Molly Manning Walker w debiutanckim „How to Have Sex” przeprowadza dość odważny eksperyment. Z dużą wrażliwością, a nawet czułością odmalowuje bowiem portret najbardziej znienawidzonego w całej kontynentalnej Europie archetypu: Angola na wieczorze kawalerskim w Krakowie. Tutaj archetyp ten ucieleśniają trzy dziewczyny, które właśnie skończyły szkołę średnią i w pozbawionym wielkich złudzeń oczekiwaniu na wyniki końcowych egzaminów balują do upadłego na wakacjach w enklawie brytyjskich imprezowiczów na Krecie. Niczym szczególnym niewyróżniające się naiwniary – wspaniały termin zaproponowany przez koleżankę po fachu, Klarę Cykorz szukającą ekwiwalentu angielskiego bimbo – zarysowane są w filmie kreską tak realistyczną, tak czułą na niuanse przyjacielskich mikrotarć i rywalizacji o dominację w grupie, że w rękach reżyserki nawet w najbardziej banalnych scenach odnaleźć można drugie dno rozgrywania wzajemnych wyrzutów i napięć. I nawet ten budzący niechęć stereotyp realizowany tutaj w kilku tożsamościowych wariantach nie wydaje się już wcale tak prosty, prymitywny – nabiera natomiast rozdzierająco ludzkich cech, a nawet pewnej wpisanej weń tragedii.
Gdzie bachanalia, tam oczywiście nie tylko używki, lecz także seks. I to właśnie od niego się zaczyna. W filmie śledzimy najmniej doświadczoną z trzech przyjaciółek, Tarę (Mia McKenna-Bruce), trochę odgrywającą w grupie rolę maskotki z okrągłą twarzą dziecka ciekawie kontrastującą z pojemnością jej żołądka i niebywałą sprawnością wątroby. Choć nie chce tego przyznać w towarzystwie nowo zapoznanych chłopaków, nie uprawiała jeszcze seksu („Któraś jest dziewicą? Lol, nie mamy już dwunastu lat” – reaguje jeden z nich, Paddy, na sugestię, że może nie wszystkie mają jeszcze to wydarzenie za sobą) i właśnie chęć jego doświadczenia wyznacza horyzont wyjazdu. Tym samym reżyserka pogrywa z inną kliszą – mianowicie filmowym podgatunkiem coming of age, w ramach którego poczynania bohaterów, dotychczas głównie amerykańskich licealistów, podyktowane są tym samym pragnieniem, aby zaliczyć jeszcze przed końcem roku. Nie trzeba pewnie dodawać, że były to historie opowiadane głównie z perspektywy, powiedzmy, chłopackiej – przez lata zakładającej jakąś fundamentalną różnicę między doświadczeniem seksu przez kobiety i mężczyzn. O ile chłopcy seksem zakreślają swoje terytorialne samcze kręgi, co usprawiedliwia niczym nieskrępowaną rozwiązłość (czy ktoś kiedyś zresztą słyszał o „rozwiązłym” chłopaku? bo ja chyba nie), o tyle dziewczyny pragną przecież bliskości, uczucia, stabilności. Podobno. „How to Have Sex” te wyobrażenia skutecznie przenicowuje. Reżyserce nie chodzi jednak tylko o wyrównanie pozycji kobiet i mężczyzn w wyścigu na najbardziej spektakularne uprzedmiotowienie seksualnego_j partnera_ki – chociaż gorzkich scen uprzedmiotowienia w jej filmie nie brakuje – lecz o wskazanie głębszych nawet problemów wyrastających w obszarach skrzyżowania niedojrzałości, libido, używek, przemocy i pytania o zgodę. Zanim jednak o tym, trzeba przyjrzeć się warstwie, która w filmie mogłaby przejść prawie niezauważona, a jednak determinuje wiele istotnych wydarzeń: kwestiom klasowym.
Ujawnia się ona już w pierwszych sekundach filmu, zanim nawet pojawią się jakiekolwiek obrazy. Z offu wydobywa się przyjemnie ugrzeczniony głos stewardessy – samolot wylądował w Heraklionie, a na pokładzie wybucha niemilknąca już prawie do końca filmu imprezowa wrzawa. To tani lot, więc przylatuje niemożliwie wcześnie, wiele godzin przed check-inem, toteż pilnujące budżetu dziewczyny koczują na plaży. Choć brytyjska codzienność w całości pozostaje poza kadrem, domyślamy się, że bynajmniej nie rozpieszcza ona naszych bohaterek – dojmujący brak perspektyw przekuwany jest szybko w ironiczny żart, życie polega raczej na przemykaniu się z miejsca w miejsce, raczej na przetrwaniu niż na właściwym życiu, a gdzieś w tle pojawia się matka, która może wcale nie zorientowała się, że córka wyjechała. Podobnie u ich hotelowych znajomych – jeden chłopak pracuje jako kierowca i nietrudno wyobrazić sobie, że tyra całe dnie bez żadnych płatnych nadgodzin, na śmieciowej umowie, żyjąc życiem godnym bohatera „Nie ma nas w domu” Kena Loacha. W rozmowie z Tarą dominująca, zadziorna Skye (Lara Peake) stwierdza, że koleżankę po powrocie do domu czeka co najwyżej kariera szatniarki – i znaczące, że to jeden z nielicznych momentów filmu, kiedy imprezowa histeria nie zagłusza wyraźnie minorowej tonacji tej sceny. Bo też faktycznie wobec rzeczywistości kiepsko płatnych prac, dających znikome albo żadne zadowolenie, to ekscesywne wakacje na Krecie wydają się żałosnym żartem, a nie na odwrót.
Stąd też u Manning Walker odmienne oświetlenie klisz – to, co łatwo byłoby zobaczyć jako prostacką i dość żenującą rozrywkę (spoiler: w konkursie na picie browara płynącego z puszki trzymanej w gaciach chłopaka Tarze nie poszło zbyt dobrze), okazuje się raczej desperackim okrzykiem wyczerpania, beznadziejnej pozycji klas społecznych wykonujących mało prestiżowe prace za równie małe wynagrodzenia, a niedysponujących ani czasem, ani pieniędzmi, ani wyobraźnią podsuwającą drogi wyjścia. Dlatego tak trudno zdyskredytować nawet najbardziej podłe zabawy młodych dorosłych – ujawnia się w nich bowiem refleks ponurej, wymagającej totalnego alkoholowego resetu prozy życia, jakże dalekiej od beztroskich uciech nad hotelowym basenem.
Czy jednak tak beztroskich? Wracamy tutaj do centralnej kwestii seksu, obszaru posiadającego skądinąd bogatą historię odgrywania roli rekompensacyjnej fantazji, nagrody za wszystkie mniejsze lub większe niedogodności życia. Stąd też, podobnie jak imprezowanie, seks w filmie również nie jest pozbawiony desperackiego, dramatycznego rysu – nie może być chyba inaczej, jeśli tyle się na niego projektuje: i pragnienie niezapomnianej utraty dziewictwa, i konieczność odskoczni od zwykłego życia, i rywalizację z innymi. Jest w tym też pewien przymus – choć odniesienia do seksu pojawiają się niemal we wszystkich rozmowach, grach, zabawach, wyjściach na miasto, pozostajemy z poczuciem bardzo gryzącej niepewności, czy którakolwiek z dziewczyn naprawdę go chce, albo czy czerpie z niego jakąkolwiek przyjemność. Kiedy sytuacje zaczynają się zagęszczać, wątpliwości jest coraz mniej – obserwujemy, jak kolejne olbrzymie drinki, przetykane orzeźwiającym rzyganiem i mętniejącą świadomością, wytwarzają doskonałą przestrzeń dla nadużyć, niedopowiedzeń i wymuszeń.
Reżyserka dotyka tutaj szerszego, ciekawego tematu: pytania, na ile w ogóle model kultury klubowej, choć dziś często deklaratywnie inkluzywnej, troskliwej i wyczulonej na różne nadużycia, sam w sobie jest doskonałym podglebiem, na którym wyrasta podlana alkoholem i narkotykami przemoc wobec kobiet. Zwłaszcza że w świecie niczym nieskrępowanej zabawy nie ma przecież niczego gorszego od psucia zabawy innym – dlatego w pewnym momencie zdana na siebie Tara spędza noc bez grupy swoich przyjaciół, a z rozliczeniem tego, do czego właściwie doszło na wakacjach, czeka do samego końca. Przecież wie, że dopóki zabawa trwa, nic innego się nie liczy.
W świecie ogarniętym seksem, w którym najbardziej prominentnym gestem czułości jest podanie kubka wódy, paradoksalnie nie ma wiele miejsca na przyjemność. Recenzentka „Sight and Sound” (9/2023) niezupełnie bez racji zarzuca filmowi pesymizm, żeby nie powiedzieć: konserwatyzm, spojrzenia reżyserki, która kobiecą seksualność ukazuje nieodmiennie jako źródło dyskomfortu i rozczarowania. W ten sposób – twierdzi krytyczka – „How to Have Sex” może posłużyć jako broń w ręku purytańskich wrogów seksu współczesnego kina. Chociaż film istotnie jest zadziwiająco gorzki – reżyserka fantastycznie tu zwodzi: początkowo udaje, że robi beztroski, nawet może głupiutki nieco film, po czym eksponuje jego kolejne, coraz bardziej ponure warstwy – nie wydaje się aż tak jednoznaczny i w tym też tkwi jego znaczna siła. Nie jest bowiem przypadkiem, że najczulsza wobec siebie para to dwie dziewczyny – w tym Em (Anna Antoniades), jedyna przyjaciółka Tary z jakimikolwiek perspektywami na, mówiąc oględnie, jakoś udane życie. Nie oznacza to od razu, że nienormatywne relacje są panaceum na toksyczne wzorce związków heteroseksualnych – chociaż, cóż, w wielu przypadkach może i są – lecz raczej, że prawdopodobnie jest dużo lepiej, kiedy siostrzeństwo, dziewczyńskie wsparcie i solidarność mają priorytet nad spełnianiem nieswoich fantazji.