Z Didierem Eribonem rozmawia Paweł Jasnowski
Didier Eribon: Napisałem w „Powrocie do Reims”, że moją trajektorię można określić jako „cud społeczny”, bo w środowisku, w którym się urodziłem i dorastałem, nikt nie posiadał wykształcenia średniego, a tym bardziej wyższego. Mój ojciec był robotnikiem niewykwalifikowanym, a matka sprzątaczką. Moim przeznaczeniem było dość szybkie wyeliminowanie mnie z nauki szkolnej, jak tego chciało (i chce nadal) społeczne prawo. Dlaczego moja droga odbiegła od tego, na co byłem skazany? Jak to się stało, że żyjąc w środowisku, w którym nie istniała „Kultura” przez duże K, w wieku szesnastu lat zacząłem czytać Duras, Becketta, Butora, zarażać się kinem, teatrem…? Wierzę, że wyjaśnienie tego cudu leży w mojej homoseksualności: ponieważ byłem inny, musiałem się różnić. Aby uciec od homofobii i toksycznej męskości panującej w środowisku, w którym żyłem, musiałem wymyślić siebie inaczej. Chciałem uciec ze świata, w którym się dusiłem – i drogą tej ucieczki okazała się relacja z książkami i sztuką. „Kultura” i studia były środkiem do wynalezienia siebie, moim sposobem na większą swobodę bycia, poczucie autentyczności w procesie stawania się.
Bardzo źle. Jeden z moich braci był zszokowany, że pozwoliłem sobie na wyjawienie rzeczy, które uważał za „prywatne”. Wysłał mi obraźliwą wiadomość. Z kolei mama robiła mi wyrzuty, że mówiłem o naszej „biedzie”, choć – co podkreślała – ojciec i ona ciężko pracowali, abyśmy codziennie mieli co jeść. Opublikowałem książkę, która miała być historyczno-socjologiczną analizą klasy robotniczej i przemocy systemu klasowego przez pryzmat autobiograficzny, a ona czytała ją tak, jakbym wyrzucał rodzicom biedę. Oczywiście rozumiem jej reakcję: napisałem, że wstydziłem się swojego otoczenia, a ona je współtworzyła. Poczuła się zraniona. I nawet fakt, iż dodałem, że teraz wstyd mi za to, że się wstydziłem, nie złagodził jej rany. Jednak potem dużo z nią o tym rozmawiałem, a ona lepiej rozumiała mój zamysł. To ją uspokoiło.
O tak! Otrzymałem bardzo dużo listów i wiadomości: od kuzynów, osób, które znałem w tym czy innym momencie mojego dzieciństwa lub młodości albo które znały moich rodziców… Otrzymałam też wiele zaproszeń do rozmów (z księgarń, wydziałów uniwersyteckich itp.), ale zawsze odmawiałam. Zostałem nawet zaproszony przez burmistrza Reims do udziału w konferencji na temat „przemyślenia polityki miejskiej” – również odmówiłem. Przyjąłem tylko jedno zaproszenie: wkrótce po wydaniu książki, chyba na początku 2010 roku. Tłum był szalony, a po spotkaniu otoczyli mnie ludzie, którzy w liceum chodzili do tej samej klasy co ja lub którzy działali ze mną w trockistowskiej organizacji. Było to jednocześnie wzruszające i trochę zawstydzające, bo wszyscy opowiadali mi anegdoty z minionych czasów i zachowywali się tak, jak gdyby ta wspólna przeszłość nadal nas łączyła, a dla mnie były one jedynie ucieleśnieniem odległych wspomnień. Była to duża luka i dziwna sytuacja. Z tego powodu odrzucałem wszystkie kolejne zaproszenia.
Przede wszystkim byłem bardzo zaskoczony, gdy zaledwie kilka tygodni po przeniesieniu do domu opieki moja matka zmarła. Wszystko działo się tak szybko, że reagowałem z opóźnieniem. Nie rozumiałem, co się dzieje. Wyobraziłem sobie na początku, że będę ją po oddaniu regularnie odwiedzać przez następne lata, a tak naprawdę zdążyłem tam być tylko dwa razy… Rozpacz, która ogarnęła matkę, sprawiała, że ustąpiła, że przyzwoliła na to, co nazywa się „syndromem zsuwania się”, czyli na własną śmierć. Po tym, co się wydarzyło, zacząłem zastanawiać się nad sytuacją osób starszych w domach opieki – zwłaszcza nad momentem, gdy tracą one swoją fizyczną autonomię. Myślałem o wiadomościach, które matka zostawiała mi w nocy na poczcie głosowej, a w których protestowała przeciwko warunkom życia, jakie panowały w tej placówce. Pojąłem, że jej słowa mają bezsprzecznie wymiar polityczny: potępiają pewien system i instytucje, odnoszą się do braku personelu (pielęgniarek, opiekunów itp.), do form opieki nad pensjonariuszami, do trwałych niedoborów kadrowych, koniec końców – do straszliwego niedofinansowania opieki społecznej osób starszych. Jest to rodzaj instytucjonalnego, systemowego złego traktowania. Ale wiadomości, które mi zostawiła matka, miały tylko jednego odbiorcę: mnie. Musiałem rozważyć, czym jest przekaz, którego treść jest polityczna, ale pozostaje zamknięta w sferze rodzinnej i nie ma dostępu do przestrzeni publicznej. Uznałem, że aby nabrał swojego wymiaru politycznego w pełni, musi opuścić sferę prywatną. To właśnie chciałem osiągnąć tą książką: wprowadzić do sfery publicznej słowa ludzi, którzy nie mają w niej prawa głosu; którzy mają dostęp do słów, ale nie do mowy publicznej.
Moje prace z zakresu teorii socjologii i filozofii politycznej są zakorzenione w osobistym doświadczeniu. W przypadku „Życia, starości i śmierci kobiety z ludu” chciałem nie tylko opowiedzieć historię starości i śmierci mojej matki, ale także historię jej życia. To jej portret lub biografia – jeśli wolisz określenie gatunkowe. Próbuję uchwycić kobietę, którą była, dotrzeć do niej w jej całej indywidualności, w jej pojedynczości. Ale jednocześnie ta osobliwość wpisuje się w społeczne ramy; moja matka była kobietą z klasy robotniczej i możemy ją właściwie pojąć, dowiedzieć się, kim była, tylko wówczas, gdy odtworzymy wszystkie elementy socjologiczne, które ją współtworzyły. W swoich pracach poświęconych realizmowi György Lukács pisze, że Balzac maluje „typy społeczne” i stara się uczynić swoich bohaterów ucieleśnieniem „typowości społecznej”. To właśnie próbuję zrobić: namalować portret kobiety, która była moją matką, z jej osobistą historią, życiem, jakie prowadziła, jej upodobaniami, jej sposobem mówienia… A zarazem odmalować obraz robotnicy, za jego pośrednictwem analizując system klasowy i jego ewolucję. Jest to zatem jednocześnie biografia konkretnej osoby i swoiste „prześwietlenie”, niczym radiografem, społecznych struktur: struktury klasowej, struktury płci itd.
Tak, to jest drugi punkt wyjścia tej książki – refleksja teoretyczna, w szczególności Simone de Beauvoir i Michela Foucaulta, dotycząca kategorii populacji, które spychane są poza granice społecznej i politycznej widzialności. Powiedziałeś wcześniej o czynieniu publicznym – powiedziałbym, że chodziło o czynienie widocznym. W 2016 roku opublikowałem zbiór esejów „Principes d’une pensée critique” [Zasady myśli krytycznej], którego część skupiała się na konstytuowaniu się grup politycznych. Simone de Beauvoir we wstępie do „Drugiej płci” z 1949 roku zastanawiała się, dlaczego kobiety, w przeciwieństwie na przykład do robotnic czy Afroamerykanów, nie mówią nigdy „my”. W jakich okolicznościach grupa ludzi może powiedzieć „my”? Kiedy zmarła moja matka, zagłębiłem się w inny świetny esej Beauvoir – „Starość” – opublikowany w 1970 roku. Powiada tam, że „[u]czyn[i] głosy osób starszych słyszalnymi”, ale nie zastanawia się, dlaczego ci, których nazywa „starcami”, nie mówią o sobie „my”. Dlaczego? Bo ma świadomość, że nie są w stanie tego zrobić. Ktoś musi przemówić w ich miejsce, przemówić w ich imieniu. Jaka jest więc różnica między ludźmi, którzy potrafią lub mogliby mówić zbiorowo, którzy mogą lub mogliby powiedzieć „my”, a tymi – jak ludzie starzy – którzy nie mogą lub nie chcą tego zrobić?
Są to pytania stawiane w filozofii rzadko. Wydaje się, że wszelka myśl zakłada wykluczenie starości. Wszystkie pojęcia filozofii, w tym filozofii polityki – „debata”, „konsensus” lub „niezgoda”, „mobilizacja”, „bunt”, „opór” itp. – zakładają, że ciało jest w sile wieku. Inspiracją dla mnie była „La solitude des mourants” [Samotność umierających] Norberta Eliasa. Pisze tam, że musimy, mówiąc o osobach starzejących się, zmienić ów punkt widzenia, który jest zawsze punktem widzenia osób zdrowych i sprawnych. Powinniśmy porzucić miejsce, z którego o nich mówimy, obrać za punkt wyjścia ich percepcję – uwzględniając to, że fizyczna i umysłowa niezależność i sprawność uległy ograniczeniu lub całkowicie zanikły. To był jeden z moich celów. Konstruując książkę, zdecydowałem się zacząć od osobistych doświadczeń, opowiedzieć historię starości mojej matki i jej przeprowadzki do domu opieki, aby w trakcie pisania doprowadzić do refleksji teoretyczno-politycznej.
We Francji regularnie wybuchają skandale za sprawą śledztw prowadzonych przez dziennikarzy w domach spokojnej starości. Jeśli są to domy opieki sektora publicznego, są w dużym stopniu niedofinansowane – jak zresztą cały systemu opieki zdrowotnej we Francji, gdzie kolejne rządy zawsze stawiają sobie za cel „politykę oszczędności”. Jeśli są to instytucje sektora prywatnego, rządzi nimi najbardziej obsceniczne prawo zysku: z menu śniadania eliminujemy sok pomarańczowy, dajemy tylko jeden sucharek zamiast dwóch, zmieniamy pieluchy raz dziennie – wszystko po to, żeby móc zarabiać jeszcze więcej i wypłacać dywidendy akcjonariuszom. Ale te skandale zajmują gazety przez kilka dni, a potem zostają zapomniane. I oczywiście osoby najbardziej dotknięte, ofiary tego systemu, czyli osoby w podeszłym wieku, nie wyjdą na ulice, aby protestować. Bardzo trudno jest zmienić społeczną percepcję, bo trzeba samemu mieć kogoś bliskiego w tej sytuacji, by zdać sobie sprawę z tych upiornych realiów – choć i wtedy jest to tylko świadomość indywidualna, a nie zbiorowa. Kiedy moja książka została wydana we Francji, otrzymałam wiele wiadomości i świadectw od czytelników, którzy opowiadali o swoich rodzicach znajdujących się w takiej samej sytuacji, jak moja matka. Chodzi o to, że nagromadzenie wyznań nie tworzy zbiorowości, politycznego kolektywu, który mógłby realnie zająć się tym, co się dzieje w domach spokojnej starości. Zwykle jest tak, że gdy rodzic odchodzi, idziemy dalej i nie chcemy już myśleć o tym, co się dzieje w domach opieki. Jedyne, co możemy zrobić, to uparcie domagać się od rządów radykalnej zmiany polityki dotyczącej osób starszych i apelować, aby partie, na które oddajemy swój głos, uwzględniały te kwestie w swoim programie. To skądinąd zadziwiające, że problemy te nie są traktowane priorytetowo: ostatecznie każdy z nas się zestarzeje i być może znajdziemy się w tym samym pokoju domu opieki, w którym przebywała moja matka… Powinniśmy walczyć o to, aby warunki życia, jakie wówczas zastaniemy, były lepsze niż te, które były udziałem naszych rodziców. Ale to wszystko jest dość niepokojące, a przy tym odległe, więc wszyscy wolimy myśleć o czymś innym.
Jeśli zdefiniujemy ludzką egzystencję poprzez możliwość poruszania się w przestrzeni i projektowania samego siebie w czasie – także w przyszłość – stanie się całkiem oczywiste, że osoba taka jak moja mama, która nie mogła już wstać z łóżka, utraciła tę formę relacji ze światem oraz nadzieję, że jeszcze ją odzyska. To właśnie ten brak nadziei i wywołaną nim rozpacz słyszałem w głosie matki, kiedy rozmawiałem z nią przez telefon lub słuchałem nagrywanych przez nią wiadomości. To najbardziej „wspólny” wymiar: starzejemy się, umieramy i nikt z nas tego nie uniknie. Oczywiście, istnieją różnice w średniej długości życia pomiędzy klasami społecznymi – moja matka, która przez piętnaście lat pracowała w fabryce, miała bardzo wyniszczony organizm i długość jej życia była krótsza niż kobiety pochodzącej z klasy średniej – ale ta różnica nie zmienia tego, co zasadnicze.
Nie jestem ekspertem, wiem jednak, że pewna liczba specjalistów, geriatrów, urbanistów, architektów stara się znaleźć rozwiązania mogące poprawić sytuację. Proponują na przykład budowę akademików, obok których powstawałyby studia dla osób starszych. Studenci nie płaciliby czynszu, w zamian za to spędzaliby dwie godziny każdego wieczoru z osobą w trwałej izolacji, rozmawiając z nią, wspólnie oglądając film itp. Nie chodziłoby o opiekę pielęgniarską, lecz o obecność – o to, by być razem. To lepsze niż praca w MacDonaldzie, a dla osób starszych byłoby to szansą na zachowanie kontaktu ze światem zewnętrznym, z młodzieżą, z życiem… To piękny i obiecujący pomysł, zwłaszcza gdy taka osoba nie ma już bliskich lub rodzina nie może przychodzić codziennie.
Nie. Choć od bardzo dawna mam projekt książki, która skupiałaby się na mojej przeprowadzce do Paryża i tym wszystkim, co nastąpiło później. Zacząłem nad tym pracować, ale przerwałem, by napisać „Życie, starość i śmierć…”. Chciałbym do tego wrócić, bo pozwoliłoby mi to opisać środowiska społeczne i zawodowe, do których należałem (dziennikarskie, uniwersyteckie itd.), i dać portrety intelektualistów, których spotkałem na swojej drodze (a są wśród nich Michel Foucault, Pierre Bourdieu, Claude Lévi-Strauss, Simone de Beauvoir, Marguerite Duras…). A przede wszystkim ponownie analizować i „prześwietlić” świat społeczny, system klasowy, życie literackie i kulturalne. Zapewne przy tej okazji prześwietlę i siebie – jako autora, jako intelektualistę… W każdym razie zajmie mi to jeszcze trochę czasu. W tej chwili przygotowuję książkę, na którą składać się będą rozmowy z jednym z moich byłych uczniów. Co tydzień przychodzi do mnie i zadaje pytania na temat mojej drogi i pracy – więc tematyką trochę podprowadza to, co planuję…