Koniec i początek (a może nawet całość) tego filmu można przeżywać z zamkniętymi oczami, pozwolić się wodzić dźwiękom wypierającym się wzajemnie. Ranny gwar, dudnienia; karetki jeżdżą, wyją. Szmer, klekot, uderzenia kółek deskorolki o metalowe poręcze. Karuzela, rollercoaster, krzyczący ludzie. Szumiące fale oceanu, szelest piasku, mewy. Dźwięki wydają się napierać bez końca. Gdyby postawić sobie za cel zatrzymanie ulotności tych wszystkich luźno dryfujących kawałków, złożyłyby się one na odbicie miasta, a w zasadzie na sumę dźwięków z życia kilku wielkich metropolii. Radiowiec Johnny, bohater „C’mon C’mon” Mike’a Millsa, ma podobne zdanie. Ważne jest dla niego, by nagrywać głosy – można w ten sposób pochwycić czas na dłużej niż mgnienie oka, odsłuchać taśmę i wyłuskać jakiś szczegół. Mężczyzna chodzi więc ze starym rekorderem na pasku, słuchawkami i mikrofonem, nasłuchuje miasta i jego mieszkańców.
Johnny jest właśnie w podróży, nagrywa cykl audycji o przyszłości kraju, przemierza duże amerykańskie miasta: Detroit, Nowy Jork, Nowy Orlean. Każde ma własne tempo, rytm i brzmienie podporządkowane historii. Pierwsze z nich na przykład, kiedyś najbogatsze miasto w Ameryce, teraz jest najbiedniejsze; to stolica bezrobocia, kilometry kwadratowe rozpadających się budynków. Ostatnie z wymienionych zaś odbudowuje się po uderzeniu huraganu Katrina; sondaże pokazują, że są tu najgorsze szkoły, najsłabsza gospodarka, najbardziej skorumpowani policjanci.
Johnny poniekąd chce opisać ten stan, chwyta tę prawdę o kraju, ale trzeba przyznać: nie interesuje go zbieranie dźwięków układających się w wielkie narracje. Nagrywa głosy dzieci w różnym wieku, przychodzi do nich z pytaniem niby prostym (dziecinnie prostym?), ale urastającym do nieskończoności: „Kiedy myślisz o przyszłości, jak sobie ją wyobrażasz?”. „W Ameryce jest wiele tragedii, ludzie nie traktują się uczciwie – mówi maluch z przytkniętym do ust mikrofonem – ale mam nadzieję, że mój kraj stanie się kiedyś lepszym miejscem”; „Moim zdaniem świat się nie skończy” – słyszy w odpowiedzi. Oczywiście może chodzić o kontrast – połączenie ostrych, prawdziwie agresywnych dźwięków miasta oraz głosów dzieci, które celebrują pełne nadziei podejście do świata, są bardzo bezpośrednie i troszczą się o wspólne dobro. Brzmi to jak banalne mądrości, wyuczone frazesy, ale ładunek prawdy i szczerości przesądza o tym, że byłby z tego świetny podcast. Powstał za to czarno-biały film – obraz jest w nim prosty i surowy w myśl zasady, żeby dobrze się wsłuchać w głos człowieka; że ważna jest sama opowieść i nie powinno w niej być niczego, co odciąga uwagę od sedna.
„C’mon C’mon” jest filmem do słuchania, lecz także, a może przede wszystkim filmem o słuchaniu i – tak jak poprzednie filmy Millsa – o nazywaniu emocji. O tym, że Johnny ma z tym problem, świadczyć ma jego spotkanie z siostrzeńcem Jessem. Dotąd wiemy, że podczas wywiadów z dziećmi Johnny jest przezroczysty – w tym sensie, że jedynie czeka i patrzy, siedzi cicho i słucha; nie wtrąca się, czuje się źle w roli kogoś, kto odpowiada na pytania, zdecydowanie woli je zadawać. Role okazują się trochę inaczej rozpisane, kiedy pojawia się u siostry. Johnny nie jedzie w odwiedziny, bo z siostrą nie rozmawia, poróżniła ich śmierć matki; jedzie, by pomóc – ma się opiekować jej synem, kiedy ta wyjedzie zająć się ojcem dziecka cierpiącym na chorobę dwubiegunową. Johnny trochę tego zadania nie czuje, więc próbuje triku z mikrofonem. „Jak wyobrażasz sobie przyszłość?” – pyta zgodnie z formułą audycji. Ale Jesse nie ma zamiaru wejść w rolę odpytywanego dziecka; przeciwnie, to on zadaje pytania, które ujawniają niekompletność życia wujka, brak, który jeszcze niedawno był jego fundamentem. „Czemu nie masz żony; czemu ty i mama nie zachowujecie się jak brat i siostra; słyszałem, że mama miała aborcję…” – prosi o wytłumaczenie. Johnny wytraca impet, jakby rażony piorunem, gubi wątek. Słowa, dotąd pewne, stają się niezborne. Z tyłu głowy pulsuje myśl: „Co się, kurwa, mówi w takich sytuacjach?”.
W amerykańskim kinie o relacjach z dzieckiem mówi się ostatnio bez przerwy, ale dawno nikt o nich nie mówił tak jak Mills. W trakcie oglądania „C’mon C’mon” cały czas towarzyszyła mi myśl, że rozmowy z dzieckiem, choć pełne czułości, nie przystają jednak do normatywnego sposobu opowiadania o wychowaniu, przypominają wszak udrękę i błądzenie po omacku. Johnny nie zawsze staje na wysokości zadania. Czasem nie wie, co się dzieje, dlaczego nastrój jego siostrzeńca zmienia się jak za przyciśnięciem guzika. Jesse nie chce usiedzieć w miejscu, jego pobudzenie narasta, objawia się niemożliwym do opanowania potokiem słów. Innym razem jest spokojniej, ale abstrakcyjnie, chłopiec przychodzi i chce bawić się w sierotę. Kiedy Jesse mówi: „Jestem dzieckiem z sierocińca, czy mogę przenocować u ciebie?”, Johnny odpowiada: „Jasne, mojego syna akurat nie ma w domu”. Potem chłopiec wypala: „Przykro mi, że twoje dzieci umarły”. Johnny nie rozumie z tego zbyt wiele. Nie do końca wie, jak postępować z tym pokręconym i roztrzepanym dzieckiem, denerwuje się, wpada w złość, dzwoni po radę do siostry.
Jesse bawi się w sierotę nie z kaprysu bynajmniej. To ucieczka do wewnątrz, kryjówka, do której można się schować; to sposób na przepracowanie żalu i osamotnienia. To wołanie o pomoc, które dorośli często przeoczają. Mills docenia ich starania, pozwala im na nieporadność i możliwość popełnienia błędu, ale uczula, że sprawa jest delikatna. Do wychowywania dziecka potrzebne są uwaga, cierpliwość, odrobina emocjonalnej dyspozycji, opanowanie sztuki swobodnego myślenia i słuchania.
Cały film właściwie składa się z takich prób. Johnny próbuje rozmawiać z siostrzeńcem, otwierać się na dziwne i niespotykane, próbuje słuchać, odpowiadać i głębiej wniknąć w serce dziecka. Ale zmienia się także jego podejście: do wyrażania swojego zdania, mówienia o swoich emocjach i swoim doświadczeniu; próbuje dotrzeć do źródła własnych problemów. To poświęcenie uwagi komuś i jednocześnie samemu sobie sprawia, że bohaterowie nie muszą już przed sobą niczego udawać. Wierzą sobie nawzajem, liczą na siebie, stają się gwarancją wzajemnej ochrony. Nie jest to bowiem opowieść o międzypokoleniowych napięciach i konflikcie, tylko o trudach troski wobec siebie i innych.
Jak wygląda proces dochodzenia do tego momentu, pokazuje chociażby scena, kiedy Jesse przekomarza się z Johnnym, by nazwał dosadnie i bez owijania w bawełnę, co go trapi, ale i tak jego słowa przynoszą „bla bla bla” – utarte zwroty, które poodklejały się od prawdziwych uczuć. To „bla bla bla” jest kluczowe. Ludzie uwielbiają zagadywać i zagłuszać emocje. Gdy w końcu Johnny i Jesse zaczynają to rozumieć, „bla bla bla” zamienia się we frazę „c’mon c’mon” („no, dajesz!”), która pozwoli im się wykrzyczeć. Ten krzyk służy różnym celom – pozwala nazwać rzeczy głośno, daje przyzwolenie na wyrażanie emocji. Bo każda emocja jest w porządku, wszyscy mamy do nich prawo – to jest lekcja, której udziela Mills.