Nr 15/2022 NA DŁUŻEJ

GATUNKI TRANSKOBIECOŚCI: Jak daleko i jeszcze bliżej

J. Szpilka
Literatura Cykl

Wiadomość o tym, że „Summer Fun” Jeanne Thornton otrzymało tegoroczną Lambdę w kategorii „Transgender fiction” – bodajże najważniejszą nagrodę dla amerykańskiej literatury LGBT+ – powitałam z radością. Trudno mi sobie wyobrazić inną powieść, która zasługiwałaby na takie wyróżnienie, chociaż trzeba przyznać, że wśród nominacji nie brakowało świetnej literatury (nominowane było także „Trans i pół, bejbi” Torrey Peters). Nie ma co szczędzić słów: powieść Thornton to dzieło wybitne, absolutnie warte każdej poświęconej mu chwili.

Ale laudacja wymaga uargumentowania. Skąd te wszystkie superlatywy, skąd zachwyt? Nie da się odpowiedzieć poprzez dalsze mnożenie przymiotników. W nadmiernym stężeniu stwierdzenia, że „Summer Fun” jest wzruszające, przezabawne, poruszające, prozatorsko mistrzowskie, szybko przechodzą w rodzaj białego szumu – być może nadając się na blurba na okładce, ale nie mówią nic o samym tekście. Próby doprecyzowania także mogą okazać się nieskuteczne. Co z tego, że powiem, że już otwierająca tekst nota od autorki jest małym arcydziełem, które chciałabym cytować po wielokroć, gdybym tylko potrafiła oddać jego subtelność w języku polskim? Z piętrzących się zachwytów trudno złożyć analizę, syntezę, obraz całości. Jako że za cel stawiam sobie wytłumaczenie, dlaczego „Summer Fun” zasłużyło na Lambdę w każdym calu i jeszcze trochę, powinnam zdobyć się na więcej. Powinnam spróbować powiedzieć o tej książce coś bardziej wyważonego i przemyślanego. W tym momencie, niestety, zderzam się z poważnym problemem: jak wytłumaczyć ten rodzaj zachwytu, który pozostawia w poczuciu bezsilności wobec tego, o czym próbujesz mówić?

Truth or Consequence, New Mexico

Spróbujmy konwencjonalnie – zobaczymy, jaki trop podpowie nam początek. Na pierwszych stronach „Summer Fun” Gala, młoda trans kobieta z podupadłego, resortowego miasteczka Truth or Consequence w Nowym Meksyku, odprawia magiczny rytuał. Jego celem jest przywołanie z powrotem do świata B— tajemniczego wokalisty Get Happies, kalifornijskiego zespołu, który osiągnął szczyty muzycznego sukcesu w latach 60., aby na kolejne dekady zniknąć. Wszystkiego tego dowiadujemy się z listu, który Gala pisze do B— – a z jej korespondencji składa się cały tekst książki. Od razu jednak trzeba zaznaczyć, że „Summer Fun” nie jest powieścią epistolarną. B— nigdy nie odpisuje, trudno jest więc mówić o wymianie listów. Zaś to, co Gala w nich zawiera, nieszczególnie wpisuje się w konwencje i wymogi sztuki epistolarnej. W listach tych na przemian opisuje bowiem biografię B— oraz własne, dużo skromniejsze życie i konsekwencje odprawionego rytuału. Oba wątki splatają się i łączą wokół tytułowego „Summer Fun”, nigdy niewydanego albumu, który miał być arcydziełem Get Happies, oraz przedziwnego związku łączącego Galę i jej bliskich z tym zaginionym arcydziełem.

Czytelnik lepiej obeznany w historii amerykańskiej muzyki popularnej, a przede wszystkim w California sound lat 60., szybko zauważy oczywiste analogie. Get Happies to The Beach Boys, a „Summer Fun” to ich legendarny, nieukończony album „Smile”. Całe „Summer Fun” naszpikowane jest odniesieniami do historii tej muzyki, których odcyfrowywanie niewątpliwie sprawiłoby ogromną przyjemność specjalistycznemu odbiorcy bądź zagorzałemu fanowi. Ale jednocześnie nie jest to powieść z kluczem albo przynajmniej jako taka nie powinna być traktowana. Chociaż Thornton otwarcie przyznaje się do fascynacji twórczością The Beach Boys, to „Summer Fun” nie jest komentarzem do ich historii albo przynajmniej nie tylko do niej – jeśli już, to raczej do historii amerykańskiej popkultury jako takiej.

Takie odczytanie jest częstym punktem recepcji książki – można spotkać je w recenzjach i wywiadach z autorką. Powtarza się w nich teza, że „Summer Fun” jest próbą poradzenia sobie z mitologicznym wymiarem amerykańskiej kultury popularnej, a już szczególnie kontrkulturą lat 60. W takim odczytaniu Get Happies i losy B—, biegnące torem zbliżonym do historii wielkich gwiazd muzyki rockowej, ale jednak dramatycznie różnym od ich konwencjonalności, to komentarz do ślepych punktów amerykańskiej kultury.

W pierwszych listach do B— Gala opisuje nie tyle historię jego, ile jego ojca – dziecka jadącego z tyłu paki biednych imigrantów ciągnących z amerykańskiego interioru na Zachodnie Wybrzeże. Te steinbeckowskie sceny i krajobraz Kalifornii doby heroicznego samotworzenia szybko przechodzą w znajomą opowieść o ukrytej przemocy amerykańskich suburbii oraz odkryciu muzyki jako tego, co ratuje młodego B— i kieruje na szlaki sławy, wszystkich jej uroków i zagrożeń. Ale tej rozpoznanej opowieści o ucieczce i kontestacji, o narodzinach legendy towarzyszy nieustanne widmo wykluczenia uosabiane przez Monę. To partnerka B— i lesbijka, osoba ważna dla sukcesu Get Happies, a jednocześnie zupełnie zapomniana i usunięta z oficjalnych historii zespołu. Ale problem nie kończy się na nieobecności Mony. Bo Gala opowiada też o tym, jak B— coraz mniej komfortowo czuje się ze swoją męskością, jak zaczyna i od niej uciekać, zostawiając za sobą więcej niż tylko ojcowską tyranię domu rodzinnego i konserwatywnych przedmieść, w nadziei na to, że jego anielski głos i muzyczny geniusz powstającego albumu Summer Fun usprawiedliwą płciową niesubordynację.

The Beach Boys, ok. 1970 / domena publiczna

W takim odczytaniu migawki z życia Gali, żyjącej pięćdziesiąt lat później na gruzach kontrkulturowych marzeń, stanowią gorzki kontrapunkt i przypomnienie, że historia nie jest łaskawa dla faktycznej osobności, takiej, która nie daje się zasymilować i skomercjalizować. „Summer Fun” nigdy się nie ukazało i nigdy się nie ukaże; o arcydziele pozostaje więc tylko marzyć.

Napięcie między dwoma narracjami i dwoma porządkami czasowymi – między wiekiem możliwości i wiekiem rozczarowania – daje się odczytać, jak sugeruje chociażby Cat Fitzpatrick, jako kolejną rozprawę z ważnym epizodem we współczesnej mitologii Stanów Zjednoczonych. Ale nie to mnie w „Summer Fun” porwało. Być może zbyt słabo czuję te drżenia, być może historia, z którą mierzy się Thornton, jest dla mnie zbyt odległa. Koniec końców, czuję po prostu, jakby między pochwałami piętrzonymi pod adresem „Summer Fun” a powodami, dla których sama chcę o tej książce pisać, otwierała się pewna przepaść, w równym stopniu emocjonalna, co geograficzna.

Tak daleko i jeszcze dalej

Jest coś fantastycznego w tym, jak Thornton kreśli obraz lat 60. i dorastania B— – jakby pisała nie tyle o przeszłości, ile o śnie. W „Summer Fun” był to czas, kiedy samochody latały, a ambicje nagrania w samotnym kalifornijskim studiu anielskich hymnów rozpalających gwiazdy na niebie zdawały się osiągalne. Nie chodzi tutaj oczywiście o wyidealizowany obraz. Ale nawet kiedy trafiamy na przerażające sceny przemocy kryjącej się pod powierzchnią amerykańskiej normalności i świata wielkiej muzyki, mają one w sobie coś sennego – marzenie przechodzące w koszmar. W zestawieniu z rzeczywistością, z której pisze Gala, trudno nie zauważyć, że dystans między tymi dwoma światami jest ogromny, niemal nieskończony: jak między snem i jawą.

Rzecz jednak w tym, że kiedy czytam tę powieść z dystansu tysięcy kilometrów, zza oceanu, z Polski, Nowy Meksyk Gali jawi się jako niewiele mniej odległy. Olbrzymie obszary amerykańskiej pustyni, rzeczywistość domów w przyczepach i miasteczek nazwanych ku czci telewizyjnego teleturnieju były w trakcie lektury równie egzotyczne i fantastyczne jak kraina California sound i latających samochodów zamieszkana przez B—. Być może trochę wyolbrzymiam, ale tylko odrobinę! Jeśli interpretacja „Summer Fun” jako traktatu o amerykańskiej mitologii opiera się na napięciu między „wtedy” i „dziś” Stanów Zjednoczonych, to ta, którą chciałabym zaproponować, polega na dystansie między znajomym „tutaj” i fantastycznością różnych Ameryk Thornton.

Dystans ten istotny będzie dla całego cyklu „Gatunki transkobiecości”. Transkobieca literatura, której będzie poświęcony, jest anglojęzyczna i – z drobnymi wyjątkami – amerykańska. Pojawiła się w moim życiu najpierw jako notatki na marginesach teorii queer i studiów trans, a potem, kiedy zaczęłam się w nią wczytywać, jako rodzaj zastępczego życia prowadzonego w innym, odległym świecie. Niekoniecznie lepszym; nie tęsknię do Stanów Zjednoczonych jako do realnego miejsca, ale trudno mi oprzeć się intensywności transowego życia, jakie ta literatura próbuje oddać. Być może jest tak dlatego, że nie umiem żyć translokalnie i ciągnie mnie do jakiegoś wymarzonego gdzieś indziej. Istotny był też fakt, by to „gdzie indziej” było jednocześnie jakoś bliskie i zrozumiałe (kultura amerykańska jest przecież kulturą globalną), ale mimo wszystko jakoś abstrakcyjne i wyśnione. Trochę tak, jakby rzeczywistość tę otaczał rodzaj zasłony, półprzepuszczalnej powłoki pozwalającej czuć, jakby to było o mnie, ale jednak nie do końca i nie całkowicie. Jakby naprawdę, ale gdzieś daleko.

Dystans ten pomogło zbudować również niepodobieństwo obrazu Ameryki w literaturze trans do najpopularniejszych wyobrażeń i fantazmatów. Niewiele znaleźć można w niej socjety wielkich miast czy nowojorskiej klasy średniej, ale nie jest to też biały Midwest z towarzyszącymi mu znajomymi obrazami amerykańskiego interioru. To nawet nieszczególnie duszące Południe z „Z zimną krwią” Trumana Capote albo – żeby użyć nieco bardziej współczesnych punktów odniesienia – niekończących się reportaży o „czerwonej Ameryce” głosującej na Donalda Trumpa (jak chociażby „Obcy we własnym kraju” Arlie Hochschild). Ameryka literatury trans jest mniejszościowa, podłego gatunku, wypełniona drobnymi aktami przemocy, pracą bez przyszłości w sektorze usług albo współczesnymi postaciami pracy seksualnej, zdefiniowana przez miażdżące koszty opieki zdrowotnej. To Ameryka wiecznie online, wiecznie niedorabiająca, wiecznie tęskniąca za lepszym życiem, które wciąż wydaje się nieskończenie odległe. No i oczywiście to również przestrzeń żywotnej i widocznej kultury i społeczności osób trans, na dobre i na złe – a więc też wcale żaden queerowy raj, który czasami wyobrażamy sobie na jakimś bliżej niesprecyzowanym Zachodzie.

Taka tęsknota jest też być może zdradliwa; nietrudno jest natknąć się na opinie o tym, że lokalny leksykon i imaginarium queerowości są zbyt zagrabione przez zachodniość (a w domyśle: amerykańskość); że zamiast czytać obce, powinniśmy szukać własnych głosów, lokalnych sposobów opisu, że trzeba nam zbudować naszą, wschodnioeuropejską/polską poetykę queerowości i transowości, która nie będzie czuć się jak w cieniu tego, co zachodnie. Takie dążenie do lokalności budzi we mnie mieszane uczucia i raczej się z nim nie identyfikuję. Zresztą samo skupianie się na nim łatwo prowadzi w znajome koleiny niekończącej się debaty na temat tego, do jakiego stopnia kultura queer (kultura trans) stanowi zachodni wymysł, do jakiego stopnia jest kolejnym jeszcze przejawem amerykańskiego imperializmu kulturowego, nadpisującego lokalne przykłady różnicy seksualnej i płciowej swoją hegemonią. Przy tak ustawionej perspektywie z kolei trochę traci się z pola widzenia fakt, że tęsknota do literackiej trans Ameryki to nie tylko brak wyczucia lokalnych odmieńczych drżeń, ale też właśnie potrzeba dystansu, którym można się otoczyć i który może ochronić przed tym, na co lektura książki takiej jak „Summer Fun” otwiera, kiedy czyta się ją jako coś o świecie tak daleko i jeszcze dalej, ale mimo wszystko wciąż tak mi bliskim.

Samotne dziewczyny

Bezsilność i samotność mają ze sobą wiele wspólnego. To doświadczenia pewnego pragnienia, które rani swoją nieosiągalnością; jawią się one jako z zasady nieprzekraczalne. „Summer Fun” jest pełne samotności. Weźmy chociażby samą Galę. Solidniejsza relacja łączy ją wyłącznie z Rondą, jedyną pozostałą transkobietą w Truth of Consequence. Od wszystkich innych zdaje się dzielić ją rodzaj obronnego dystansu, z jakim osoby trans często odnoszą się do świata cis. Nawet kiedy jej magiczny rytuał przywołuje Caroline, cislesbijkę, której życie jest również związane z dziedzictwem Get Happies, nawet kiedy zaczynają romansować, to ta przepaść nie daje się przekroczyć. I – jak sądzę – to właśnie z tego powodu Gala śle list za listem, bez odpowiedzi i nadziei na nią. To właśnie dlatego w listach tych projektuje i opisuje życie B— jako również przeżywane pod znakiem transkobiecości i towarzyszącej jej samotności. Odmalowuje obraz życia większego od jej własnego, ale mimo wszystko jakoś równoległego – nieskończenie odległego i intymnie bliskiego. „Summer Fun” nie jest powieścią epistolarną, ale fakt, że to zbiór listów, jest mimo wszystko kluczowy, bo do końca nie pozwala nam stwierdzić, czy to, co w nich znajdujemy, jest czymś więcej niż nadzieją i modlitwą Gali, by świat, który ona zamieszkuje, był też jej bliski; by to, co ukochała, było z jej rodzaju.

Przepraszam, jeśli to ostatnie zdanie jest trochę niejasne – chodzi mi o to, że projekcja i marzenia nie rozwiązują wyzwań samotności i bezsilności, ale tłumią trochę ból przez nie sprawiany. Thornton jest tego doskonale świadoma – dlatego w odautorskiej nocie pisze: „Każda projekcja jest fundamentalnie fałszywa – fundamentalnie o tym, kto projektuje, a nie tym, na kogo jest projektowana – i dlatego też wszystkie założenia czynione w jej imieniu również takie są”. Ale zaraz potem dodaje, że „nawet, jeśli rozumie się je – trafnie – jako pochlebstwo”. To ostatnie słowo jest tutaj kluczowe.

Jednym ze stałych tematów rozmów wśród osób trans – szczególnie tych, które są zainteresowane kulturą – jest spekulowanie o tym, kto z wielkich literatury, muzyki, sztuki sekretnie „był trans”. Kurt Cobain? Przecież to chyba o nim (?) Courtney Love śpiewała „dobrze byś wyglądał w mojej sukience”. Ernest Hemingway? Tutaj poszlak jest wiele! A co, jeśli słynny list Hannah Arendt do Gershoma Scholema – o tym, że wyobrażać sobie, że mogłaby się stać mężczyzną, to rodzaj szaleństwa – jest po prostu wyparciem? Ten rodzaj spekulacji – chciałabym szybko dodać – to oczywiście projekcja. Nie da się tekstów przeczytać na tyle blisko, by przywrócić płeć i imiona ich dawno pogrzebanym autorom. W tego typu rozmowach chodzi nie tyle o jakiś rodzaj prawdy historycznej, ile o projekcje jako pochlebstwo, jako próbę włączenia czegoś, co odległe i ukochane, do bliskich orbit własnego świata. Próby takie, często ogrywane jako żart (nie wierzę, żeby Arendt była faktycznie zaszafowanym transfacetem, ale gdyby miało się tak okazać, to bym się ucieszyła), są gestem miłości, a nie śledczego dochodzenia realnych faktów czyjejś tożsamości. Świat zamieszkany przez ludzi nam bliskich jest światem, który łatwiej zamieszkać, nawet wtedy, kiedy czuje się względem niego bezsilną. I o tym właśnie jest – raz jeszcze powtarzam: dla mnie – „Summer Fun”.

Praktyka troski

Bezsilność, którą czuję względem „Summer Fun”, ma dwa oblicza. Z jednej strony to kwestia dystansu – trudno jest powiedzieć coś rozsądnego o świecie tak odległym. Z drugiej strony to kwestia bliskości – jeszcze trudniej powiedzieć coś o tekście, który tak bardzo dotyka. Nie muszę dobrze czuć tego, co Thornton ma do powiedzenia o amerykańskiej mitologii, żeby tak intymnie przeżywać to, co pisze o doświadczeniu transkobiecości, a przede wszystkim o towarzyszącej jej samotności i izolacji. Ale – i chyba tutaj docieram do tego, co sprawia, że „Summer Fun” zachwyca – tekst ten nie poprzestaje na bolesnym świadectwie tęsknoty, osamotnienia i niespełnialnych trans marzeń.

Teoretycznie rzecz biorąc, jestem zwolenniczką pewnego rodzaju transnegatywności, czyli przekonania o tym, że trudno jest dobrze opisać doświadczenie bycia trans przy ignorancji tego wszystkiego, co jest w nim nieprzyjemne, rozczarowujące, puste. Nie chodzi mi tutaj tylko o kwestie transfobii i zewnętrznego oporu świata względem obecności w nim osób trans, ale o głosy w rodzaju Andrei Long Chu (o której będę jeszcze w tym cyklu pisać) i Hila Malatino, który opublikował niedawno doskonałą monografię bycia trans i czucia się źle. Taka negatywność jednak – co niebywale ważne – nie jest tylko problemem, który należy przekroczyć. Jest również twórcza, nawet jeśli to, co z niej wychodzi, nie zawsze jest piękne. Przede wszystkim zaś domaga się wspólnej odpowiedzi.

Dystans, jaki dzieli Polskę od Ameryk opisywanych przez Thornton, od realiów życia jej bohaterek i kontekstu kulturowego, w którym są zanurzone, nie tylko rozmywa drobne detale, ale otwiera inną perspektywę. Dzięki temu wyczytuję ze stron jej książki pochwałę transkobiecej czułości – względem siebie nawzajem i względem swojej historii. Zresztą nie wiem, czy słowo „pochwała” jest tutaj akurat najlepsze – być może bardziej odpowiednie byłoby po prostu „praktykowanie”.

Transnegatywność i transtroska są blisko ze sobą związane. Gala pisze listy do B— nie jako wścibska fanka próbująca grzebać w czyimś prywatnym życiu, ale z głębokiej wiary w to, że jest jakaś odpowiedź na cudzą i własną samotność – zarówno dziś, jak i kiedyś. Jednocześnie we własnym życiu wciąż obija się w relacji z Rondą, kobietą tyleż jej bliskiej, co nieznośnej i trudnej – ale nigdy dalekiej. Bohaterki Thornton są pokaleczone przez świat i historię, na gruzach której żyją, a ich losy nie są opowieścią o powrocie do zdrowia i naprawie. Czy naprawa jest w ogóle możliwa, tego nie wiem, ale też nie to jest w tej historii ważne. Pytanie dotyczy raczej tego, kto będzie w stanie się o bohaterki zatroszczyć, kto zaopiekuje się ich słabością i doceni ich kanciaste piękno. Odpowiedź, której udziela „Summer Fun”, jest jasna: one same.

„Summer Fun” to powieść o skracaniu dystansu, o wpuszczaniu do środka czegoś obcego i trudnego do uchwycenia, ale bez czego trudno jest oddychać. Jeanne Thornton zdołała osiągnąć coś niezwykłego: uchwycić doświadczenie poszarpane sprzecznościami, doświadczenie kruche i często opierające się opisowi i klasyfikacji, również w otwarcie nieprzyjazny sposób („moje zaimki to pierdol/się” – stwierdza Gala, kiedy cis Caroline przedstawia swoje). Co więcej, potrafi też je oddać bez spiłowywania ostrych krawędzi; jej proza jest niebywale czuła, ale nigdy czułostkowa; troskliwa, ale nie protekcjonalna. Opisuje świat transkobiet troszczących się o siebie nawzajem – nawet wtedy, kiedy czują się względem siebie i swoich historii zupełnie bezsilne; nawet wtedy, kiedy wydaje im się, że świat, który zamieszkują, skazuje je na niekończącą się samotność; nawet wtedy, kiedy świat ten zdoła je zniszczyć. Pisać o negatywności bez jej negowania jest niemałym osiągnięciem, a prowadzić przez nią innych, którzy też ją przeżywają – znaczną zasługą.

 

GATUNKI TRANSKOBIECOŚCI

Cykl poświęcony współczesnej, anglojęzycznej literaturze transkobiecej – tekstom, które nie zostały jeszcze przełożone na język polski. Prezentuje literaturę celowo mniejszościową, pisaną – żeby użyć sformułowania MacKenzie Wark – przez „dziewczyny takie jak my” dla innych takich dziewczyn. W tej przestrzeni gatunki transkobiecości ujawniają się w swojej wielości i polifonii, nie dającej zredukować się do dydaktycznych wywodów dla cis odbiorców, quasi-muzealnych prób klasyfikacji i ujarzmienia transkobiecej kreatywności.