówczas generalnie za miejsca w swojej naturze bardzo amerykańskie, bo demokratyczne, gdzie bogaci i biedni mogli wspólnie obcować ze sztuką, niezależnie od statusu (i poziomu samej sztuki). Astor Place był natomiast miejscem dla wybranych, jednym z pierwszych budynków teatralnych w kraju równych szans i nieograniczonych możliwości, gdzie obowiązywał określony strój, a cena biletów przekraczała możliwości finansowe przeciętnych obywateli. Oburzenie wykluczonych zbiegło się w czasie z narastającymi nastrojami antybrytyjskimi, Macready stał się więc ich uosobieniem. Opowieść o pożartym przez rządzę władzy tanie Cawdoru symbolizowała nową, podzieloną Amerykę, gdzie równość i demokrację zastąpił głód posiadania. Oklaskiwanie Makbeta równało się dawaniu przyzwolenia tym przemianom. Przynajmniej dla części widowni. Inni uznawali przedstawienie za krytykę władzy, dawnego porządku, protest zaś stanowił okazję do przeciwstawienia się postępowym zwolennikom abolicji.
Gdy niewolnicy uzyskali wolność, dzięki wydaniu przez Abrahama Lincolna Proklamacji Emancypacji, 16. prezydent Stanów Zjednoczonych już był celem populistów. 14 kwietnia 1865 roku zginął z ręki Johna Wilkesa Bootha. Amerykański aktor zasłynął między innymi rolą Makbeta (choć zwykle znajdywał się w cieniu starszego o pięć lat brata, Edwina, który wystawiał inną z bardziej znanych tragedii Szekspira, „Hamleta”, nie tylko w USA, ale także w Europie). Lincoln uwielbiał „Makbeta”, w liście do przyjaciela nazwał go swoim ulubionym dramatem. Co więcej, pięć dni przed śmiercią, podczas rejsu statkiem River Queen miał przy sobie tekst „Makbeta” i według relacji podróżującego z nim senatora Charlesa Sumnera pogrążył się w głębokich rozważaniach nad śmiercią Duncana, dwukrotnie czytając na głos fragment o zabójstwie króla. Morderstwo postawiło Bootha w roli Makbeta, egoistycznego zdrajcy, choć sam przestępca w liście napisanym przed morderstwem powoływał się na Brutusa, który zabił Cezara, kierując się dobrem Rzymu.
Mnogość interpretacji sztuk Szekspira sprawiła, że do swoich celów używali ich również twórcy minstrel shows, obrzydliwie rasistowskich przedstawień, gdzie biali aktorzy malowali twarze na czarno i ku uciesze publiczności oferowali przerysowaną interpretację zachowań Afroamerykanów. Oznaczało to wystawianie sztuk Szekspira, a raczej ich parodii, w których niedbale ubrani i nieporadni aktorzy sprawiali, że bohaterowie przedstawień – niegramatycznych, przerysowanych wersji klasyków – wydawali się jeszcze bardziej groteskowi. Twórcy minstrel shows cenili ponadczasowość Szekspira i przerabiali go po swojemu, nawiązując do ówczesnych wydarzeń. Nie inaczej było z „Makbetem”, w którym pojawiały się dagerotypia czy dzieła Dickensa, aktorzy zaś, według relacji świadków, wygłaszali swoje kwestie w sposób przesadnie dramatyczny, z powagą godną większej sprawy.
Joel Coen, reżyser „Tragedii Makbeta” (2021), zrezygnował z nawiązywania do obecnej sytuacji społecznej czy politycznej na świecie, umieszczając (nie jako pierwszy) swoją ekranizację w miejscu poza czasem. Wierność oryginalnemu dziełu i ascetyczne, puste wnętrza stanowią dowody uniwersalności sztuki Szekspira. Sam Coen w pierwszym filmie zrealizowanym bez brata Ethana zdaje się również w nią celować, okazując pełnię zaufania aktorom. Wielokrotne zbliżenia na ich twarze i minimum ekranowej przemocy sprawiają, że to emocje (rozumiane jako reakcje na wydarzenia) stają się nośnikiem treści. To zaś pozwala docenić najważniejszą, pod względem kulturowym, decyzję Coena: obsadzenie w roli Makbeta Denzela Washingtona.
Zamiast przymuszać Washingtona do zagrania przefiltrowanej wersji Makbeta, siląc się na fabularne uzasadnienie obsadzenia Afroamerykanina w tej roli, Coen zawiesza akcję w uniwersalnej scenerii próżni. Tym gestem oznajmia więcej, niż gdyby przywdział swoich bohaterów w inne szaty, a akcję umieścił poza Szkocją. Oczywiście aktem ignorancji byłoby mówienie, że coś takiego jak rasa nie istnieje, ale przypisywanie rasy Makbetowi jako postaci literackiej jest kardynalnym błędem. Pierwowzór bohatera dramatu rzeczywiście był królem Szkotów – Szkocję zwano wówczas Królestwem Alby – ale Makbet Szekspira nijak ma się do Makbeta-postaci historycznej, którego obraz jako tyrana jest głównie rezultatem anglocentrycznej polityki historycznej w XVII-wiecznej Wielkiej Brytanii.
Makbet Washingtona jest z racji wieku samego aktora starszy i stateczniejszy, jego zachowania bardziej wyrachowane, a spokój bardziej zwodniczy. Żądza władzy nie jest rezultatem impulsu czy pasji – to raczej ostatni zryw siwego wojownika chcącego pokazać, że nadal jest mężczyzną. Dystans między nim a Lady Makbet (Frances McDormand) sugeruje, że swoją męskość może udowodnić już tylko na polu bitwy i dworskich korytarzach. Lady Makbet traktuje męża instrumentalnie, jakby nie widziała w nim partnera czy nawet człowieka, a jedynie narzędzie do zrealizowania własnych ambicji.
Okazywanie człowieczeństwa, zdaje się mówić Szekspir, prowadzi do bólu, dlatego Makbet i jego żona starają się tak długo je ukrywać. Gdy poczucie winy nawiedza ich w koszmarnych wizjach, emocje wydają się zbyt silne, by zachowali świadomość. W realizacji mocno inspirowanej kinem noir, w której widać teatralny rygor, ale też domieszkę szaleństwa, każda historia jest małym dramatem.
„Tragedia Makbeta” to ciąg paciorków połączonych nicią cierpienia. I choć na świeżo po seansie w pamięci pozostaje przede wszystkim genialna, bardzo fizyczna rola Kathryn Hunter jako trzech wiedźm, dzieje się tak tylko dlatego, że sam dramat jest dobrze znany, jego wielowymiarowość natomiast stała się czymś oczywistym.
W 1936 roku dwudziestoletni Orson Welles stworzył sceniczną adaptację „Makbeta” z całkowicie czarną obsadą, ale przeniósł akcję dramatu na Karaiby. W ekranizacji z 1948 roku wrócił do Szkocji i obsadził siebie w roli głównej. Akira Kurosawa swoją wersję dramatu umieścił w feudalnej Japonii, czego rezultatem był epicki „Tron we krwi” (1957). Roman Polański (1971) i Justin Kurzel (2015) w swoich adaptacjach pozostali wierni oryginałowi, starając się stworzyć dzieła imponujące, krwawe i potężne. Ten pierwszy postawił na realizm, dokumentując szaleństwo głównego bohatera pośród pełnych przepychu wnętrz i imponujących plenerów, u drugiego zaś postacie, jak i całe królestwo, zdają się zrodzone z brudu, mgły i ognia. W porównaniu z poprzednimi „Makbet” Joela Coena jest niemal klaustrofobiczny, pozamykany w ciasnych przestrzeniach i czarno-białych kadrach. Adaptacja Coena jest do bólu minimalistyczna, surowa, dzięki czemu na pierwszy plan wychodzą osobiste dramaty jednostek. Te w dziele Szekspira pozostają niezmienne, niezależnie od okoliczności czy rasy.