Tytułowa bohaterka „Margaret and the Mystery of the Missing Body” utknęła w martwym punkcie. Jeszcze niedawno – rok, dwa lata wcześniej – była przewodniczącą klubu dziewczyn-detektywów, seryjnie rozwiązujących zadziwiające tajemnice nawiedzające ich szkołę i rodzinne miasto. Tropiła duchy zamordowanych kochanek, odkrywała szalone naukowe eksperymenty prowadzone przez nauczycielkę biologii, pomagała odnaleźć zaginione ciało lokalnej pani domu, po której pewnego dnia został tylko bardzo podenerwowany mózg (co, jak się okazuje, było próbą wymuszenia ubezpieczenia). Innymi słowy, Margaret była bohaterką cyklu przygodowych opowiadań o dziewczętach zdolnych do wszystkiego, jak z „Klubu Baby-Sitters” czy cyklu o przygodach Nancy Drew. Jej klub nazywał się „Girls Can Solve Anything”: dziewczynki wszystko rozwiążą. Ale, niestety, w pewnym momencie Margaret zaczęła dorastać – i wtedy wszystko się posypało.
Klub przestał istnieć. Dziewczyny – teraz już licealistki – poszły swoimi ścieżkami, prowadzącymi w stronę dorosłości, kariery, osobistego spełnienia. Historie o ich młodocianych, detektywistycznych osiągnięciach zamknięte zostały we wspomnieniach i nostalgicznych fantazjach. Margaret jako jedyna nie potrafi się z tym pogodzić: tęskni za życiem, którego już nie ma, więc jeździ bez celu rozklekotanym autem po rodzinnych stronach; odczuwa grozę tego, co dzieje się z jej pokwitającym ciałem, więc osuwa się w zaburzenia odżywiania.
W konwencjonalnej narracji łatwo przedstawić losy Margaret jako rodzaj dziewczęcego odpowiednika syndromu Piotrusia Pana: rozpaczliwej, ale też naiwnej odmowy wobec konieczności – jak mówią słowa znanego poematu – wyrzekania się z gracją spraw młodości. W takim ujęciu rozwiązaniem historii Margaret powinna być forma społecznej reintegracji, polegającej na zaakceptowaniu tego, kim już nie jest (dziewczynką), i pogodzeniu się z tym, kim należy się w związku z tym stać (kobietą).
Ta konieczność nie jest tylko i wyłącznie normatywnym, społecznym przykazem, ale stanowi również, co nie mniej ważne, konwencję narracyjną. Opowieść o dojrzewaniu, ze swoją teleologią dorosłości, to w końcu narracja, która rządzi się swoimi prawami i swoją bezwzględną logiką. Bildungsroman jest fundamentem zachodniej, nowoczesnej literatury, konwencją absolutnie podstawową dla rozwoju powieści jako formy, szczególnie w jej postaci burżuazyjno-realistycznej. Nie trzeba być szczególnie zaznajomioną z krytyką feministyczną i queerową, żeby zauważyć, jak bardzo normatywna jest to rama; normatywna, ponieważ traktuje o społecznych i kulturowych oczekiwaniach dotyczących tego, jak indywidualne życie powinno się toczyć i jakie mogą być konsekwencje, jeśli z tych kolein wypadnie.
Obserwacja ta odsyła nas, niejako przypadkiem, do poruszanej już w tym cyklu koncepcji Sandy Stone, wedle której transseksualność to gatunek literacki. Gwoli przypomnienia, przedmiotem krytyki Stone były „transseksualne biografie” – wciąż mający się dobrze typ tekstu, którego wyznacznikiem były linearne narracje transkobiet opisujących swoją drogą do szczęścia, tranzycji i uznania (wszystkich splecionych w jedno). Zarzucała im przede wszystkim konwencjonalność. W reprezentatywnym, często cytowanym fragmencie stwierdziła, że:
Wszystkie te autorki powtarzają stereotypowo męskie opisy istoty kobiecości: sukienka, makijaż, omdlewanie na widok krwi. Ich przygody przechodzą bezpośredniego od jednego do drugiego bieguna doświadczenia seksualno-płciowego. Jeśli jakaś przestrzeń leży gdzieś pomiędzy na tym kontinuum płci i seksu, to jest niewidoczna. No i żadna nawet nie piśnie słowem o waleniu konia. Nic dziwnego, że wzbudziło to podejrzenia feministek. Do cholery, sama jestem podejrzliwa!
Stone domaga się wyzwolenia życia trans z okowów konwencji, za pomocą której były interpretowane; porzucenia łatwych narracji o „zmianie płci” i próby otwarcia się na inne, alternatywne sposoby wypowiedzenia tego, co to znaczy być trans. W pewnym sensie literatura trans, której poświęcam cały ten cykl, jest próbą odpowiedzi na tak postawione wyzwanie.
Sięgam po Stone i jej wezwanie nie po to, aby prześledzić sukcesy w strząsaniu gatunkowego jarzma transseksualnej biografii, ale żeby zwrócić uwagę na to, że problem, który wyraziła, jest szerszy niż sama kategoria trans – szczególnie w jej specjalistycznym, precyzyjnie zdefiniowanym znaczeniu – sugeruje.
Nie negując w żaden sposób materialności doświadczenia płci – ani też jej osadzenia w społecznych relacjach pracy i (re)produkcji – można zwrócić uwagę, że nasze narracje o tym, czym płeć jest i jak jest przeżywana, rządzą się swoimi gatunkowymi prawami. Świetnym przykładem jest tutaj chociażby figura tomboya, czyli chłopczycy. Chociaż pozornie reprezentuje ona (on?) zaburzenie porządku płci, to jednak koleje jego (jej?) losu ciągną ku reafirmacji konieczności porzucenia młodocianego romansu z płciowym niekonformizmem. Jack Halberstam świetnie przeanalizował klasyczne narracje o chłopczycach jako opowieści o przejściowym wypadnięciu ze standardowej trajektorii przechodzenia od dziewczęcości do kobiecości, których konieczną konkluzją jest jednak reintegracja z kobiecością. Chłopczyca koniec końców wyrasta ze swojego płciowego buntu, ponieważ bunt ten jest przestrzenią, którą można usprawiedliwić jedynie jako turnerowską antystrukturę: miejsce tymczasowego załamania porządku usprawiedliwionego nieuniknionym powrotem do „normalności”.
Uderza tutaj podobieństwo do najbardziej skonwencjonalizowanych sposobów opowiadania o życiu trans, które również przedstawiane jest jako bolesne, ale przejściowe wyjście poza ramy płciowej teleologii. Ekwiwalentem „dojrzewania” jest tutaj proces tranzycji dążący do określonych, konkretnych celów: osiągnięcia passingu i uznania w „nowej” płci. W tym świetle życiowy sukces osoby trans jest tożsamy z jej zdolnością do możliwie jak najlepszego wpasowania się (nawet jeśli trochę na siłę) w dostępny scenariusz tego, czym płeć być powinna. To reintegracja. „Pierwsza transkobieta” Stanów Zjednoczonych, urzekająco piękna Christine Jorgensen, musiała być tego doskonale świadoma. Dlatego właśnie połączyła swój medialnie głośny powrót z Danii, gdzie odbyła „operację zmiany płci”, do USA ze świetnie odegranym performansem trzpiotkowatego speszenia przed morzem kamer („Wszyscy tu jesteście dla mnie? Och jej!”).
Można powiedzieć, że cały ten zbiór płciowych konwencji trzeszczy coraz bardziej w szwach. Pod wieloma względami proste odwołania do najbardziej normatywnych opowieści o tym, czym płeć powinna być, traci już dzisiaj swoją siłę oddziaływania. Ale, jak zwykle w takich sytuacjach, trzeba też od razu dopowiedzieć, że nie dla wszystkich i nie w równym stopniu. Poręczna dla zilustrowania tej asymetrii okazuje się figura chłopczycy rozumianej nie jako krótkotrwałe zboczenie z drogi ku kobiecości, ale model transpłciowego dzieciństwa. Chłopczyce, które nie chcą stawać się kobietami, wciąż słyszą w końcu, że jedynie im się tak wydaje, że dały się omamić transowym aktywistom, że jako kobiety mogą być wszystkim, tylko nie mężczyznami. Bo na to miejsca w opowieści o nich już nie ma.
Ale o tym za chwilę.
Bezimienna bohaterka i zarazem narratorka powieści Kai Cheng Thom „Fierce Femmes and Notorious Liars. A Dangerous Trans Girl’s Confabulous Memoir” opowieść o swoich losach – całkowicie zmyśloną i bezwzględnie szczerą – zaczyna niebywale konwencjonalnie: od ucieczki.
Motyw ucieczki z zakażonego przemocą domu rodzinnego jest standardem w literaturze transkobiecej i (nawet bardziej) w literaturze opowiadającej o transkobietach. Młoda dziewczyna staje tu przed wyborem: albo może zgodzić się z oczekiwaniami swojego małego, rodzinnego świata (i nigdy w związku z tym nie zostać dziewczyną, którą jest), albo może ruszyć gdzieś dalej, gdzieś indziej, gdzieś, gdzie są możliwości. Trafia w ten sposób do miasta, do półświatka, na ulicę – słowem: wypada poza porządek rzeczy. Śpiewał o tym przecież Lou Reed.
Owszem, ten schemat to także opowieść o dorastaniu, chociaż biegnącym innymi ścieżkami. Idealnym przykładem jest powieść „Light From Uncommon Stars” Ryki Aoki, w której transdziewczyna, która nie wie jeszcze, jak wybitną jest skrzypaczką, wsiada do autobusu i dociera do Los Angeles, gdzie uczy się płci, radości i dumy, starając się przy okazji nie sprzedać duszy diabłu. Lubię tą narrację i cenię powieść Aoki. Ale Thom prowadzi swoją narrację inaczej.
Ta różnica nie od razu jest oczywista. Początek „Fierce Femmes…” jest bowiem dość konwencjonalny. Bohaterka powieści kończy swoją ucieczkę w Mieście Dymu i Świateł, gdzie na Ulicy Cudów odnajduje swoją małą społeczność transkobiet, żyjących w lukach systemu. Ich losy oscylują między konwencją baśni a literaturą faktu, nigdy do końca nie dostosowując się do żadnej z tych norm. Taka zresztą też jest proza Thom: stylistycznie migotliwa, mieszająca gatunki, nieustannie bawiąca się formą. „Fierce Femmes…” przechodzi od autoteorii do autobiografii, zahacza o powieść epistolarną, o zbiór poezji (adresowanych do ukochanego nożyka bohaterki), o literacki realizm. Thom opisuje przemoc seksualną, z jaką styka się młoda, osamotniona uciekinierka, ale też pozwala bohaterce się przed nią obronić za pomocą sekretnych sztuk kung-fu (poznanych dzięki ojcu, imigrantowi z Chin).
Na podstawowym poziomie chodzi tutaj o konieczne zrywanie z tendencją przedstawiania transdziewczyn (jak również dziewczynek w ogóle) jako pasywnych ofiar – aby przestać uzasadniać ich prawo do tranzycji poprzez odwołania do cierpień, które przetrwały. Ale odsłania to również inny sens „Fierce Femmes…” jako tekstu, który nie chce zgodzić się na przyporządkowanie do jednej roli i jednej konwencji. Książka Thom to kalejdoskop: opowieść o ucieczce, biografia ulicznicy, pulpowa opowieść o zemście kurw, mezaliansowy romans ponad podziałami klasowymi. Historie te przenikają się i nachodzą na siebie; autorka oddaje je z czułością i świadomością mechanizmów uwodzenia rządzących każdą z tych narracji z osobna. Bohaterka poddaje się im, jednej po drugiej, ale za każdym razem dochodzi do jednego i tego samego wniosku: żadna z tych historii nie jest i nie może być do końca jej. Każda z nich okazuje się zestawem oczekiwań i nadziei, które ktoś na nią projektuje. I nie ma znaczenia, czy to cisnormatywne społeczeństwo, czy bogaty, progresywny chłopak z uniwersytetu, czy jej własne siostry z Ulicy Cudów. Nawet historia o grupie pomagających sobie ulicznych transkobiet okazuje się więc czyjąś konstrukcją; nawet anarchiczny i krwawy epizod zemsty na gwałcicielach kończy się uświadomieniem sobie, że to nie do końca wyzwolenie, ale wciąż podporządkowanie pewnej (śmiało rewolucyjnej, punkowo brutalnej) wizji tego, czym jest dobre, transkobiece życie.
Wszystkie te opowieści okazują się u Thom po trochu kłamstwem. Ale co z tego? To w końcu całkowicie skonfabulowany memuar. Kłamstwa są życiodajne. Problemem nie jest narracja; problemem jest to, kto się nią posługuje. Gdzieś pod koniec powieści zostaje to wypowiedziane wprost:
Na tym polega różnica między miłością i głodem […]. Głód to historia, w której utykasz. Miłość to historia, która zabiera cię w jakieś nowe miejsce.
Powieści „Margaret and the Mystery of the Missing Body” bohaterka nie kończy jako kobieta. Nie oznacza to jednak, że książka Megan Milks jest opowieścią o tranzycji. To byłoby za proste – zastąpiłoby tylko dorastanie do jednej płci dorastaniem do innej, zachowując ogólną strukturę dojrzewania jako odmiany gatunkowej: opowieści o koniecznej reintegracji. O tranzycji Margaret dowiadujemy się z posłowia, z erudycyjnego, autoteoretycznego listu, który pisze do poznanej w trakcie fabuły przyjaciółki. Nie poznajemy imienia, którym się podpisuje: inicjał M. kryje jego życie jako mężczyzny – życie, które nie jest konieczną konsekwencją wcześniejszych doświadczeń, ale jedynie możliwością się z nich wyłaniającą.
Chociaż „Margaret and the Mystery of the Missing Body” jest niewątpliwie powieścią trans, temat płci jest w niej drugorzędny – przysłania go kwestia zaburzeń odżywiania i pobytu Margaret w zamkniętym ośrodku, mającym chorobę wyleczyć. Takie rozdzielenie jest oczywiście mylne: kwestie upłciowienia i odżywiania są ze sobą stricte powiązane. I w jednym, i w drugim wypadku chodzi o kontrolę nad własnym ciałem i o rodzaj rebelii względem okrutnych norm narzucanych kobiecym ciałom w ogóle. Sympatie Milks są cały czas po stronie dziewczyn oszukujących system ośrodka, nawet jeśli w sposób oczywisty im to szkodzi; bo szkoda ta jest prawem bohaterek, podobnie jak ich prawem jest wyłamywać się oczekiwaniom dotyczącym tego, kim i jak powinny być.
Wyłamanie polega chociażby na namolnym powracaniu do figury dziewczęcego detektywa – odmowie dorośnięcia, która staje się dla Milks uzasadnieniem nieustannej gry z gatunkami. Podobnie jak Thom, konsekwentnie przechodzi ono od konwencji do konwencji, od pastiszu powieści dla dziewcząt po eseistykę w stylu Maggie Nelson. I podobnie jak u Thom, celem nie jest tutaj parodia, ale oddanie hołdu wszystkim narracjom, które stworzyły ramy i wzorce życia, przy jednoczesnej próbie osłabienia ich siły do jednoznacznego determinowania losu i tożsamości. M. zwierza się pod koniec:
Takie wyznanie: byłam złą, złą dziewczynką.
Tylko żartuję.
Znaczy, mam na myśli, że jest możliwe, że nie jestem dziewczynką w ogóle.
W każdym razie już nie.
Tak, wiem. Dziewczynki mogą być, czym chcą. Dlatego było to takie trudne.
Popfeministyczne, liberalne hasło o tym, że dziewczynki mogą przestać bać się płci, że mogą być wszystkim, czym chcą, okazuje się w prozie Milks pułapką, chociaż niecelowo zastawioną. Wpadnięcie w nią to po prostu zamotanie się w narracje o tym, że poczucie tego, jak płeć i ciało ranią, można rozwiązać poprzez akt woli, poprzez przezwyciężenie siebie i heroiczną odbudowę podmiotowości. Fajnie, że to możliwe (jeśli to możliwe). Czasami jednak nie wystarczy. Czasami zostaje tylko ucieczka.
Zarówno „Margaret and the Mystery of the Missing Body”, jak i „Fierce Femmes…” są powieściami obudowanymi wokół dobrze znanego problemu; każde wyjście poza ramy konwencji szybko okazuje się opadnięciem w koleiny innej. Samo w sobie nie musi to być niczym złym: także gatunek jako rama może pomóc uporządkować i usensownić chaotyczne doświadczenia, znaleźć język dla opisania trajektorii życia. Nie przestaje jednak być ramą, a więc i ograniczeniem.
Uprawiana przez Stone krytyka transseksualizmu jako gatunku nie opierała się tylko i wyłącznie na abstrakcyjnej niechęci wobec konwencjonalności, ale raczej na konsekwencjach, które niosła dla żyć i ciał. Opowieści o tym, jak powinna wyglądać transpłciowość, zawarte w autobiografiach, które Stone analizowała, były czytane i przyswajane przez (w przeważającej mierze cispłciowych) lekarzy, aktywistów, polityków – słowem: wszystkich tych, którzy zdolni byli decydować o losie osób trans. Te z kolei bywały często zmuszane do tego, aby upodobnić narracje o swoim życiu do tych dostępnych w literaturze, bo tylko wtedy takie narracje uzyskiwały imprimatur autentyczności.
To samo można powiedzieć o dorastaniu. Trajektorie życia wytyczane przez dominujące narracje o tym, co to znaczy wchodzić w dorosłość, mają swoją paraliżującą moc. Paraliżującą, ponieważ ich siłą jest stabilizować i zamrażać pewne wizje życia, a inne czynić do życia niepasującymi.
Problem z transpłciowością i dojrzewaniem (albo transpłciowym dojrzewaniem) jako konwencją polega więc na tym, że zawiera ona obietnicę spełnienia i satysfakcji, pod którą kryje się ciągłe domaganie dostosowania się do obowiązującego wzorca. Jednocześnie – i w tym leży problem – sama ta obietnica potrafi być niebywale ważna i życiodajna. Dlatego też zarówno „Fierce Femmes…”, jak i „Margaret and the Mystery of the Missing Body” dążą nie tyle do odrzucenia konwencjonalizacji transpłciowego dorastania, ile do żądania gatunkowej autonomii dla osób trans. Co miałoby to oznaczać?
Milks pisze:
Dowiedzieć się czegokolwiek wartego wiedzy oznacza również nauczyć się własnej żałosności z czasów, kiedy się nie wiedziało. Wciąż wiem. Czy jestem inherentnie tym lub tamtym? Czy po prostu podjąłem pewne wybory? Czy podjąłbym te wybory, gdybym nie był inherentnie tym lub tamtym? Zapewne byłbym w stanie to o sobie odkryć, gdybym odczuwał bardziej palącą potrzebę szukania. Czy wiedziałem, gdzieś w głębi siebie i po prostu celowo odwracałem oczy? Co jest gorsze: nie wiedzieć czy odmawiać wiedzy? Czy powinien był wiedzieć? Czy mogłem wiedzieć? Wiedzieć, ale co dokładnie. Nie wiem. A ty?
U Thom czytamy:
Serio? Wciąż nie wiesz, dlaczego odchodzę? Złotko. To dlatego, że uciekłam, żeby siebie znaleźć i żeby nigdy więcej nie utknąć w historii, którą ktoś inny dla mnie napisał. […] Odchodzę od nich, żeby móc ich kochać. Idę, bo wracam.
Wolę zacytować te fragmenty, niż interpretować sceny, chociaż (albo: dlatego że) wiem, że sam wybór cytatów jest już pewną formą interpretacji. Chodzi o to, że konwencja i interpretacja leżą blisko siebie – interpretacja jest narzędziem, za pomocą którego poznajemy strukturę gatunku, uczymy się jego budowy i potrafimy go rozpoznać i zanalizować, a więc też opanować.
Ucieczka zakłóca ten proces. W tych wyrwach kryje się zaś nowe – rozumiane nie jako metafora nadchodzącej rewolucji płciowej, zagrożenie albo potencjał, ale coś innego, zarówno skromniejszego, jak i nieskończenie bardziej donośnego. To nowe to cud nieznanych, niewypowiadalnych wciąż form obecności – tych wszystkich słów o sobie i o świecie, które w obrębie konwencji nie mogą zostać wypowiedziane.
Sięgam więc po kolejny cytat z Thom:
Być może rzeczywiście istotne nie jest to, czy coś jest prawdą bądź fałszem, może rzeczywiście istotna jest sama opowieść: jakie drzwi otwiera, jakie marzenia niesie.
Pytanie to dotyczy nie tylko pojedynczych narracji, ale też w ogóle struktur gatunków i konwencji. Analiza dojrzewania jako konwencji narracyjnej pozwala zapytać, jakie drzwi (dla kogo, dokąd) otwiera takie, a nie inne ujęcie określonych reprezentacji wchodzenia w dorosłość (czyli też wchodzenia w płeć).
Koniec końców tak Milks, jak i Thom chcą jedynie, abyśmy pogodzili się z tym, że trajektorie dojrzewania mogą być niepewne, a ich punkt dojścia nieznany. To znaczy: faktycznie nieznany, a nie tylko zakryty cienką zasłoną, którą uchylić można w ostatnim rozdziale. Chodzi o to, mówią Milks i Thom, żeby się zgubić, a nie odnaleźć. Dlatego też ich celem jest mieszanie i mącenie gatunków już istniejących. Autorki nie mają więc ambicji wyznaczania nowych, bezpiecznych ram narracyjnych dla dorastania – nie dlatego, że jest to niemożliwe, ale dlatego, że nie jest konieczne.