„Słowa znikały bez śladu, a przepaść ziała dalej. Jego historia zawsze była
historią z dziurą w środku”.
John Maxwell Coetzee
(przeł. M. Konikowska)
„[W] tym pęknięciu więzi wyraża się jakaś nieokreślona, prymitywna, nieposkromiona rozpacz ze względu na to, co jest, […] i wobec nieodgadnionej straty, która go
– jak, kiedy, gdzie? – dotknęła”.
Marek Bieńczyk
Bernard Magné powiedział o „Zniknięciach”, że to jedno z „dzieł często cytowanych, które jednak prawie nigdy nie są czytane[1]”. Nim powieść stała się (niedoczytaną) legendą, jej lektury – zaraz po premierze – odmówił między innymi Roland Barthes[2]. Wielu w ogóle nie wzięło „Zniknięć” poważnie. Pisarz napisał powieść, która chciała być wszystkim, tylko nie literacką ciekawostką, osobliwą rozrywką dostarczoną przez genialnego wirtuoza. Marcel Bénabou był jednym z niewielu, który dostrzegali potencjał „Zniknięć”. W „Quinzaine littéraire”, doceniając Perecowski gest, wróżył mu zajęcie osobnego miejsca w literaturze. Dziś, ponad 52 lata po premierze lipogramu-legendy, mamy szansę (za sprawą doskonałego przekładu René Koelblena i Stanisława Waszaka) sprawdzić, kto się mylił, a kto miał rację. Możemy się też zastanowić, o co Perec grał, usuwając najbardziej frekwentną we francuszczyźnie literę-samogłoskę.
Zamysłem Georges’a Pereca było przedarcie się przez całą literaturę swoich czasów, napisanie wszystkiego, co można napisać. „Zniknięcia” to powieść detektywistyczna, w której mnożą się, przecinają najbardziej odległe od siebie gatunki. Jak w kryminale, obserwujemy śledztwo w sprawie nagłych zniknięć. Zaginionym jest Anton Voyl, bohater, który nim na dobre przepadnie, mierzy się z brakiem, z nieobecnością czegoś, czego nie może nazwać: „Była jakaś wyrwa, pustka, dziura, zbyt głęboko ukryta, by ktoś zdołał, umiał, mógł, chciał ją zauważyć. Coś zniknęło. To coś zniknęło” (s. 32). Co zniknęło? Nie wiemy. Nie wie także Voyl. Ów brak, ta niepochwytność staje się jego obsesją i prawdziwą udręką. Analizy i spekulacje prowadzą go na skraj otchłani i pustki, sprawiają, że marnieje, nie śpi i słabnie. W chwili, gdy sądzi, że „wygrana [jest] już blisko”, że „dotyka palcami jądra”, ono wciąż umyka. Uparta, dojmująca udręka – notuje w odnalezionym później pamiętniku – sprawia ból. Chciałoby się, pisze, „jakoś to nazwać, nadać imię, chciałoby się zawyć: oto przyczyna, oto źródło kłopotów” (s. 48). Ale to właśnie nie jest możliwe. Nie ma sposobu reprezentacji tego, co zniknęło, nie można określić przyczyny zniknięcia. Ocalenie może przyjść tylko z odnalezieniem, wypowiedzeniem, nazwaniem tego, co pozostaje „niewyrażalne”.
Choć powieść sugeruje, że bohater dogorywa („W końcu zrozumiał, iż kona”, s. 35), nie jest jasne, co dokładnie się z nim dzieje. Wiemy tylko, że Voyl zniknie na Wszystkich Świętych, zabierając ze sobą siódmy rozdział powieści, odsyłający do siódmej litery polskiego alfabetu – litery-tabu: e, pierwszej nieobecnej „Zniknięć”.
Bénabou uznał powieść Pereca za jedno z tych rzadkich dzieł, które ziszczają marzenie każdego pisarza: marzenie o całkowitej przystawalności zapisu do jego przedmiotu[3]. To utwór napisany w całości (na ponad 300 stronach!) z pominięciem „e”, a zarazem to ominięcie tematyzujący. Likwidacja „e” oraz seria mordów i zniknięć mieszają się ze sobą. Powieściowy świat zostaje zakłócony, rozstrojony, dotknięty tą formalną dysparycją. „Coś w tym szwankowało. Coś zniknęło” (s. 32). Ambicją Voyla – którego nazwisko ukrywa, a zarazem ujawnia zniknięta samogłoska (z francuska voyelle) – było „poznać to wszystko” (s. 60–61).
„Zniknięcia” zachęcają, wręcz prowokują, by pomyśleć tę powieść jako więcej niż grę i opowieść próbującą wypowiedzieć swój niedostatek. Znajomość biografii Pereca, którą przeciął gwałtownie i zamknął „topór Historii”[4], niemal narzuca myśl o Zagładzie. Już sam tytuł subtelnie odsyła do dokumentu, który spoczywał zawsze w szufladzie jego biurka: acte de disparition. Był to wydany przez władze dokument stwierdzający zaginięcie (deportowanej w 1943 r.) matki, niezamieniony później na akt zgonu, ponieważ Cécile, urodzona w Warszawie, nie była Francuzką[5].
Sam gest wyrwania litery z języka był być może próbą dowodu potencjalności przymusu (contraints) i płodności ograniczenia[6]; znakiem pragnienia, by (używając słów Pereca) zboczyć z wygodnych szlaków znaczonych słowami zbyt oczywistymi i ufnymi, „by do signifiant prowadziła tylko jakaś wąska szyjka, rurka, ucho igły”[7]. Zarazem ta czystka mówi coś więcej. Jest równie oszałamiająca i bezsensowna, jak starcie z ziemi jakiegoś narodu, jego języka i kultury. Ali Magoudi, pisząc „La Lettre fantôme”, chciał widzieć w „Zniknięciach” ludobójstwo i Zagładę. „Zniknięcia” odsyłają do niej, lecz nie są jej prostą parabolą. Perec raczej metaforyzuje samą jej stawkę[8]. To historia o pochodzeniu, nad którym zawisa Klątwa, o jej nieubłaganym dopełnianiu – znikaniu i zapominaniu.
Wszystko wygląda rutynowo, wszystko prawidłowo […] a mimo to, pod chybotliwą osłoną słowa […] pojawia się straszliwy chaos […]. [Za] parę godzin, za parę dni, za parę tygodni […] stopniowo powiększy się otchłań, ogrom zapomnienia, studnia pozbawiona dna, inwazja białości. Powoli pogrążymy się w ciszy, aż do końca”[9] (s. 35).
W otchłań, w czarną dziurę Historii wpadają ludzie, ich ciała, gesty, pamięć i słowa, ale także to, co ich określało – kultura i język, religia i praktyki, tradycja i historia. Nic z tego nie mogło być przekazane, i istotnie – nie zostało. Voyl cierpi, jak cierpiał Perec, z powodu braku, braku dostępu – ale do czego bardziej niż do siebie? Wydarte „e” to litera-rdzeń, litera-oś, serce języka, bez której nie sposób powiedzieć je (ja) ani słów: „Georges” „Perec”. Niemożliwe są także inne klucze-słowa: mère (matka), père (ojciec), eux (oni). A zatem „e” to (także) największe oparcie, „litera-pępowina”[10], a jej likwidacja oznacza przecięcie podstawowej więzi. Nie sposób, powiada Claude Burgelin, lepiej wyrazić bliskość pomiędzy matką a literą[11].
W życiu Pereca, jak u Voyla, „[w]szystko wydawało się w porządku, tylko… / Tylko co? / Tracił grunt pod nogami” (s. 46). Wszystko było rutynowe, normalne (dom ciotki, liceum Claude-Bernard, szkoła Geoffroy-Saint-Hilaire w Étampes, rozpoczęte studia, pierwsze notki i próby powieści), a jednak te znaki normalności były fałszywe: „Zrazu wszystko zdawało się w porządku, acz wszystko zjawiło się jako fałsz”[12]. Jojo, jak go zwano, raz po raz potykał się (wpadając w siebie, a to znaczy: w depresję) o swój brak, o swoją nie-tożsamość, własną nie-historię. Był jak Sylvie i Jérôme z „Rzeczy”, którzy nie mieli tradycji ani przeszłości. Jako dziecko „błądził niczym lunatyk z otwartymi oczyma, nękany napadami cierpienia, którego nie potrafił ani rozpoznać, ani określić”. Zabrakło biografii i wspomnień. Te ocalone były rozdarte, zawisły w próżni, nic ich nie wiązało. Ci, którzy mogli je związać i potwierdzić – zniknęli. Tortury Voyla odsyłają więc do udręk młodego Pereca, który miał w sobie coś nieprzetworzonego, surowego, czego nie dało się opowiedzieć, co można było tylko odgrywać.
W „Zniknięciach” znajduje się osobliwy passus, który odsyła już nie tylko do upiorności braku, lecz także do winy. Nie ma „[n]ikogo, kto mógłby pojąć, jaki dławi go ból. Nikogo, kto mógłby ulżyć […]. Nikogo, kto jako kapłan mógłby odpuścić mu Winę” (s. 35). O jaką Winę Voyla może chodzić? Nie wiemy. Wiemy wszak za sprawą Jeana Duvignauda, że pisarz roztrząsał swe przeżycie i dopuszczał myśl, iż – chociażby – zaszła pomyłka, która pozwoliła mu na ocalenie. Perec, ochrzczony w 1943 roku, odczuwał winę ocalonego[13]. Często powtarzał także, że jest „złym synem”. Uchowany nierzadko sądzi, że ktoś nie przeżywa, by mógł przeżyć on. Oskarża się, że przyczynił się do grzechu przeżycia, „że wybrał życie”, a także, by żyć, dokonał – jak maran[14] – zerwania, odrzucił tożsamość[15]. Perec wyjaśniał, że:
przeżył nalot Niemców na szkołę w Grenoble, ponieważ jego akt urodzenia fałszywie wymieniał jego rodziców jako André i Cécile zamiast jako Icka i Cyrlę. Perec daje do zrozumienia, że wojnę przeżył tylko dzięki temu, że się zatracił.
W „Urodziłem się” streścił tę historię „ukośnie”:
Urodziłem się 25 grudnia 0000. Powiadają, że mój ojciec był stolarzem. W niedługim czasie po moich narodzinach ludzie przestali być życzliwi i musieliśmy schronić się w Egipcie. W ten oto sposób dowiedziałem się, że jestem Żydem i w tych to dramatycznych warunkach trzeba było dostrzec przyczynę mojej niewzruszonej decyzji, żeby nim nie pozostać[16].
Perec to ten, na którego „padło i nie padło”. Nie martwy, ale i nie żywy, wyrwany śmierci, a zarazem życiu. Ocaleni ulegają czasem logice autokalumni, która „»daje pośmiertną satysfakcję Hitlerowi«: podobnie jak kat, jego ofiara także bowiem powtarza sobie, że nie powinno jej tu być. Jeśli już jest, bo przeżyła, to powinna być tak, jakby jej nie było: cicho, milcząco, niezauważalnie, powoli wymazując się z istnienia, aż do ostatecznego aktu zaniknięcia”[17]. Performatywnym wykonaniem tej prawie-śmierci są „Człowiek, który śpi” i właśnie „Zniknięcia”. Bohaterowie milczą lub mówią językiem o rozerwanych ogniwach. Są niemal-martwi, zmuzułmanieni, zredukowani do tylko-bycia:
idę w białą próżnię, ku nicości. It is a must („Zniknięcia” s. 60).
Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, sezon po sezonie, rozpoczyna się coś, co nigdy nie zazna końca: twoje życie roślinne, twoje życie odwołane („Człowiek, który śpi[18]).
Co zaświadcza Perec? Agata Bielik-Robson powiada, że istotą świadectwa jest nie raport mówiący, „jak było”, lecz coś, z czym każdy musi zmierzyć się sam: „kwesti[a] albo śmierci, albo życia, która w przypadku świadczenia zagładowego przybiera formę szczególnego dylematu – albo prawie–śmierci, albo przeżycia”[19]. „Zniknięcia” to Blanchotowskie „pisanie bez pisania, mowa rozpadła i spopielona jak kupka popiołów, […] entropijna, niosąca tylko jedno świadectwo – umierania (mourir)”[20]. W „L’Écriture du désastr” Maurice’a Blanchota brak szans na zwrot lub przełom. Trauma wtrąca w siebie, w niemowę i asymbolię, ale – jak mówią nam inne tradycje – możliwe są inne końce. Nie prawie-śmierć, lecz nowe możliwości. Nowe początki. Taką tradycję myślenia rozwija Jacques Derrida. W wyborze między życiem a śmiercią, prawie-śmiercią a przeżyciem filozof stoi po stronie (prze)życia[21]. Rabiniczne kidusz ha-szem zastępuje kidusz ha-chaim. Poświęcenie życia (w geście uświęcenia prawa/Imienia) – jego afirmacją. Derrida nie znosi prawa ani tradycji, raczej ożywia jej „najbardziej źródłowy rdzeń”, który wpisany jest w biblijny przekaz: „Świadczę się przed wami dzisiaj niebem i ziemią: życie i śmierć składam przed tobą błogosławieństwo i przekleństwo; wybierz życie, abyś żył ty, i potomstwo twoje”[22].
Perec-maran, Perec-ocaleniec, ten, który dokonał wypisu z życia, wpisze się w nie ponownie – w geście prawowiernego wyboru. Napisze przecież: „Nie umarłeś”, by powtórzyć: „Nie umarłeś”; „Przestań mówić jak człowiek, który śni”[23]. Powieść „W albo wspomnienie z dzieciństwa” pisarz, nie bez powodu, zadedykuje „e”, która wypadła ze „Zniknięć”. Nie będzie to już „pisanie bez pisania” („Nie piszę po to, aby powiedzieć, że niczego nie powiem”[24]), lecz szukanie sposobu „przeżycia życia w języku”[25]. Pisanie jako żłobienie, utrwalanie śladu, a także: potwierdzenie, wybór, afirmacja swojego (prze)życia (l’affirmation de ma vie[26]).