Podczas rozgrywanego w 2001 roku finału singlowego turnieju kobiet w Indian Wells (najważniejszy turniej WTA zaraz po czterech turniejach wielkoszlemowych; nazywane czasem „piątym wielkim szlemem”) w przeważającej części amerykańska widownia wygwizdała i wybuczała swoją rodaczkę, dziewiętnastoletnią Serenę Williams grającą z Belgijką Kim Clijsters. Wychowana godzinę drogi od kortu, na którym rozgrywała mecz, Williams wygrała, ale doświadczenie to było dla niej tak traumatyczne, że przez następnych czternaście lat wraz z siostrą Venus zgodnie bojkotowały turniej. Nienawiść, jaka wylała się tego dnia na Serenę, była rezultatem zbiorowego przekonania co do losów „ustawionego” półfinału. Uznano, że powodem wycofania się Venus z meczu nie była kontuzja, lecz decyzja ojca zawodniczek, Richarda Williamsa, by akurat teraz wygrana przypadła Serenie. Williams miał uznać, że młodsza siostra bardziej potrzebowała punktów do rankingu. Chociaż zasadności owych podejrzeń nie potwierdzono (także później), dla zasiadających na trybunach podczas finałowego meczu fanów nie miało to znaczenia.
Do lat 50. XX wieku czarne zawodniczki nie mogły rywalizować z białymi w oficjalnych turniejach. Decyzja o zmianie zapadła po tym, jak inne profesjonalne rozgrywki – baseball, futbol amerykański i koszykówka – zaczęły podejmować pierwsze, nieśmiałe próby integracji. Nie znaczy to oczywiście, że do tego czasu Afroamerykanie nie uprawiali owych sportów. Założona w 1916 roku organizacja American Tennis Association (ATA) miała na celu umożliwienie Afroamerykanom gry w tenisa – istnieje do teraz, zajmuje się promocją sportu w historycznie czarnych dzielnicach amerykańskich miast. To dzięki ATA tenis uprawiał pierwszy siostrzany duet, Margaret i Roumania Peters. Przez niemal dwadzieścia lat nie miały sobie równych w rozgrywkach debla, ale zakończyły kariery zanim mogły zmierzyć się z białymi amatorkami.
Na transformację sportu była za to gotowa urodzona później Althea Gibson, podopieczna Roberta Waltera Johnsona nazywanego ojcem chrzestnym czarnego tenisa. Organizował on, często za własne pieniądze, letnie obozy dla utalentowanych nastolatków i tam wpajał im podejście, którym mieli zjednywać sobie białą publiczność i tenisowy establishment. Jego zawodnicy mieli być skromni i opanowani, a także odporni na zaczepki (szczególnie te rasistowskie). Johnson wiedział, że czarni zawodnicy reprezentowali swoją rasę, podczas gdy biali nie musieli dźwigać tego brzemienia. Nie kwestionował niesprawiedliwości tego założenia, brał je za normę, bo sądził, że tylko godząc się na warunki postawione przez białych, jego gracze będą mogli odnosić sukcesy. Gibson podczas turniejów musiała przebierać się i jadać z dala od swoich białych koleżanek, a czasem również nie mogła korzystać z tych samych toalet co one. Jednocześnie jednak uparcie odmawiała zdecydowanego udziału w walce o integrację. Gibson żywiła przekonanie, że jej zwycięstwa na korcie zrobią więcej dla równouprawnienia niż wypowiedzi dla mediów, co regularnie spotykało się z krytyką czarnych dziennikarzy.
Echa losów Gibson i Johnsona pobrzmiewają w filmie „King Richard: Zwycięska rodzina”. Grany przez Willa Smitha Richard Williams od początku daje się poznać jako człowiek świadomy swojej pozycji społecznej. Gdy spotykają go kolejne odrzucenia i upokorzenia ze strony białych, pokornie pochyla głowę i puka do następnych drzwi, bo wierzy, że komu jak komu, ale jego córkom – a więc także jemu – musi się udać. Filmowy Williams to archetypowy Amerykanin, uzbrojony w osiemdziesięciopięciostronicowy plan, upór, optymizm i nienaganną etykę pracy. Podobnie jak Benjamin Franklin, przedstawiający w autobiografii plan samodoskonalenia, Williams zobowiązuje się zmaksymalizować potencjał Venus i Sereny. Dziewczyny dają się zaskakująco łatwo prowadzić, a radość sprawiają im nawet treningi w rzęsistym deszczu. Jako bezproblemowe dzieciaki, muszą realizować instrukcje ojca. Filmowe dziewczynki robią to jednak w tak robotyczny sposób, że obraz podaje w wątpliwość ich własny wkład w osiągnięcia i sukcesy.
Plan, by siostry Williams zdominowały światowy tenis, zrodził się trzy lata przed narodzinami Venus – w 1977 roku, kiedy Richard Williams zobaczył, jak Rumunka Virginia Ruzici odbiera czek na 40 tysięcy dolarów za wygranie turnieju Eckerd Open. Owa kwota zrobiła na żyjącym w Compton – owianej złą sławą dzielnicy Los Angeles – Williamsie takie wrażenie, że od tamtego czasu wykorzystywał zarobione pieniądze i każdą wolną chwilę, by trenować i oglądać tenis. Ponoć od razu założył, że w tenisa będzie grać nie jedna, ale dwie jego córki i obydwie będą odnosić ogromne sukcesy. Mapa do celu została rozrysowana jeszcze zanim Venus i Serena się urodziły. Gdy Venus była pierwszą rakietą świata, Williams zapowiadał, że Serena będzie jeszcze lepsza. Media prezentowały go jako szaleńca i aroganta, ale po latach okazało się, że miał rację. Arogancja znalazła sprawcze przełożenie na los dziecka.
Kiedy podczas powrotu z treningu filmowy Williams mówi do piątki siedzących w samochodzie dziewczynek: „Świat nigdy nie szanował Richarda Williamsa, ale będzie szanować was”, wiadomo, że chodzi mu o coś więcej. Dzieci stanowią drugą szansę mężczyzny na zdobycie uznania u białych. Dopiero szacunek, zapewniony przez bezpieczeństwo finansowe, pozwala Richardowi być sobą, więc kierować karierą córek tak, jak zawsze chciał. Biorąc pod uwagę ciągłe ingerencje otoczenia w to, jak Williams ma wychowywać dzieci – krytykę okolicznych rodziców, zagrożenie ze strony gangsterów i ograniczenia wpisane w codzienność czarnego mężczyzny w Ameryce – nie jest to czymś oczywistym czy gwarantowanym. Mówiąc o swoich córkach jako o „Kopciuszkach z getta”, świadomie podkreśla ich status outsiderek. Kiedy jednak ktoś wytyka mu nieprawdopodobność sukcesu, jaki osiągnęły, od razu wskazuje na rasizm wpisany w to stwierdzenie. Prawdziwy Williams krytykę swojej osoby często traktował (i nadal traktuje) jako rasistowski atak. Zarówno jego, jak i jego córki, wielokrotnie krytykowano za „zbytnie przywiązanie i podkreślanie swojego koloru skóry”. Odkąd jako nastolatki pojawiły się na kortach z charakterystycznymi koralikami wplecionymi we włosy, Venus i Serena są dumnymi nosicielkami afroamerykańskiej estetyki w historycznie-białych przestrzeniach.
Film skrojony wedle hollywoodzkich wyobrażeń o biografii utrwala szkodliwy stereotyp patriarchy rodu jako jedynego ciała decyzyjnego, władcy surowego, ale sprawiedliwego. Matka pełni tu rolę zastępcy, ewentualnie konsultanta, a nie równoprawnego bohatera. Najlepiej to widać w montażu pokazującym, jak trenują dziewczynki – Venus ćwiczy z profesjonalnym trenerem, a Serena z matką, ponieważ rodziny nie stać na pokrycie kosztów nauki obu sióstr.
Wszystko to jest tym ciekawsze, że siostry Williams miały wpływ finalny kształt filmu. Był to wręcz warunek konieczny dla ich zgody na jego realizację. Przez to film może stanowić pochwałę ojcostwa jako czegoś niezbędnego do formowania określonego kręgosłupa moralnego wśród czarnej społeczności: podczas gdy dookoła dzieci wychowywały się bez ojców, Richard Williams trwał przy swoich. Jednocześnie jednak, w rewersie, obraz odziera z podmiotowości córki; co zalegitymizowały same siostry Williams.
Na podobny krok co Williams pod koniec lat 60-tych zdecydował się Marv Marinovich, były futbolista – on również chciał stworzyć ze swojego dziecka idealnego sportowca. Jego syn, urodzony w 1969 roku Todd, wykonywał proste ćwiczenia już w kołysce, jadł wyłącznie organiczną żywność, a dla rozrywki ojciec puszczał mu muzykę klasyczną i filmy Hitchcocka. Całe życie Todda zostało podporządkowane maksymalizacji sportowego potencjału. Poza boiskiem, jeszcze jako nastolatek, zaczął pić i palić marihuanę; potem sięgał po heroinę czy LSD. Marv nakładał na syna niepotrzebną presję, opisując w gazetach proces formowania idealnego sportowca, a siebie jako architekta realizującego „projekt”; nie wprowadzał perspektywy rodzica. Todd Marinovich zatracił się w używkach i nigdy nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań.
Los Venus i Sereny mógł potoczyć się podobnie; tymczasem są one legendami sportu i inspiracją dla młodych ludzi we wszystkich zakątkach globu. Duża w tym zasługa Richarda, ale jeszcze większa, największa, ich samych. Dlatego skupiony na ojcu „King Richard: Zwycięska rodzina” to bardziej panegiryk niż film biograficzny. Chociaż opisana tu historia jest prawdziwa, pierwowzorowi filmowego Richarda daleko do królewskiej szlachetności ekranowego bohatera. Jak niemal każdy portret władcy, ten też przesadnie uwydatnia pozytywy: byle tylko nie naruszyć wizerunku króla, którego biografia i wizerunek jeszcze za życia muszą nabrać cech legendarnych.