Dlaczego cis kobiety potrzebują trans kobiet?
Pytanie, które stanowi punkt wyjścia dla moich rozważań, może wzbudzać wątpliwości. Nawykowe myślenie podpowiada raczej kierunek przeciwny: że to trans kobiety są potrzebującymi. Że to właśnie one wiele pragną od swoich cis sióstr: afirmacji, wsparcia, prywatnego i politycznego sojusznictwa. Taki jest w końcu los mniejszości: prosić i potrzebować.
Doświadczenie życia trans zdradza jednak coś innego. Zaskakująco wiele cis kobiet traktuje transki z pewnym rodzajem fascynacji; niektóre wręcz do nich lgną. Zjawisko to, jak wiele innych fenomenów transkowego życia, jest tyleż dobrze rozpoznane, co rzadko opisywane poza prywatnymi rozmowami trans dziewczyn. Z zasady pozostaje nieobecne w popularnych narracjach o nas – wciąż pozostają one zbyt mocno osadzone w fascynacji transpłciowością jako przestrzenią cierpienia, wykluczenia i zupełnej przedziwności. Zdarzają się jednak wyjątki.
Przychodzi mi tu chociażby na myśl fragment (ogólnie męczącej) książki Ciary Cremin „Man-Made Woman”, w której autorka wspomina reakcje innych pracownic uniwersytetu na początki jej pokazywania się na kampusie en femme.
Któregoś dnia Faith myślała nad tym, jak moje pojawienie się wpłynęło na jej własny styl, i zasugerowała, żebym wspomniała o tym w książce. Porównała to do przybycia nowej członkini zespołu, która – z chęci zaimponowania – przykłada znaczną wagę do swojego wyglądu, skłaniając tym samym inne do podwojenia własnych starań. Faith to nie przeszkadza. Myśli nad tym i nawet to docenia, ponieważ dla niej strojenie się jest przyjemnością i ja jej o tym przypominam.
Sytuacja opisana przez Cremin jest czymś powszechnym. Sama wielokrotnie po swoim coming oucie słyszałam od moich cis znajomych radosne stwierdzenie, że muszą zabrać mnie na zakupy. W swojej książce opisałam, jak na pewnym poziomie transki, ze swoją często dość naiwną (ale przez to czystą i wyzbytą cynizmu) miłością do kobiecości jako stylu, oferują możliwość celebracji bycia femme również tym dziewczynom, które od małego akulturowane były do niechęci i podejrzliwości wobec kobiecości (a której i tak od nich wymagano).
Wytłumaczenie takie, jakkolwiek atrakcyjne, jest raczej powierzchniowe. Owszem, transki mogą być wyjątkowo zdatnymi i entuzjastycznymi towarzyszkami w przyjemnościach strojenia się. Potrzeba, o której mówię, wykracza jednak poza tą przestrzeń i sięga jeśli nie głębiej, to szerzej. A literatura trans kobiet, której poświęcony jest ten cykl, nie pozostaje obojętna na jej drżenie.
Kilka lat temu McKenzie Wark zasugerowała, że wchodzimy w nowy etap pisarstwa trans kobiet. O ile trans lit od czasu „Nevady” Imogen Binnie była skupiona raczej na relacjach między nami – na specyficznych formach socjalności trans kobiet i poetyki ich wspólnotowego życia – tak nadchodzącym nowym miała być literatura próbująca przemyśleć z transkowych pozycji relacje trans/cis.
Dla Wark głównym przykładem tego zwrotu było „Detransition, Baby” (wydane w Polsce jako „Trans i pół, bejbi”) Torrey Peters, czyli bodajże pierwsza transkowa powieść, która zdołała się wyrwać z dość niszowego obiegu trans lit (o czym świadczy chociażby publikacja jej polskiego tłumaczenia, a także blurb na rodzimym wydaniu i notki prasowe polecające tę książkę przede wszystkim cis czytelniczkom). Kluczowym założeniem przyświecającym Peters podczas jej pisania była właśnie próba przedefiniowania tego, jak się pisze o tym, co dzieje się między trans i cis kobietami. Autorka chciała również pokazać, że jest to przestrzeń, w której miejsca wspólne znaleźć można równie łatwo jak różnice.
Kluczowym punktem styczności doświadczeń Peters czyni coś, co dowcipnie nazywa „problemem »Seksu w wielkim mieście«”, czyli wyzwanie, przed którym stają kobiety po trzydziestce: „Kiedy kobieta zauważa, że się starzeje, konieczność nadania swojemu życiu znaczenia staje się coraz bardziej paląca. Przywileje urody i młodości stopniowo przygasają, a kobieta szuka ocalenia w sobie albo w otoczeniu”. Reese, bohaterka „Trans i pół, bejbi”, w której refleksji ten problem pojawia się po raz pierwszy, widzi go jako wyzwanie „wszystkich kobiet”, z tym że jeśli chodzi o trans kobiety, to:
w przeciwieństwie do milionów cisek przed [Reese], żadne pokolenie dziewczyn trans nie zdołało go rozwiązać […]. Tylko najbardziej wyjątkowe, najprzebieglejsze i odnoszące największe sukcesy trans kobiety miały w ogóle szansę się z nim zmierzyć.
Reese nie do końca ma rację – a przynajmniej nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, że należy właśnie do tej części (białej, pod wieloma względami uprzywilejowanej) współczesnego pokolenia transek, które przed tym problemem stają. „Trans i pół, bejbi” to w końcu również zapis i tego przekształcenia: momentu w historii, w którym trans kobiety – pomimo wszystkich problemów, z którymi się mierzymy, i w żaden sposób ich nie umniejszając – uzyskują trochę szerszą możliwość skorzystania z sekretnych uroków życia burżuazji. „Problem »Seksu w wielkim mieście«” jest jednym z nich.
Jest to też problem, w obrębie którego możliwa staje się artykulacja pewnej specyficznej, ale niezwykle ważnej dla Peters przestrzeni wspólnoty doświadczeń między transkami i ciskami. Chodzi o to, co łączy kobiety dokonujące tranzycji w okolicy trzydziestki (po niej) i rozwódki, a więc kobiety, które wychodzą już z przestrzeni młodości. Stają one wobec wyzwania opowiedzenia swojego życia na nowo. Ironią jest, że o ile doświadczenie tak zwanej późnej tranzycji ma swoje długie osadzenie w kulturach trans kobiet, dla których często jest to możliwość faktycznej tranzycji, tak cis rozwódki wciąż pozostają pod wieloma względami osamotnione.
Prowadzi nas to do wątku Katriny, która jest jedyną ciską wśród trzech bohaterek „Trans i pół, bejbi”. Jeśli chodzi o materialne względy, radzi sobie z nich najlepiej: jej kariera rozwija się dobrze, jest zamożna, mieszka w Nowym Jorku. Ale mimo tego – a po części również z tego względu – okazuje się, że rozpaczliwie potrzebuje w swoim życiu trans kobiet, byłych i obecnych, które mogą jej pokazać, jak uciec z matni wieku średniego. Peters ujmuje to doskonale, pisząc z punktu widzenia trans kobiety patrzącej na to z zewnątrz, z cierpko-czułym zainteresowaniem:
[Reese] przyjmuje tę scenkę z ożywieniem, które pozwala na chwilę uciszyć szepty nowego strachu: że Katrina, miotająca się właśnie w kryzysie późnej trzydziestki, wyhodowała sobie własną fantazję o tym, jak to queerowość ją ocali. Być może w szarpaninie między rozwodem, ciążą i niespodziewaną transpłciową przeszłością partnera Katrina straciła grunt pod nogami i odpłynęła niepewnie na ciemne wody upadłej heteryckości, otarła się o szansę na queerowe rodzicielstwo i chwyciła się jej kurczowo jak tratwy.
Trans kobiety reprezentują więc dla Katriny wyjście z jej własnego problemu: ich doświadczenia i ich tak bardzo bliska inność są tym, co zdaje się oferować możliwość ucieczki z tego, co narzucone, chociaż nigdy niechciane. Dla Katriny tym czymś jest co prawda nie sama płeć, lecz jej cząstka: heteryckość, ten przywilej okupiony koniecznością poddania się oczekiwaniom innych. Ale, mimo wszystko, przywilej.
W chwilach okrutnej paranoi Reese szykowała się na moment, w którym Katrina się wycofa – tak jak queerowa nastolatka starająca się pohamować zauroczenie heteroseksualną koleżanką z college’u, która chętnie się z nią całuje, bo właśnie rzucił ją jakiś palant.
Zwracam uwagę na ten fragment i na ten – jakże znajomy – lęk, ponieważ cis potrzeba, o której tutaj piszę, jest daleka od utopijności. Problem nie polega na tym, że ciski potrzebują transek, że ciski dostrzegają w transkach możliwości, które im samym nigdy nie były dane. To potrafi być piękne, nawet jeśli momentami ma rys słodko-komiczny. Niebezpieczeństwo leży w tym, że w takich relacjach to ciski najczęściej rozdają karty i jakkolwiek by potrzebowały, ale nie chciały się do tego przyznać, zbyt łatwo mogą wycofać się z powrotem na pozycję zwaną „normalnością” – tyleż nieprzyjemną, co przynajmniej bezpieczną.
Problem potrzeby, jaką cis kobiety żywią wobec trans, w narracji Peters jest drugorzędny wobec pragnienia wypowiedzenia wspólnoty doświadczenia. Znalazł on jednak niedawno swoją ostrzejszą artykulację w powieści Souli Emmanuel „Wild Geese” wydanej pod koniec 2023 roku. Książka zdobyła tegoroczną nagrodę Lambda Literary w tej mojej ulubionej kategorii transgender fiction.
„Wild Geese” to intymny zapis z jednego długiego weekendu – mamy więc perspektywę węższą niż panoramiczny krajobraz nakreślony przez Peters. Bohaterki u Emmanuel są dwie: Phoebe, transka z Irlandii, która obecnie mieszka w Kopenhadze i pracuje nad doktoratem, oraz Grace, jej była (cis) dziewczyna – jeszcze sprzed tranzycji. Obie ocierają się właśnie o trzydziestkę i nie widziały się od lat. Grace odwiedza Phoebe nagle, bez zapowiedzi, jakby bez powodu; Phoebe, zaskoczona i zaniepokojona sytuacją, nie potrafi odmówić i nie poświęcić jej czasu.
Jak łatwo się domyślić, „Wild Geese” jest więc powieścią o przeszłości i powrocie. Pojawienie się Grace daje Phoebe możliwość spojrzenia wstecz: na życie, które wiodła jako niezręczny, niepewny siebie chłopak; życie, które zostawiła zdecydowanie za sobą. Jest w tym pewna oczywista przyjemność, zamknięta w wymownym „zmieniłaś się”, którym Grace wita swoją byłą. Faktycznie, rzeczywiście, realnie się zmieniła i zmianę tę widzi nie tylko w lustrze, ale przede wszystkim w spojrzeniu byłej partnerki. Koniec końców to nie Phoebe okazuje się tą, która potrzebuje afirmacji.
Podobnie jak w „Trans i pół, bejbi”, u Emmanuel bohaterki mierzą się z poczuciem końca swojej młodości. W tym jednak wypadku to transka – Phoebe – zdaje się wychodzić z konfrontacji z dorosłością lepiej. Opanowała swoje życie, weszła w proces tranzycji, doktoryzuje się: czyli jest na jakiejś drodze dokądś; nawet jeśli wchodząc na nią, zdecydowała się odciąć od świata i popada w coraz cichszą samotność. To Grace się miota i nie potrafi znaleźć dla siebie żadnego miejsca. Jej przyjaciele żenią się i mają dzieci; ona nie ma nawet osoby partnerskiej. Mieszkanie w komunie w Londynie zakończyło się katastrofą; znowu wróciła do rodzinnego domu w Irlandii. Pracuje, ale nienawidzi swojej pracy; zresztą zajmowane stanowisko nie daje jej żadnej przyszłości.
Pod wszystkimi wymówkami, które Grace sprzedaje Phoebe, aby wytłumaczyć swoją wizytę (że to ot tak; że chodzi o to, żeby zaprosić byłą na urodziny; że po prostu ma znajomą w Danii i pomyślała, że może przy okazji wpadnie), kryje się więc desperacka, bolesna potrzeba. Phoebe, której tranzycję Grace obserwowała z odległości, za pośrednictwem internetu, sprawia bowiem wrażenie tej, której udało się wyprostować szlaki, „wyjść na ludzi”, a jednocześnie nie popaść w duszącą, cisheterycką normalność, której Grace nie chce. A więc pojawia się nagle u swojej byłej, aby obejrzeć cud tranzycji z bliska: i być może, dzięki tej bliskości, znaleźć też jakiś kierunek dla siebie.
Nie jest tak, że Phoebe niczego nie potrzebuje od Grace. Głód afirmacji z ust i rąk queerowych cisek nie jest jej w żaden sposób obcy – a może chodzi o bardziej uniwersalny głód intymności i bliskości. Choć Phoebe godzi się (z ochotą, choć nie bez niepokoju) na wspólny weekend, to ani jej potrzeby, ani też jej świat nie są w tej sytuacji priorytetem (zresztą nie za bardzo potrafi to wyartykułować). Istotniejsze okazuje się to, co mówi po nieuniknionej, intymnej, weekendowej katastrofie – bo przecież cała ta wizyta nie mogła się udać:
Oczywiście, że jest ci przykro. Wszystkim jest przykro. Ale wciąż jakoś udaje ci się przypomnieć mi, że jestem tutaj tylko na użytek innych. Jak dla wszystkich, dla ciebie też jestem przedmiotem. Po prostu kolejną jednorazową ciotą. Ciotą od wsparcia emocjonalnego. Prawie jak prawdziwą kobietą, nie?
Wbrew oczekiwaniom czytelniczym to oskarżenie nie jest emocjonalnym punktem kulminacyjnym. Emmanuel nie jest zainteresowana prostym oskarżaniem cisek o przedmiotowe traktowanie transek. Phoebe mówi głosem szczerego oburzenia, ale tak naprawdę to mówi przede wszystkim o sobie i swoich lękach: o tym, jak widzi siebie w lustrze świata.
Grace zresztą nie pozostaje dłużna. W odpowiedzi zdradza wreszcie Phoebe coś, co powinna jej była powiedzieć lata temu, po czym w przypływie rozczarowania, rozgoryczenia i złości mówi coś, czego nigdy powiedzieć nie powinna: „Jezu, myślałam, że się zmieniłaś. Myślałam, że stałaś się lepszą osobą. Ale wciąż jesteś tym samym, drażliwym dupkiem, którym zawsze byłaś”. Oczywiście natychmiast łapie się na tym, co właśnie powiedziała – na tym, jak łatwo uznanie kobiecości Phoebe przechodzi w upłciowioną obelgę, kiedy relacja między ciską i transką się psuje. Ale jest już za późno.
Zarówno Peters, jak i Emmanuel są zainteresowane lękiem, który towarzyszy transkom, kiedy stają się przedmiotem zainteresowania i fascynacji cisek. Zamyka się on w prostym frazesie „zmieniłaś się”, który i mnie zdarzyło się słyszeć z ust byłej osoby partnerskiej. Ale co, jeśli ta zmiana nie była wystarczająca? Co, jeśli nie przestałyśmy do końca być osobami, które zostawiłyśmy za sobą, bo tranzycja nie wybawia przecież od posiadania przeszłości? Co, jeśli oceniane jesteśmy właśnie na podstawie tego, jak bardzo zdołałyśmy się zmienić, i co, jeśli ocena ta będzie negatywna? Bo przecież w takich momentach, w takich relacjach nasza zmiana nigdy nie będzie wystarczająca.
W trans literaturze i teorii od dawna poddawane jest krytyce wyobrażenie, że osoby trans reprezentują swoistą awangardę rewolucji płciowej. Oczekiwanie, że to my naszymi tranzycjami będziemy podminowywać gmach heteronormy, jest w końcu niczym innym, jak tylko wyobrażaniem sobie nas jako rozwiązania problemu, który nie końca do nas należy. Tranzycja jest podszyta pragnieniem płci, pragnieniem upodobnienia się. Chociaż w cisheteropatriarchalnym społeczeństwie niesie ona pewien potencjał praktyki rewolucyjnej, to nie jest za rewolucję odpowiedzialna. Od osób trans nie można oczekiwać, że rozwiążą problemy nas wszystkich.
Nasza zmiana, tak faktyczna, jak i wyobrażona, nie jest sama w sobie wystarczającą odpowiedzią na wszystkie problemy kobiecości. Może stanowić jakiś argument lub przyczynek do tej odpowiedzi – gdyby tak nie było, doświadczenia tranzycji nie rezonowałyby tak mocno z innymi doświadczeniami kobiecości. Ale łatwo przesadzić w tym wypadku z nadziejami; łatwo zacząć oczekiwać zbyt wiele od transek i ich intymnych zmian. Rozczarowanie, do którego nieuniknienie w takich sytuacjach dochodzi, jest okrutne.
Pytania nie powinny więc brzmieć: „Co cis kobiety mogą zaoferować transkom?” ani też „Czego ciski mogą się od nas nauczyć?”. Za pośrednictwem narracji Peters i Emmanuel widzimy, że zastanawiać się powinniśmy raczej nad tym, w jaki sposób możliwa jest bliskość i intymność ponad podziałem trans/cis – taka, która nie jest oparta na nadziejach i fantazjach, lecz na wspólnej kruchości. Pisarki są przy tym dalekie od cynizmu: przy wszystkim tym, co w praktykowaniu takich relacji potrafi pójść bardzo źle, dalej wierzą w ich możliwość. Ale możliwość ta, żeby była faktyczna, musi opierać się na świadomości tego, że ani nie jest rolą cisek ratowanie transek, ani też transki nie są tą zmianą, na którą ciski od dawna czekały. Jeśli istnieje jakaś solidarność, jakaś możliwość siostrzeństwa – w którą Peters i Emmanuel wierzą – to opiera się ona na tym, że stajemy razem wobec wspólnych wyzwań, nie będąc dla siebie nawzajem tych wyzwań rozwiązaniem.