Nr 24/2022 Na teraz

Gastro-faza

Marcin Stachowicz
Film

Nie ma opowieści o współczesnym świecie bez porządnego mema o jedzeniu. Pamiętam na przykład, jak kilka lat temu ktoś z grona moich znajomych korzystał z hasztaga #jesteśtymcojesz, żeby nabijać się z praktyki estetyzowania obiadków i kolacyjek na Instagramie: wrzucał zdjęcia rozgotowanego makaronu z brejowatym sosem z torebki albo suchej zupki Vifon przeżuwanej do kieliszka wódki. Poczucie humoru jak z męskiego akademika, ale w jaki inny sposób przeciwstawić się kulturze, która robi to samo, tylko że w odwrotnym kierunku: fetyszyzuje żarcie w sposób tak nieugięty i hiperrealistyczny, że aż pozbawia życia główny przedmiot swojego zainteresowania, zostawiając nas z wszechobecnym teatrem błagalnych spojrzeń o atencję? To zresztą jeden z głównych motywów „Menu” – hollywoodzkiej czarnej komedii przedstawiającej luksusową konsumpcję jako brutalny akt wojny o uwagę oraz horror dystynkcji społecznej, w którym hasło eat the rich zyskuje znaczenie, owszem, symboliczne, przewrotne, ale także zupełnie dosłowne. Jeśli kilka tygodni temu sam rozpoznawałem, że kuchenny vibe coraz częściej skrywa „symulakrum dobrej fabuły”, to w przypadku „Menu” jest inaczej – świetnie napisana historia nie zawsze radzi sobie z kuchenną dynamiką jako metaforą współczesnej walki klas.

Bo powiedzmy sobie szczerze – zestawienie obrzydliwego bogactwa, obrzydliwego obżarstwa i obrzydliwych charakterów nie jest szczególnie odkrywczym pomysłem na satyrę. W „Menu” krytyczne ostrze czasami trafia w absolutną próżnię, bo część bohaterów to pretekstowe, puste figurki określonych postaw czy pozycji społecznych. Trzech nabuzowanych menedżerów ze świata finansjery, hollywoodzki aktor z przerostem ego, jego rozkapryszona asystentka-kochanka, starszy milioner ze zdradzaną żoną, krytyczka kulinarna z wiecznie podlizującym się „aspirantem” u boku, socjopatyczny foodie z dziewczyną do towarzystwa – wszyscy zjednoczeni w czymś na kształt klubu kolacyjnego dla dekadenckich milionerów, w restauracji urządzonej na modłę skandynawskiej sauny (albo, biorąc pod uwagę finał, rustykalnej osady z horroru „Midsommar. W biały dzień”), gdzie za „doświadczenie” płaci się tysiąc dwieście dolarów od osoby. Żeby zobaczyć i posmakować eksperymentalnej kuchni w Hawthorne – życiowym projekcie chefa Slowika (Ralph Fiennes), kucharza-celebryty, który w swoim fachu osiągnął już prawdopodobnie wszystko, a teraz oddaje się gotowaniu instalacji artystycznych – trzeba przeprawić się przez Styks, promem na prywatną wyspę, przez poczerniałe, zasolone lasy, doskonale zaprojektowane wędzarnie, kurniki dla szczęśliwego drobiu, chłodnie z owocami morza i ogrody z ekologicznymi warzywami. Należy się także pogodzić z możliwością, że Slowik każe nam pozostać na swoich miejscach – albo wręcz nas do nich przywiąże – kiedy jego restauracyjny Titanic zahaczy o jakąś górę lodową i zacznie iść na dno. Tutaj wszystko może być częścią kulinarnego teatru, dlatego największym powodem do wstydu byłoby ujawnienie własnego nieobycia.

I trzeba było doprawdy talentu ekipy odpowiedzialnej za „Sukcesję” – reżysera Marka Myloda oraz scenarzysty Willa Tracy’ego – żeby z takiego mariażu „Wyspy doktora Moreau” z „Parasite” utkać niezłe mainstreamowe widowisko o różnych wymiarach współczesnej pogardy. Tytułowe „menu degustacyjne” to w tym filmie teatr suspensu, kolejne akty odsłaniania zbrodni „foodyzmu” nie tylko w wydaniu elitarnym, ale także tym najbardziej potocznym, instagramowym: jedzenia jako stylu życia i elementu tożsamości. Do pewnego momentu przyjemność czerpie się tutaj z patrzenia na konsumpcję wyrafinowanych dań: molekularnych, konceptualnych, minimalistycznych, dobrych do powieszenia na ścianie, ale już niekoniecznie do rozpuszczenia w kwasie żołądkowym, które demoniczny chef miksuje – w gawędzie i w doborze składników – z własnym poczuciem wstydu klasowego, megalomanią, wypaleniem zawodowym i brudnymi sekretami amerykańskiej neoburżuazji. Performans zaczyna się od stosunkowo niewinnych dekonstrukcji – na przykład zaserwowania samych emulsji do pieczywa z opisem nieobecnego chleba na kartce papieru – żeby coraz zuchwalej wdrapywać się na kolejne poziomy metaopowieści o pracy w branży gastronomicznej i o kulturze restauracyjnej w ogóle. Są tu potrawy obnażające mobbing, wyzysk i seksizm, pochowane za fasadą gwiazdek Michelina; żarcie wycelowane w hipokryzję, płytką umysłowość i pogardę elit, które uczestniczą w drogich kolacjach tylko po to, żeby pochwalić się statusem materialnym albo upajać poczuciem wyższości nad personelem; i wreszcie – jedzenie kontestujące mit samego Kucharza-Wizjonera, którego american dream to ciągła wojna na noże z własną przeszłością i kolejne próby dostosowania pracy do wydumanych oczekiwań niewdzięcznych klientów i krytyków.

mat. prasowe Disney

Koncepcja absurdalnie drogiej, pretensjonalnej, hiperekskluzywnej restauracji prowadzonej przez gastrocelebrytę zostaje w „Menu” doprowadzona do takiego ekstremum, że unieważnia własną rację bytu: z toksyczną przemocą, wpisaną w pracę w kuchni, knajpa-laboratorium radzi sobie za pomocą jej intensyfikacji na modłę totalitarno-sekciarską. Slowik – zagrany przez Fiennesa ze wspaniałą ambiwalencją: od psychopatycznego chłodu aż po nostalgię za jedzeniem jako prostym aktem celebrowania wspólnoty – prowadzenie restauracji traktuje trochę jak zabawę w gastronomiczną dystopię: na prywatnej wyspie tworzy symulację obozu kulinarnych pionierów, w której zdyscyplinowany zespół podwładnych ubranych w identyczne białe koszulki i fartuchy śpi w koszarach, modli się do chefa, a gotuje w kuchni otwartej dla publiczności, krojąc, mieszając i doprawiając w upiornym synchronie, reagując na każde pstryknięcie, klask i komendę Mistrza niczym pies Pawłowa na zapalenie zielonej lampki. Ludzie od „Sukcesji” nie byliby jednak sobą, gdyby nie wrzucili nas w ten świat od najbardziej wkurzającej, obmierzłej i moralnie dwuznacznej strony: Tyler (Nicholas Hoult) – do pewnego momentu nasz przewodnik po świecie ekskluzywnych gastro-vibe’ów – to człowiek w tak fanatyczny sposób oddany własnej tożsamości „prawdziwego foodiesa”, że dosłownie ślepy na cały świat naokoło. Zna każdy kuchenny dodatek, każdą gastronomiczną anegdotę. Po wyglądzie i zapachu rozpoznaje najbardziej niemożliwe do zidentyfikowania procesy i receptury, wspinając się na absurdalne wyżyny snobizmu i wykluczając wszystkich tych, których da się choćby w minimalnym stopniu oskarżyć o zbrodnię „prostackiego gustu kulinarnego”. To takich ludzi najbardziej nienawidzi chef Slowik, tyle że jego perspektywa ma raczej źródła w wyuczonym zawodowym ekskluzywizmie – przemądrzałe gastrogeeki odzierają jego sztukę z „mistycyzmu”, „tajemnicy” i „kunsztu”, roszcząc sobie prawo do zaglądania za kulisy, fotografowania i ferowania wyroków w oparciu o to, co przeczytali w antropologicznych opracowaniach, wyuczyli się na kierunkach food studies i obejrzeli w kulinarnych serialach na Netfliksie.

Ostatecznie jednak całe to rozmyte tło – figurki różnych postaw społecznych w konfrontacji z kulturą luksusowej konsumpcji – okazuje się w pewnym sensie czystym pretekstem do zabawy w survival horror. Bo „Menu” to przede wszystkim starcie dwóch najbardziej tutaj pełnokrwistych i złożonych psychologicznie postaci: Fiennesa w roli Slowika i Anyi Taylor-Joy jako Margot, czyli „kolacyjnej partnerki” Tylera, osoby „z zewnątrz”, nie wkalkulowanej w performatywną strategię ugotowania potrawy z habitusu neoburżuazji i wciśnięcia im jej w gardła z taką siłą, żeby w końcu udławiła się własnym poczuciem małości. Grę, w której chef dla każdego z góry określił rolę i przewidział finał, Margot demaskuje w ciągu kilku pierwszych minut „kolacyjnego doświadczenia”: nabożną część oddawaną Slowikowi nazywa toksyczną farsą, apodyktyczny ton to dla niej brak szacunku, a wyrafinowanie koresponduje z pretensjonalną pustką jedzenia, którym nie można się nawet porządnie najeść. Jej całkowite impregnowanie na teatr konsumpcji jako sposób wyznaczania dystynkcji społecznych kulminuje w akcie świętokradztwa: Margot składa reklamację nie dlatego, że dostała zły gatunek wina do ostryg albo kucharz przypadkowo skropił pora „ordynarnym” octem balsamicznym, ale dlatego, że po pięciu godzinach spędzonych w restauracji wciąż czuje się głodna. Ta postawa jest mi okrutnie bliska: jako człowiek podchodzący do jedzenia maksymalnie funkcjonalnie – oraz modelowy „dziecięcy niejadek” z odległej przeszłości – prawdopodobnie zadowoliłbym się szarą pigułą, gdyby tylko mój głód został zaspokojony bez konieczności uczestniczenia w całej tej „kuchennej ustawce”.

Może więc społeczna satyra „Menu” nie zawsze bywa dla mnie czytelna (jakim systemowym uwarunkowanym dokładnie się tutaj obrywa?), natomiast argument brzucha kupuję w całej jego elementarnej dosłowności. Byleby świat dał mi już święty spokój z jego wiecznie nieukojoną, medialną gastrofazą.

„Menu”
reż. Mark Mylod
premiera: 18.11.2022