Nr 16/2024 Na dłużej

FIELD·MEET: W drodze

Filip Szałasek
Cykl podcast

W piątym odcinku podcastu FIELD•MEET przysłuchujemy się nagraniom terenowym z podróży bliskich i dalekich. Rozmowa dotyka m.in. potencjału field recordingu dla budowania narracji autobiograficznej oraz w zakresie tworzenia archiwum dla audiosfer ginących (jak Kolej Warszawsko-Wiedeńska) i tymczasowych (jak obóz dla uchodźców w Callais czy bariera na granicy polsko-białoruskiej).

Montaż odcinka: Maciej Wirmański

Podcasty FIELD•MEET powstają jako kontynuacja i poszerzenie cyklu spotkań dyskusyjnych o tym samym tytule. Od pewnego czasu spotykam się z rekordystami i rekordystkami, by omawiać premiery oraz archiwalne nagrania terenowe. W podcastach fragmenty naszych rozmów przeplatają się z nagraniami – tak, by obok głosów usłyszeć otoczenie, które (jak nieprawdziwie głoszą niektórzy) głosu nie ma.

Uzupełnienie podcastu stanowi transkrypcja dyskusji.

Tematami piątego spotkania były podróże oraz sposoby ich rejestrowania. Spośród sugestii dotyczących publicznego nagrywania dźwięku i porad sprzętowych wyłania się refleksja o autobiograficzności field recordingu, a także o dokumentalnym i konserwatorskim aspekcie rejestrowania ginących audiosfer. Swoim doświadczeniem na tym polu dzielą się Grzegorz Bojanek („Na trasie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej”; „Shenzen/Hong Kong”), Rafał Kołacki („Podobno gdzieś tam walczą…”), Ewa Orzeszko („Cabo de Hornos”) i Monika Wińczyk („Japoński dystans / 日本人の距離 / Nihon no kyori”).

Filip Szałasek: Kiedy myślę o polskich nagraniach podróżniczych czy reporterskich, na myśl przychodzi mi przede wszystkim Rafał Kołacki. Już od dłuższego czasu zabierasz swoją publiczność do Maroka, Etiopii…

Rafał Kołacki: Szczerze mówiąc, nie podróżuję ostatnio zbyt wiele, a w tym roku poruszałem się przede wszystkim po Polsce, odwiedzając małe jeziora. Wcześniej rzeczywiście obierałem kierunki orientalne, kraje związane z religią islamu (poza Etiopią, która jest w większości chrześcijańska). Zacząłem podróżować z dość dużym zestawem, bo z Fostexem FR-2 i mikrofonem z osłonami, co okazało się dokuczliwe zwłaszcza w Callais, gdzie pojechałem nagrywać „Dżunglę”, obóz dla uchodźców z Darfuru. Mikrofon kojarzył się tam z mediami, których wszyscy mieli serdecznie dość, starano się więc przepędzać osoby ze sprzętem do rejestracji.

Przez to doświadczenie zacząłem korzystać z mikrofonów „szpiegowskich”, niewielkich, doczepianych na przykład do plecaka, które pozwalają zachować incognito. To pomaga choćby w Maroko, gdzie poruszanie się z widocznymi rekorderem i mikrofonem nastręczałoby nachalnym handlarzom więcej okazji do zaczepek. Samo powiedzenie „ja nagrywam” potrafi wzbudzić konsternację, dzięki „dyskrecji sprzętowej” nie epatujesz mieszkańców i da się poruszyć inne tematy poza samym tym, że ich głos będzie rejestrowany.

Odkąd tylko zainteresowałem się „fonoturystyką”, nagrywanie zaczęło wręcz konstytuować podróż. Przed wyjazdem planuję, dokąd pójdę z mikrofonem, co będę nagrywał. Sama specyfika zwiedzania też jest inna – nastawiona na swobodny dryf, flaneryzm. Mikrofon usprawiedliwia wałęsanie i nawet jeśli się zgubisz albo trafisz w jakieś „puste” miejsce, to nie zabłądziłeś – wszystko czeka, aż coś z tym zrobisz.

FS: Nagranie Moniki Wińczyk, choć pochodzi z dalekiego kraju, z Japonii, ma miejscami podobny wydźwięk. Mimo fragmentów hałaśliwych, to nagranie liryczne, w którym na pierwszy plan wysuwa się wątek rozstania. Cenne jest też dla mnie umiejscowienie w czasie, bo „japoński dystans” podziela emocje i praktyki komunikacyjne, które później stały się codziennością nas wszystkich podczas pandemii koronawirusa.

Monika Wińczyk: Zacznijmy od tego, że pojechałam do Japonii trochę z zaskoczenia, zaproszona przez zespół teatru Amareya do udziału w performansie „Nomadka” przygotowanym na 11. Międzynarodowy Festiwal Tańca i Teatru w Tokio. Z jednej strony nasłuchałam się, jak wspaniale jest w Japonii i dowiadywałam się, co trzeba zobaczyć, jak się zachować, ale z drugiej – ważniejsza okazała się dla mnie rozłąka z rodziną, z ustabilizowanym trybem życia, jaki wówczas wiodłam. Postanowiłam więc nie przygotowywać się już dłużej, tylko pożyczyć od Huberta, mojego męża, rekorder i dzięki nagraniom jakoś pokonać dzielącą nas przestrzeń i czas (różnica to dziewięć godzin). Jasne, będziemy się łączyć przez Skype’a i tak dalej, ale może wymieniając się nagraniami, podsyłając je sobie nawzajem, uda się oszukać brak bliskości.

Spektakl, nad którym pracowaliśmy w Japonii, angażował kobiety z ludu Ajnów; na kasecie znajdziecie pieśń jednej z najstarszych przedstawicielek tej społeczności. Znalazły się tam też migawki z ulicy czy transportu miejskiego, bo zdarzało się nam spędzać po trzy godziny w metrze, jest też – moje ulubione – akustyk próbujący mikrofony, ale i urywki z demonstracji. Z uwagi na pełną rezerwy kulturę zdarzało nam się tańczyć, udawać balet, kłaść się na podłodze metra, ale Japończycy są tak głęboko „schowani” w sobie, nie nawiązują small talku ani powierzchownych relacji, więc nie zwracają uwagi też na nagrywanie. W przeciwieństwie do Rafała ujawnienie rekordera zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy byliśmy z Hubertem w Gruzji i nagrywaliśmy na ulicy, mikrofon bywał początkiem rozmowy, okazją do przełamania lodów.

FS: Grzesiek, miałeś podobne wrażenia z Chin?

Grzegorz Bojanek: Pierwszy raz pojechałem do Chin w 2009 roku, większość czasu spędzając w Hong Kongu podczas epidemii SARS. O noszeniu maseczek czy dystansie społecznym nikt wówczas w Polsce nie słyszał, tutaj natomiast były na porządku dziennym. Zabrałem wówczas ze sobą stary rekorder, Zooma F-4, który spełnił swoją rolę mimo pewnych wad. Mam tych nagrań masę, większość prawdopodobnie nigdy się nie ukaże, część wykorzystuję jednak do tworzenia muzyki, bo obiecałem sobie, że programowo nie będę sięgał na przykład po syntezator, wszystkie dźwięki pochodzą z nagrań terenowych. Charakterystyczne są odgłosy przejść dla pieszych w Kong Kongu, słyszałem je na wielu nagraniach stamtąd i też uległem pokusie. Teraz korzystam z Zooma H-4. Dlaczego? Bo wolę nie być widoczny, nawet realizując nagrania kolejowe, starałem się być dyskretny.

FS: Dokonał się u ciebie gigantyczny przeskok, jeśli chodzi o nagrywanie: od Chin do lokalnej stacji kolejowej.

GB: Mieszkam kilometr od stacji Poraj. To stacja, a nie przystanek, bo można stąd rozjazdami wyruszyć w rozmaite strony; peron jest wewnętrzny, tory go „opływają”. Przyznam, że zawsze interesowałem się podróżami, więc do nagrań z trasy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej dołączyłem obszerny opis. Mieszkam niedaleko Częstochowy, gdzie życie toczyło się dawniej wokół huty i kopalni z kolejką wąskotorową. Kiedy byłem mały, ten przemysł już podupadał, jednak ślady kolei i jej znaczenia pozostawały widoczne. Tych miejsc – zwrotnic, rozjazdów, zajezdni – nikt nie pilnował, bawiliśmy się więc przesuwając wagoniki albo kładąc się na torach, żeby inni chłopacy przepchnęli wagon ponad nas. Zostało to ze mną. Mój dziadek był inżynierem kolei, podobnie jego brat, który przeżył 106 lat. Pamiętam, jak kiedyś siedzieli nad planami torów i zastanawiali się nad sposobami zmodernizowania stacji…

FS: Czyli to jest album autobiograficzny, historia dźwiękowa.

GB: Trochę tak, część nagrań powstawała w czasie pandemii albo tuż przed, a ja po doświadczeniach z Chin wiedziałem już, jak to się będzie rozwijało u nas – nastanie izolacja, dystans społeczny, maseczki etc. Nagranie kolei było moim pierwszym dłuższym wyjściem z domu. Był czerwiec, do tego Boże Ciało, ostatnie tygodnie spędziłem albo pracując zdalnie, albo odpoczywając w lasku niedaleko, więc niepokoiło mnie to wyjście. Na szczęście pociągi były puste, komunikaty płynęły rzadko, malutko pasażerów i obsługi.

FS: Zdaje się, że album „Podobno gdzieś tam walczą…” powstawał pod trochę większym napięciem, bo tuż przy granicy polsko-białoruskiej.

RK: Kiedy podejdziesz do płotu, to po trzech–czterech minutach zjawia się patrol straży granicznej w jeepie czy land-roverze, wszystko jest ściśle monitorowane. Nie ujawniałem się z nagrywaniem, zdarzało mi się nawet zostawić plecak i rekorder w jednym miejscu, a samemu spacerować kawałek dalej, żeby w razie interwencji mówić, że jestem tylko turystą i interesuję się sytuacją. W kwietniu 2023, kiedy realizowałem materiał, było o tyle łatwiej, że zniesiono pas ochronny, mogłem więc zbliżyć się nawet na 5–10 metrów. Na albumie „Membrane” Jacob Kierkegaard nagłaśniał z pomocą mikrofonów kontaktowych mur dzielący USA i Meksyk. Mnie również interesował pod względem dźwiękowym przede wszystkim płot – nie ambiens otoczenia, ale choćby wiatr grający przeszkodą czy uderzające o nią elementy – ale w Polsce nie da się zrealizować tego rodzaju projektu, musiałem więc poprzestać na namiastce.

Tak jak album Grzegorza jest autobiograficzny, tak też moglibyśmy powiedzieć chyba o większości nagrań terenowych. Poza samym materiałem i kontekstami, które podsuwamy w opisach, jest w nagraniach coś głębszego. Decyzję o tym, co nagramy, podjęliśmy już de facto o wiele wcześniej, field recording jest więc jedną formą artystycznej ekspresji. Krystalizowanie się autobiografii, odzyskiwanie wspomnień – jak u Grzegorza, który ma wielkie szczęście posiadać album z dźwiękami swojego dzieciństwa – ten impuls towarzyszył mi, kiedy jechałem nagrywać do Callais, a także dużo wcześniej.

Hubert Wińczyk: Field recording potrafi też wyosabniać; żeby coś nagrać, trzeba odłączyć się od grupy.

MW: Nasze postawy jednak kontrastują, bo wydaje mi się, że z Hubertem wręcz eksponujemy mikrofon, pokazujemy akt nagrywania. Ciekawe, skąd bierze się ta różnica.

RK: W Callais wręcz wyrwano mi mikrofon z ręki i wypchnięto z dyskoteki (były tam imprezy na przykład dla ludzi z Erytrei). Innym razem ktoś z ekipy wolontaryjnej uznał mnie za media workera, który żeruje na nieszczęściu uchodźców i też zostałem potraktowany dość agresywnie. Małe rekordery sprawdzają się w sytuacjach zagrożenia, ale tak, warto pokazywać mikrofon, żeby się „wylegitymować” jako twórca, a tym samym podkreślić, że znajdujemy się w danym miejscu na innych prawach. Nie poza prawem, ale w celach odległych od codzienności, od spraw urzędowo-formalnych. Francuzi zdecydowali się wyburzyć Dżunglę, dzisiaj to już nagrania historyczne, do tego zrealizowane w apogeum zapełniania się obozu – był wtedy najciekawszy, jeśli chodzi o dźwięk.

GB: Białas nagrywający w Chinach na ostentacyjnie wielki mikrofon mógłby napotkać problemy, ale gdybym w polskim pociągu wyciągnął rekorder z wielką lufą, to pewnie też nie nagrałbym nic autentycznego. Zdarza mi się po prostu usiąść i położyć mikrofon na siedzeniu obok. To nie zwraca niczyjej uwagi, a pozwala rejestrować ciekawe sytuacje, których podczas dojazdów zdarza się naprawdę sporo. Codziennie spędzam trochę czasu w pociągu, a niektórzy – z uwagi na wykluczenie komunikacyjne – trawią tu bite godziny, dojeżdżając z miejsc, o których pisał Karol Trammer w „Ostrym cięciu”. Z rozmów, z wydarzeń można by złożyć słuchowisko o tym społecznie ważnym temacie.

FS: Jestem zdumiony tym, że takie wydawnictwa literackie specjalizujące się w gatunkach non fiction, jak na przykład Czarne, nie uzupełniają swoich książek reportażowych czy podróżniczych o nagrania albo wręcz nie wydają własnych fieldów. Wydaje mi się, że obok reportaży „Detroit” Charliego Leduffa stoi „Na trasie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej” czy „Shenzen/Hong Kong” Bojanka. Atrakcyjność nagrań wydaje mi się szczególnie widoczna, kiedy biorą się za nie osoby z backgroundem teatralnym, choreograficznym, performatywnym, bo pojawia się motyw cielesnej obecności rekordysty czy rekordystki. To jest ważny wątek „Japońskiego dystansu” Moniki.

MW: Do nagrywania przygotowało mnie przede wszystkim słuchanie lasu otaczającego torowisko, przy którym spędziłam – podobnie jak Grzegorz – znaczną część dorastania. Byłam zdumiona, kiedy dzięki Hubertowi po raz pierwszy usłyszałam ten szum na słuchawkach; to szokujące, jak wiele było słychać moich poruszeń, gestów. Teraz wychodzimy czasami – na przykład podczas wakacji w Gruzji na „Pair Night Soundwalk” – z jednym rekorderem i dwiema parami słuchawek, żeby równolegle słyszeć to samo, co druga osoba. Mamy podobną wrażliwość, więc zwracamy uwagę na zbliżone elementy otoczenia.

FS: Zdarza się wam wracać do miejsc, które nagrywaliście, żeby sprawdzić, jak bardzo się zmieniły pod względem dźwiękowym?

EO: Niestety tak. Patagonia się industrializuje i to słychać z perspektywy osoby, która wraca tam co kilka lat. Trudno wykształcić tutaj podejście, które uwzględniałoby różne perspektywy – dla mieszkańców możliwość posiadania sklepu pod domem albo dojechania gdzieś samochodem to kwestia komfortu a czasami przeżycia, nam te same przejawy cywilizacji kojarzą się z antropocenem. Jest więcej barek, samolotów, ludzi… Słowo „egzotyka” zaczyna być nie na miejscu, zresztą jeżdżę do Patagonii po prostu dlatego, że się tam dobrze czuję – czuję się sobą i u siebie. Zastanawiałam się więc, czy powinnam publikować nagrania z Przylądka, bo są właśnie „egzotyczne”, w tym znaczeniu, że niewiele osób miało i będzie miało okazję uczestniczyć w takim rejsie.

Samo ściągnięcie słuchawek podczas nagrywania pozbawia mnie kontroli dźwiękiem; kiedy odsłuchuję je po dłuższym czasie, staram się zorientować, co czuję teraz, w oderwaniu od tamtej sytuacji. Kiedyś nagrywałam zimą w słuchawkach, byłam oczywiście przerażona amplifikowanymi dźwiękami i do dziś zastanawiam się, co to robi z naszymi emocjami i odbiorem świata. Nagrania są zatem dokumentem chwili – zależnym od pogody, od nastroju. Mieszkam niedaleko lasu gospodarczego, który jest dość mocno eksploatowany. Za dzieciaka ten las wydawał mi się ogromny, pewnie dlatego, że ja sama byłam mała, ale wszędzie już słychać szum komunikacyjny, a wraz z nim pojawia się uczucie żalu, że nie możemy już dziś swobodnie realizować potrzeby odcięcia się i obcowania wyłącznie z przyrodą.

FS: Kiedy wspomniałaś, że Przylądek Horn to Mount Everest żeglarzy, od razu pomyślałem o wspinaczkowych nagraniach zrealizowanych przez himalaistę, Bogdana Jankowskiego, w latach 1971–2003. „Himalaya and Karakoram • Voices from the Mountains”, opublikowane kilka lat temu nakładem Saamleng, z miejsca zyskały status jednej z ikon polskiego field recordingu.

EO: Nie mam takich ambicji, ale z tego, co wiem, to pierwsze nagranie z Selmy, zresztą zaledwie kilkanaście jednostek na świecie – jachty wyprawowe, wyposażone w odpowiednie rozwiązania technologiczne – ma pozwolenie na opływanie Przylądka.

FS: Mówisz o Patagonii jako o miejscu, gdzie „możesz być sobą”, a przecież to chyba strasznie niegościnne miejsce. Pamiętam nagranie brutalnych wiatrów z „Viento” Lawrence’a Englisha i „Wind [Patagonia]” Francisco Lópeza, a z dziecięcych lektur „Tomka w Gran Chaco” Alfreda Szklarskiego kojarzę Patagonię jako „zielone piekło”.

EO: Egzotyzowanie. Samo pojęcie „Patagonia” jest już zawężające, ujednolica bowiem zawierające się na tym obszarze rozmaite obszary, a spektrum ich zróżnicowania jest na tyle szerokie, że obejmuje i argentyńskie stepy, i wyspy nad Kanałem Beagle’a. W ciągu pół roku tylko raz miałam sytuację, że zostałam powalona przez wiatr. Problem tkwi więc chyba w naszych oczekiwaniach odnośnie do miejsc, które chcemy nagrywać…

FS: Ale jak to, wiatr cię powalił?

EO: No, podciął mi kolana wiatr w górach, sprawdziłam, czy wszystko całe i poszłam dalej. Kiedy przygotowywałam się do wyjazdu do Patagonii, to oczywiście po „egzotykę”, tyle że taki sam plan okazało się mieć jeszcze kilkanaście tysięcy osób. Jedziesz tam, uważając się za odkrywcę i podróżnika, po czym okazuje się, że po Patagonii podróżuje się przede wszystkimi szlakami. Planuję zejść z nich, poznać trochę lepiej to terytorium, ale nie mam jeszcze pomysłu na nagrania, bo nie chcę mieć tylko „płyty z Patagonii”. Ważne wydaje mi się pytanie o powód – ja już tam jestem, już to wszystko słyszę i będę pamiętała, po co więc wydawać albo w ogóle nagrywać?