„Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego nie są ani „dziadostwem” – jak chciałby minister edukacji Przemysław Czarnek – ani spektaklem haniebnym, co sugeruje małopolska kurator oświaty Barbara Nowak. Nie jest to jednak też spektakl wielki, jak określiła go przedstawicielka liberalnych mediów, Katarzyna Kolenda-Zaleska. Przedstawienie Kleczewskiej to raczej – przewrotnie wobec tego, co o nim się mówi – bardzo klasyczna adaptacja dramatu, w której co śmielsze pomysły inscenizacyjne wydają się niezrozumiałe, niewykorzystane lub niespuentowane.
Twórcy krakowskiego spektaklu zdecydowali się przenieść na scenę jedynie fragmenty części II i III „Dziadów” – nie ma więc części IV, bodaj najbardziej romantycznej. Co za tym idzie, postać grana przez Dominikę Bednarczyk jest Konradem, nie Gustawem; nie jest kochanką, ale śpiewaczką, poetką, wieszczką. Troski publiczne zajmują ją bardziej niż sprawy prywatne, a rany, jakie otrzymuje, są ranami zadanymi grupie, wspólnocie, narodowi. Bednarczyk gra w kostiumie niekojarzącym się ze stereotypowo kobiecym – nosi bojówki, potężne buty, ma krótko obcięte włosy. To postać, która uległa wypadkowi lub żyje z jakimś rodzajem niepełnosprawności: po scenie porusza się z wysiłkiem, wspierając się na kulach. Środki wyrazu, jakimi posługuje się aktorka, są bardzo ograniczone: mówi spokojnie, w skupieniu, unika zbędnej ekspresji; jest statyczna, nie poddaje się emocjom.
Koncepcja pozwalająca zobaczyć w Konradzie kobietę jest bardzo trafna. W erze całkowitego zakazu aborcji w Polsce; w kraju, w którym minister edukacji chce kształtować w dziewczynkach cnoty niewieście; gdzie Kościół katolicki (oferujący kobietom patriarchalny i służalczy zestaw ról społecznych) dyktuje rządzącym prawo, frazę „Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze” może wypowiedzieć tylko kobieta. Jest to też gest symboliczny – nie Bóg i nie historia uczyniły z mężczyzn wieszczów, liderów i innego rodzaju przewodników, a systemowe wykluczenie i trwająca stulecia przemoc. Wcielenie Konrada w kobietę jest więc czymś na kształt wyrównania rachunków – choć przecież doskonale wiadomo, że nikomu i niczemu ten gest faktycznie nie zadośćuczyni. W końcu: powierzenie tej postaci „Dziadów” aktorce, a nie aktorowi, to ważny symbolicznie gest w kontekście hierarchii instytucjonalnej.
Problemem, jaki dostrzegam w manewrze Kleczewskiej, jest jego połowiczność i niekonkretność. W Konradzie Bednarczyk wciąż bardzo dużo jest mężczyzny – tak, jakby postać z dramatu była z góry określona, zamknięta, nie podlegała scenicznej interpretacji, zmieniła się tylko płeć wykonawcy. Konrad nie posługuje się feminatywami, nie podkreśla swojej – odmiennej niż męska – pozycji w społeczeństwie: kulturze, historii, prawie, religii. Nietrudno ulec wrażeniu, że kobieta-aktorka, kobieta-postać sceniczna, musi iść na wiele kompromisów, by za Konrada mówić, jak Konrad cierpieć i Konradem być. Kostium, wygląd i zachowanie tej postaci w spektaklu Kleczewskiej prowokują także pytanie, czy hiperkobieca kobieta nie mogłaby być Konradem? A kobieta egzaltowana? Dynamiczna? Nerwowa?
Jasne – katalog powyższych cech to wyliczenie stereotypowe, esencjonalne. Skoro teatr zmuszony jest niejednokrotnie od posługiwania się uproszczeniami i schematami – także po to, by nad nimi pracować, negować je, negocjować czy wyśmiewać – dlaczego nie można było tego obsadowego gestu uwypuklić, podkreślić, podbić? Oglądając Dominikę Bednarczyk w roli Konrada, odnosiłam wrażenie, że postać ta naznaczona jest permanentną próbą sprostania wymaganiom – twórców, widzów czy opinii publicznej. Tak, jakby nie postawiono przed nią zadania zagrania Konrada, a sprawdzenia, czy kobieta w ogóle ma szansę go zagrać.
Być może intencją twórców spektaklu i aktorki było poddanie tej postaci właśnie takiej próbie. Istnieją przedstawienia, w których widoczna płeć biologiczna aktorki czy aktora nie ma najmniejszego znaczenia. Jednak w krakowskich „Dziadach” decyzja obsadowa (to, że rolę w dramacie przypisaną mężczyźnie zagra kobieta) była szeroko ogłaszana, komentowana i podkreślana. Popieram ten pomysł, niemniej brakuje mi śmiałości w sposobie jego realizacji. Po obejrzeniu przedstawienia Kleczewskiej nie chciałabym być jedynie przekonana, że Konrada, zupełnie poprawnie, może zagrać aktorka, ale że dzisiaj, w Polsce AD 2021, Konrad całościowo jest kobietą.
W więziennej scenie filaretek i filomatek, analogicznie odgrywanych także przez aktorki, płeć wykonawczyń została rozegrana dużo lepiej – zapewne dlatego, że scena ta jest dynamiczna, pełna emocji, gniewu. Więźniarki noszą współczesne ubrania. Są poobijane – proponowane przez recenzentów skojarzenia z kobietami zatrzymanymi w czasie ulicznych strajków okazują się trafne. Odbiór tych scen utrudniał mi jednak sam tekst, który – chyba z uwagi na osadzenie w zupełnie innych czasach – nie sprzyjał wczuciu się w nastrój ulicznego gniewu i nie przystawał do współczesności. Może w tym miejscu ingerencja dramaturga powinna pójść dalej?
Ciągle aktualne i żywe są emocje wielu kobiet wynikające z ich gniewu na władzę i żądzy „zemsty na wroga”. Wnętrze Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie oraz jego scena główna to specyficzne, bardzo mieszczańskie przestrzenie, które wymagają przemyślanej aranżacji. Koncepcja scenograficzna Katarzyny Borkowskiej, która zdezorganizowała parter widowni i na znacznej jego powierzchni umieściła złotą posadzkę, nie przystawała do większości scen (poza końcowymi, z Senatorem). Inne elementy, czasowo pojawiające się w przestrzeni scenicznej – jak choćby replika ołtarza z Kościoła Mariackiego w Krakowie podczas sekwencji z Księdzem Piotrem (Marcin Kalisz) – były bardzo piękne, ale… Czy one powinny być piękne?
W trakcie przedstawienia Kleczewskiej nie mogłam pozbyć się pytania, skąd pochodzą pierwowzory bohaterek portretowanych na scenie. Czy – jeżeli są one wśród publiczności, na widowni – rozpoznają się w prezentowanym doświadczeniu? Jako uczestniczka przetaczających się przez Polskę od jesieni 2020 roku Strajków Kobiet nie zostałam nigdy zatrzymana ani uderzona przez policję czy kontrmanifestantów. Dla mnie, mieszkanki dużego miasta, warunkiem udziału w protestach była jedynie zmiana planów na wieczór. Od osób, które mieszkają w małych ośrodkach, pracują na dwa etaty, opiekują się dziećmi i innymi członkami rodziny, taka decyzja wymagała większej odwagi i poświęcenia. Wpływała nie tylko na ich życie, ale i na spokój ich rodzin – dokładnie tak, jak sprzeciw filaretów i filomatów wobec władzy caratu.
Nawiązywanie do tak trudnych doświadczeń w pięknym, dostojnym i nieprzystającym do nich wnętrzu krakowskiego teatru sprawiło, że sceny więzienne (a także późniejsza, brutalna scena egzorcyzmów Konrada, w której – wbrew literze dramatu – Ksiądz Piotr jest wrogiem, oprawcą, a nie przyjacielem) nie jawią mi się jako realna reprezentacja, a możliwa fantazja na temat współczesnej walki i ucisku. Rozumiem, że teatr wymusza różne ograniczenia – myślę jednak, że możliwe jest połączenie sceny i widowni w jakimś rodzaju wspólnego doświadczenia; tak jak było możliwe chwilowe zjednoczenie rozmaitych postaw podczas Strajku Kobiet.
Podobne odczucia wywołały we mnie sceny obrzędu dziadów, którego uczestnikami są przedstawiciele różnych grup społecznych i narodowych: powstańcy warszawscy, polscy narodowcy, Żydzi, reprezentanci środowisk LGBT i influencerzy. Być może na skutek złych decyzji kostiumowych, a może poprzez wzajemne nierozumienie twórców, postacie te wydają się bardzo przerysowane, przebrane, sztuczne. Ich nieustanne awantury i szarpaniny wyglądają jak bójki na balu przebierańców, a nie ilustracja podzielonej Polski w roku 2021. Co więcej, w zbieraninie ukazanej na scenie jest nie tylko miejsce dla przedstawicieli grup skrajnie prawicowych czy faszyzujących, ale ukazane zostają ich przemocowe działania wobec Innych. Ktoś obcina Żydom pejsy, osoba LGBT zostaje zlinczowana, a pasterka Zosia pada ofiarą gwałtu. Od podobnego obrazowania przemocy Kleczewska nie stroni także w dalszej części przedstawienia: podczas egzorcyzmów Konrada Dominika Bednarczyk jest przez innych aktorów podduszana, oblewana wodą, poniewierana i uderzana po twarzy, a w scenach księdza Piotra i Ewy (Karolina Kazoń), kobieta – ubrana w kusą, dziecięcą piżamkę – jest przez duchownego obłapiana, a w końcu gwałcona.
Rozumiem, że twórcy spektaklu chcieli wyraźnie wskazać przemoc i ukazać jej źródła. Prowokuje to jednak pytanie, czy jej sceniczne powtórzenie przyczyni się do wyegzorcyzmowania towarzyszącej nam na co dzień, realnej przemocy? Osobiście mam dosyć oglądania kopanych, bitych i poniżanych kobiet. Pamiętam też, że – choć „to tylko teatr” – w instytucjach kultury w Polsce i w praktyce pracy nad konkretnymi przedstawieniami przemoc (hierarchiczna, organizacyjna, ale też bezpośrednia, fizyczna i seksualna) nadal realnie istnieje. „Dziady” Kleczewskiej są zaś kolejnym zrealizowanym w Polsce spektaklem, w którym aktorki (nie aktorzy) odtwarzają ofiary gwałtów, są bite i duszone. To one, już w procesie prób, a także w każdym kolejnym granym spektaklu, doświadczały i doświadczają tej „odgrywanej” przemocy. Nie znam sensownej odpowiedzi, czy i jak można uniknąć takich praktyk. Ale mam poczucie, że sama reprodukcja przemocy nie wystarczy, by potraktować ją krytycznie.
Czy uczniowie powinni zobaczyć „Dziady” Mai Kleczewskiej? Wiele szans zostało w tym przedstawieniu niewykorzystanych, wiele gestów pozbawionych było konsekwencji. Iluzją jest myśl, że tekst Mickiewicza obroni się sam, że – przystawiony do rzeczywistości, trafnie ją opisze i zdiagnozuje. Potrzeba zabiegów, które dramatycznym „Dziadom” pozwolą z rzeczywistością się skleić – może w krakowskim spektaklu sprawdziłoby się więcej gestów odważnych, o wyraźniejszej wymowie politycznej? Skoro za „Dziady” i tak Maja Kleczewska zbiera bęcki od przedstawicieli władzy, a Teatr Słowackiego – rozreklamowany rzekomą hańbą – cieszy się rosnącym zainteresowaniem, tym bardziej szkoda tych niewykorzystanych okazji, które pozwoliłyby uwspółcześnić i upolitycznić znaczenia klasycznego arcydramatu.