Cierpię na pewną przypadłość, być może wy też ją znacie. Noszę w głowie katalog imion i nazwisk, ale kiedy trzeba przyporządkować je do twarzy – wymiękam. Wystarczy drobna zmiana dekoracji, inna charakteryzacja, koszulka polo zamiast skórzanej kurtki i już – bliscy muszą przypominać mi, że to przecież ten lub ta, że dopiero tydzień temu oglądaliśmy ją w czwartym sezonie ulubionego serialu, że znam tę fizys niemal od urodzenia, a teraz zgrywam głupa i zasłaniam się nieczułym hipokampem. Nic nie poradzę, to nie żadna ściema. Nie pamiętam ludzi z ekranu, nie potrafię przenosić ich z obrazu w obraz i z opowieści w inną opowieść. Tak jakby każdy film był odrębnym, zamkniętym światem, który przestaje istnieć wraz z napisami końcowymi.
Są oczywiście wyjątki (potwierdzające regułę) – na przykład taki Bruce Willis, o – tego aktora to nie pomylę nigdy. Albo ostatnio Frances McDormand i Michael Kenneth Williams – ich też raczej rozpoznam bez problemu. Do tego wąskiego grona, mało oryginalnie, zaliczyłbym również Tildę Swinton – twarz (i w ogóle – postać) niepodrabialną i nieprzegapialną. Kiedy w „Ludzkim głosie” Pedro Almodovara Tilda przechadza się po dziwnie staroświeckim sklepie z narzędziami, bacznym wzrokiem obserwuje ją jeden z kasjerów – i ja od razu wiem, że on wie. Bo im bardziej Swinton stara się nie rzucać w oczy – na przykład zasłaniając twarz wielkimi ciemnymi okularami – tym bardziej wiadomo, że to ona. Kobieta krąży między regałami, przykuwając uwagę jednoosobowej publiki, i w końcu z masy żelastwa wybiera ten jeden „adekwatny” przedmiot. Jest nim oczywiście siekiera. No bo nie wiem, czy ktoś z was choćby przez chwilę wyobrażał sobie, że Tilda kupi, dajmy na to, wałek do malowania? Czy ktoś widział ją kiedyś w warzywniaku, jak kupuje ziemniaki i ogórki? Jeśli nawet, to raczej tę najbardziej wykręconą, kosmicznie opalizującą papaję z szuflady owiniętej łańcuchem.
Do uniwersum Almodovara – świata charakterystycznych kobiet w pastelowym otoczeniu – Swinton pasuje jak ulał. Muszę się jednak przyznać, że nie jest to mój świat. Almodovar wczesny, ten bardziej punkowo-queerowy, mógł mi się wydawać atrakcyjny, natomiast jego ostatnie filmy to autorska sygnatura (te kolory i dizajnerska estetyka!) pod mocno przeciętnymi historiami. Tak jakby słynny reżyser zaczął przedkładać wnętrzarstwo nad robienie porządnego kina. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w Polsce Almodovar ma rzesze oddanych miłośników, gotowych wysupłać ostatni grosz na choćby kilka chwil w towarzystwie Mistrza. Stąd roztropna decyzja Gutek Film, żeby polockdownowy sezon kinowy zainaugurować właśnie „Ludzkim głosem” – trzydziestominutowym shortem na motywach monodramu Jeana Cocteau z 1930 roku, który uzupełnia dłuższa od samego filmu rozmowa reżysera, aktorki i brytyjskiego krytyka Marka Kermode’a na Zoomie (znak czasu). Krótki metraż ma także wymiar precedensowy dla twórczości Almodovara – to jego pierwsze dzieło zrealizowane w języku angielskim oraz – czego możemy dowiedzieć się z Q&A – zapowiedź dalszej współpracy z Tildą Swinton i dalszej eksploracji anglofońskiego terytorium.
Pytanie, czy jest to precedens udany – i czy na pewno pasuje do dystrybucji kinowej – pozostaje jednak otwarte. Tekst Cocteau jest w końcu przybyszem z innej epoki – godzinna rozmowa telefoniczna porzuconej kochanki z byłym partnerem to przede wszystkim dramat zależności, w którym kobieta, skonstruowana z męskiej uwagi i aprobaty, próbuje wyrwać się ku autonomii w serii histerycznych gestów. Rażący anachronizm monodramu sprzed prawie stu lat Almodovar chce przełamać, jak się zdaje, na dwa sposoby. Po pierwsze – samym obsadzeniem w głównej roli Swinton, czyli przeciwieństwa stereotypowych uległości i miękkości. Ze swoją „ostrą” twarzą, pewnym siebie głosem i „inteligenckim” akcentem, ubrana w krwistoczerwony golf i luźne spodnie Tilda ewidentnie świetnie się bawi, rozbrajając najbardziej ograne klisze „kobiety wzgardzonej”. Wchodzi zatem w buty histeryczki, ale wyłącznie po to, żeby za chwilę zdruzgotać je samoświadomością, ironią i ciętą ripostą, odpalić fajkę i szkaradnie przekląć. Aktorka meandruje nie tylko między odmiennymi stanami emocjonalnymi – przechodzi także z tekstu w tekst i z formy w formę, tak jakby chciała oddać wielogłosowość tego samego ludzkiego doświadczenia, pokazać różne rejestry mowy w sytuacji doskonale wszystkim znanej: rozpadu związku, porzucenia, odtrącenia. Jest to bez wątpienia popis jej aktorskiego kunsztu i indywidualizmu – i choćby dla niego warto spędzić te trzydzieści minut w kinie.
Druga rzecz jest natomiast dużo bardziej problematyczna. Almodovar stawia bowiem na znajomą formułę umowności – tak rozpoznawalną, że aż zużytą. Buduje dla swojej aktorki coś na kształt domku dla lalek, replikę mieszkania w studiu filmowym. Zdejmuje sufity i eksponuje widok z okien na gołe ściany hangaru, jednocześnie meblując wnętrze w swoim ukochanym stylu – są tu kolorowe wazony i wazoniki, surrealistyczne dzieła sztuki na pstrokatych tynkach, figurki piesków, duńskie kredensy i modernistyczne fotele. Wypisz wymaluj – jego własne mieszkanie, które mogliśmy oglądać z Antoniem Banderasem w „Bólu i blasku”. To „opakowanie” domowych czterech ścian w zimną i przepastną halę nagraniową ma, jak dowiadujemy się z wywiadu po napisach, spotęgować wrażenie izolacji bohaterki, jej zamknięcia w ciemności i duchocie toksycznego związku z narcyzem. Jest to również szansa na pokazanie spektakularnej emancypacji – takiej, która przełamie „histerię” oryginalnego monodramu Cocteau. Jaką przyjmuje ona formę – nie zdradzę, chociaż po prawdzie stosunkowo łatwo się tego domyślić.
I właśnie z tym mam największą trudność. Wizualnie te trzydzieści minut jest bardzo Almodovarowskie, za to jeśli chodzi o koncepcję i pomysł na emancypację bohaterki – cóż, przesunięcie względem pierwowzoru samo wydaje się na wskroś anachroniczne. Być może trzydzieści, czterdzieści lat temu wzbudziłoby jeszcze jakieś zainteresowanie, dziś może mu towarzyszyć co najwyżej litościwe wzruszenie ramion. To tyle ma nam do powiedzenia jeden z najważniejszych żyjących twórców kina autorskiego? Człowiek – co udowodnił przecież nie raz – mający wspaniałe oko i ucho do skomplikowanych kobiecych postaci? Mając to wszystko na uwadze, trudno potraktować short Almodovara jako coś więcej niż ćwiczenie stylistyczne, wprawkę przed właściwym anglojęzycznym „debiutem”. Serio, widziałem już studenckie dyplomy bez topowych budżetów i aktorskich supergwiazd, które o niebo lepiej radziły sobie nie tylko – co oczywiste – z przystawalnością do własnych czasów, ale także z puentowaniem historii. Może więc wszystko to tylko po to, żeby Pedro zakumplował się z Tildą?