Nr 19/2024 Na teraz

Fascynacja rozkładem

Zuzanna Sala
Literatura

Po przeczytaniu pierwszego rozdziału debiutanckiej powieści Izabeli Tadry rzuciłam książkę w kąt, po czym zaczęłam opowiadać tym, z którymi dzielę się wrażeniami z lektur, że „Hotel ZNP” reprezentuje sobą wszystko, czego nie znoszę w nowej polskiej prozie. Że ciężar prowadzenia narracji przerzucony jest na naiwnie skonceptualizowaną „pracę w języku”, która w gruncie rzeczy sprowadza się do niezbyt wyrafinowanego naśladowania toku mowy; że książka oparta została na pierwszoosobowej narracji, której głównym celem jest uzewnętrznienie stanu wewnętrznego osoby mówiącej; że od pierwszych stron najważniejszym tematem jest trudna relacja z matką, najwyraźniej konstytuująca wszystkie kolejne związki międzyludzkie opowiadającej.

Prawdopodobnie trwałabym w tym przekonaniu – i wyrażałabym je wyłącznie w prywatnych opiniach, nigdy zaś w publicznej wypowiedzi – gdyby nie splot zupełnie przypadkowych czynników, który skłonił mnie do ponownego sięgnięcia po książkę Tadry. Z pewnym zdziwieniem odkryłam, że dalsza lektura wzmaga we mnie nie tyle zgorzkniałość czy zniechęcenie, ile raczej zaintrygowanie. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że chyba dałam się autorce zrobić w konia…

Moje poczucie bycia przechytrzoną wynika z faktu, że początek powieści w ogóle nie zapowiadał tego, co potem. Zamiast łzawych zwierzeń gadatliwej kobiety, której matka nie kochała (albo kochała za bardzo, dla tego typu monologów to niewielka różnica), dostałam rytmiczny słowotok zupełnie niewiarygodnej narratorki, subtelnie artykułującej myśl, że najsprawniejszą formą kontroli jest troska. I – co dla mnie chyba najważniejsze – nie tylko opowiadającej o tym, jak to jest być ofiarą troski, ale przede wszystkim chytrze zafascynowanej możliwością kontrolowania innych za pomocą tego narzędzia. Życie składa się z kolejnych relacji, a kolejne relacje to walka o władzę – tak w skrócie brzmi motto głównej bohaterki, Belci. W powieści jest ono aplikowane nie tylko do tradycyjnego modelu myślenia o tradycyjnych damsko-męskich związkach.

Trudno mi się zgodzić z rozpoznaniami Pauliny Małochleb, która przeczytała „Hotel ZNP” jako powieść o ambicjach zbliżonych do publicystyki feministycznej. Zdaniem krytyczki jest to historia pozornie przewrotna – bo oparta na narracji niedającej się lubić ofiary, która nie budzi odruchu empatycznego – ale jednak zbudowana na dość anachronicznym rozumieniu emancypacji. Anachronicznym, czyli takim, który sprowadza problemy kobiet „do kłopotów z kolejnymi facetami, dbania o siebie, traumatyzujących rozmów z matką i podejrzenia ciąży”, a więc nieświadomie powiela model myślenia o kobiecości, który jest nieuchronnie spleciony z miłością romantyczną. Na literalno-fabularnym poziomie rozpoznania krytyczki są bez wątpienia słuszne: „Hotel ZNP” to przecież powieść obyczajowa, opowiadająca o miłościach i zdradach, o zależności i słabościach kobiecej bohaterki. Odnalazłam jednak w książce przynajmniej kilka elementów, które w moim przekonaniu wywracały tę najbardziej literalną interpretację. Zaprowadziło mnie to do spekulacji, iż w debiucie Tadry wydarzyła się jedna z dwóch rzeczy. Pierwsza z wersji zakłada, że autorka – jako dojrzała i świadoma odbiorczyni kultury – mimochodem i w niekontrolowany sposób kopiowała rozmaite konwencje, mające urozmaicić tok narracji i pozbawić z gruntu wyznaniowy monolog niewinności. Stworzyła w ten sposób tekst, który broni się przed najbardziej podstawowymi zarzutami, ale zarazem nie ma nic szczególnie interesującego do powiedzenia o świecie. Druga opcja każe zawierzyć pisarce i uznać, że „Hotel ZNP” jest po prostu o czymś innym – że jego głównym celem nie jest wcale opowieść o słabym, zależnym podmiocie kobiecym, który wikła się w kolejne nieszczęśliwe związki; że ta opowieść raczej jest narzędziem niż punktem dojścia. Jak widać, w lekturze towarzyszyło mi specyficzne uczucie rozdarcia. Co istotne, nie jest ono chyba charakterystyczne jedynie dla mojej oceny powieści – podobną ambiwalencję można wyczytać także z rozważań innych recenzentów. Dawał jej wyraz na przykład Dariusz Nowacki w tekście dla „Gazety Wyborczej” – recenzent sprowadził jednak problem do dość naiwnego dualizmu banalnego tematu i wirtuozerskiej formy. Tym z kolei, co łączy moją perspektywę z pozycją zajmowaną przez śląskiego krytyka, jest końcowa decyzja o zaufaniu autorce mimo wątpliwości.

Do tej decyzji zmotywowała mnie refleksja nad przegięciem w powieści Tadry – albo absurdem, dziwaczością, śmiesznością (zwał, jak zwał). Są bowiem w „Hotelu ZNP” momenty, przy których trudno nie parsknąć śmiechem – nie dlatego, że autorka operuje dowcipem, ale dlatego, że podkręca pełną żalu opowieść Belci do poziomu, na którym nie da się jej już traktować poważnie. Jak wtedy, gdy opowiada o mężu:

Dopiero gdy zamieszkaliśmy razem, Wilhelm przyznał, że na początku mu się nie podobałam i wydawałam się bardzo niesympatyczna, i dopiero po ślubie, gdy mi odrosły włosy, zorientował się, że przejawiam pewne zalety.

Nad zdaniami tego typu Belcia przechodzi do porządku dziennego – nie stanowią one puenty, a świadomość ich śmieszności nie zostaje w żaden sposób odnotowana. Po prostu narracja leci dalej, a czytający raz na jakiś czas natykają się na coraz bardziej teatralne przegięcia. Rzecz jasna ten zabieg sam w sobie nie neguje wcale rozpoznań Małochleb – ba, konwencja absurdalnej przesady w opowieści o życiowym pokiereszowaniu może przecież pracować na rzecz felietonowego feminizmu, który krytyczka zarzucała powieści Tadry. Ale to właśnie ironiczne (i momentami bardzo zabawne) wychylenia narracji snutej przez Belcię kazały mi się zastanowić, czy sprawa naprawdę jest tak prosta: czy Tadra mówi w swojej powieści o świecie to samo, co mówi jej pierwszoosobowa narratorka?

Sądzę, że nie. O ile bowiem Belcia uznaje prymat podziału płciowego i ciągle się od niego odbija (np. co rusz deklarując, że nie wierzy w solidarność jajników), o tyle sama powieść zdaje się uznawać jedynie prymat siły i to w całkiem bezwzględnej wersji. Ta wizja myślenia o relacjach fascynuje, bo jest dość makabryczna – nie zakłada możliwości wyciszenia ani spokoju, opiera się na ciągłym trzymaniu gardy. Najpełniej przedstawiona została w opowieści o naprzemiennym popadaniu w depresję to Belci, to jej męża Wilhelma. Istotą tej historii jest bowiem pławienie się w słabości drugiej osoby, czerpanie z jej poniżenia. Satysfakcja, jaką daje opieka nad bezradnym małżonkiem, wynikać ma zarówno z możliwości kontrolowania sytuacji, jak i z moralnej wyższości nad partnerem. To, z jak bezlitosną walką mamy do czynienia, Tadra łapie bezbłędnie – i udaje jej się to właśnie dzięki operowaniu na przegiętych gestach:

Kiedy jechaliśmy taksówką na porodówkę, jeszcze we dwoje, nie licząc kierowcy, Wilhelm owinął sobie mój warkocz wokół nadgarstka, to mnie uspokaja, powiedział, robiąc kolejno głęboki wdech i wydech, ale ja wcale nie czułam się spokojna […]. Kiedy wracaliśmy z porodówki, znów tylko we dwoje, nie licząc kierowcy, żadne z nas nie myślało już o warkoczu […]. Nie dałam rady, zawodziłam, nie dałam rady, wszyscy dają, wszystkie w koło dają radę, a ja nie dałam. A Wilhelm na to, nic się nie przejmuj, nic się przecież nie stało […]. [S]próbujemy jeszcze raz, nie zaraz oczywiście, ale gdy tylko będziesz chciała, najlepiej niedługo, a teraz, tu Wilhelm zawiesił głos, jakby szykował coś niesamowitego, ma bowiem taki zwyczaj, a robi to, mówiąc nawet straszne banały, a teraz kupimy nam pieska. Kotka, zasmarkałam w rękaw, wolałabym kotka. Nie kotka, Wilhelm pokręcił głową z pobłażliwym uśmiechem, weźmiemy pieska, piesek będzie lepszy dla dziecka, koty podobno są fałszywe, tłumaczył już zniecierpliwiony […]

Martwe urodzenie rozpoczyna ciąg wydarzeń, które składają się na rosnące u Belci poczucie depresyjnej bezradności. Po jakimś czasie jednak sytuacja się odwraca. Dzięki powrotowi do pracy bohaterka nie tylko wyrywa się ze szponów wyraźnie czerpiącego moc z jej ofiarnej uległości męża, ale też destabilizuje rozkład sił w domu. Sytuacją rządzi logika jawnie wampiryczna: aby jedna osoba w małżeństwie mogła czuć się silna, druga musi być jej ofiarą. Pomiatana Belcia bardzo chętnie przechodzi do pozycji władzy:

[N]abrałam siły i […] nie miałam już problemów, by co rano podnieść się z łóżka. Za to Wilhelm posmutniał, przycichł i zapadł się w sobie. Poszarzał, posiwiał, zwróblił się jakby. Jak wróbel wyglądam, wzdychał, patrząc w lustro, gdzie oglądał co rano swoje zażółcone białka oczu, które z niedowierzaniem patrzyły, jak dzień po dniu jego klatka piersiowa coraz bardziej się zapada, nogi i ramiona wysychają, a pośladki zaczynają obwisać. Z rezygnacją przegarniał coraz rzadsze włosy, a jego głowa wkrótce zaczęła wyglądać jak posypana popiołem.

W dodatku pojawiły się problemy z erekcją […]. Jego słabizna zwisała smętnie jak uszy słonia, aż przykro się na niego patrzyło, a jednak nie mogłam oderwać wzroku i nacieszyć się tym widokiem. Gapiłam się na niego jak zaczarowana, gdy wstydliwie przemykał między łóżkiem a łazienką, podglądałam go, gdy golił rzadki, jakby ktoś w gówno patyczków nawtykał, zarost, bezczelnie nie odwracałam wzroku, kiedy zmęczony sikał na siedząco albo nieporadnie i krzywo obcinał sobie paznokcie. Nie patrz na mnie teraz, prosił płaczliwie, gdy próbował przez nakładanie rąk reanimować zdechłego ptaka, zaklinając go, wstań, wstań, kurwa, chuju, błagam. Nie patrz na mnie teraz, powtarzał, nie patrz tak na mnie, a ja uśmiechałam się do niego kojąco i czule i szeptałam mu słodko, kochanie, kochanie, ale myślałam tylko, a widzisz, widzisz, Wilhelmie, i chichotałam mściwie, widzisz, i dobrze, bo teraz dopiero ci pokażę.

Zresztą finał akcji powieści opiera się na podobnej logice: Belcia w kluczowym momencie wytyka sobie, że działała zbyt impulsywnie, za szybko. A przecież mogła na chłodno pomyśleć o opcji wykorzystania świeżo zdobytej moralnej wyższości, by do końca życia gnębić i rozstawiać po kątach swojego małżonka. Żałuje, że zaprzepaściła tę szansę.

Wielu recenzentów zwracało uwagę na fakt, iż główna bohaterka „Hotelu ZNP” jest antypatyczna. To prawda – ale tylko częściowa. Belcia kanalizuje bowiem różne cechy, które mają wyprowadzić nas poza empatyczny model myślenia nie tylko o bohaterach literackich, ale o międzyludzkich relacjach w ogóle. Pomysł, żeby robić to za pośrednictwem tak impulsywnej, rozgadanej, wszędobylskiej (jakby histrionicznej?) bohaterki jest nieoczywisty – i chyba z tego powodu tak ciekawy.

Narracja „Hotelu ZNP” jest wszak prowadzona w taki sposób, by na każdym kroku sugerować, że mamy do czynienia z opowieścią o miłości – finalnie traktuje jednak wyłącznie o zależności i władzy. I o tym, że walka o władzę nigdy nie ustaje, że bez jej ciągłości niemożliwa jest niezależność. Pod tym względem bardzo ciekawie jawi się początek dziesiątego rozdziału „Hotelu ZNP”, w którym matka Belci wyraża zaskoczenie, że jej córka „mogła dać się tak zdominować” w małżeństwie, choć zawsze przecież była zadziorna i autonomiczna. Główna bohaterka z tymi słowami nie polemizuje, nie walczy, przytakuje im wręcz, a to dlatego, że stanowią one świetne preludium do opowieści o kolejnych wojnach relacyjnych. Matka nie zauważa jednej rzeczy, która w monologu Belci jest wprost oczywista: jej zależność (i towarzyszące jej akty oporu lub agresji samej narratorki) nie zaczyna się wraz ze związkami romantycznymi. Jest naturalnym przedłużeniem wcześniejszych relacji z kobietami, które próbują kontrolować bohaterkę w nie mniejszym stopniu niż późniejsi partnerzy. Każdy z konstytutywnych związków Belci ma dwa komponenty: wymuszanie uległości i zemstę. Najpierw tak wygląda relacja z matką, potem z landlordką, a później z kolejnymi partnerami. Opowieść o stosunkach z tymi osobami jest w niemałej części katalogiem dokonywanych przez Belcię odwetów: od sikania na cudzą szczoteczkę do zębów po wywoływanie współczucia za pomocą absurdalnej opowieści o gwałcie na pustyni.

Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że „Hotel ZNP” jest czymś w rodzaju powieściowego manifestu darwinizmu społecznego. Nie jest moją stawką też uniwersalizowanie i afirmowanie wizji relacji międzyludzkich z debiutu Tadry. Fascynuje mnie jednak makabryczność i oschłość tej książki. I właśnie z tego powodu powątpiewam w tezy, że jest to powieść o miłości albo o byciu ofiarą patriarchatu. Wydaje mi się, że mówi ona o niemożliwości wyjścia poza siłowe rozwiązania. Charakterystyczne dla całej opowieści zainfekowanie relacji logiką walki o władzę może powiedzieć to i owo zarówno o samej tej logice, jak i o społecznej funkcji relacji. Nawet wtedy, gdy nieco naiwne i pełne emfazy zakończenie monologu bohaterki traktuje o przytłaczającej wręcz potrzebie znalezienia innej drogi, to puenta położona zostaje na niemożności dostrzeżenia rozwiązania.

Dla Belci nie ma i nie będzie żadnego zewnętrza. Tadra nie skupia się bowiem na szukaniu dróg ucieczki, tylko na analizie gnijącego środka. I jest tym rozkładem szalenie zafascynowana.

Izabela Tadra, „Hotel ZNP”
Wydawnictwo Filtry
Warszawa 2024