Nr 5/2022 Na teraz

Czerń, biel i odbite światło

Marcin Stachowicz
Film

Butelki z benzyną, kamienie, metalowe pręty. Na środku ulicy – i w środku rozruchów – stoi oniemiały dziewięcioletni chłopiec w krótkich spodenkach. Jeszcze minutę temu bawił się w rycerza i smoki, odpierał szarżę niewidzialnych najeźdźców tarczą z pokrywy śmietnika, typowe życie podwórkowe A.D. 1969 albo 1995 (bo na pewno nie 2022). Teraz dzieciak zastygł naprzeciwko uzbrojonej bandy – i trwałby tak pewnie długie chwile, gdyby mocnym chwytem z jezdni nie zgarnęła go matka, odbijając nadlatujące kamienie tą samą zabawkową tarczą, z którą syn przed chwilą szalał po okolicy. Biegiem do domu, pod stół, akurat w momencie, kiedy za oknem eksploduje bak podpalonego samochodu. Świat się trzęsie, wiruje, istnieje tylko w kawałkach i w ogłuszającym hałasie. Jest strasznie, ale przynajmniej na ten moment – bezpiecznie.

Mniej bezpieczne są natomiast nasze myśli: patrząc na scenę otwierającą „Belfast” Kennetha Branagha, trudno nie myśleć o dzieciakach teraz, w Ukrainie, w marcu 2022 roku, w świecie szczelnie oplecionym kablem internetowym i wpatrzonym w to samo niezależnie od szerokości geograficznej: w tiktoki, minecrafty, jutuberów, gry sieciowe na smartfony. O ich strachu i cierpieniu, kiedy na sąsiedztwo – codziennie mijane place zabaw, szkoły, domy, skwery, chodniki – spadają rosyjskie bomby. A przecież u Branagha sytuacja jest o całe niebo lepsza: to początek Kłopotów w Irlandii Północnej, to pierwsze starcia protestantów z katolikami pod koniec lat 60., konflikt – wbrew wyznaniowemu ometkowaniu – nie religijny, lecz polityczny (brytyjscy rojaliści kontra irlandzcy nacjonaliści). Na robotniczym osiedlu, gdzie w całości rozgrywa się „Belfast”, dominują ci drudzy, ale akurat rodzina Buddy’ego (Jude Hill) – oniemiałego dziewięciolatka w środku zamieszek – chodzi słuchać wrzasków pastora. W sielankowej wizji Branagha nie ma to zresztą większego znaczenia: osiedlowa wspólnota dba o siebie bez względu na plemienne przynależności. Supermarket jest wspólny, na ganku wali się browary z rubasznym sąsiadem, razem wiesza pranie, pilnuje urwisów i wznosi prowizoryczne barykady, jedyną – oprócz czołgów i policyjnych pałek – zaporę przed ogniem i potłuczonym szkłem. To zmitologizowany świat podwórkowych filozofów, ludowych mądrości, gęstych chaszczy, dziur w płotach i sklepików z rachatłukum. Przyjemny, pachnący, niedzisiejszy, trochę jak „Ulica krokodyli” Brunona Schulza, tyle że ulepiona z najprostszych sentymentalnych klisz.

Nie mówię, że taka perspektywa nie jest w pełni uzasadniona – w końcu Branagh pokazuje nam świat widziany oczami dziecka, a filtr dzieciństwa pewne rzeczy upraszcza, żeby inne móc uwypuklić i ufantastycznić, przedstawić to, co dorosłym wydaje się małe i przelotne jako olbrzymie, superważne i ostateczne. I tak do rangi Człowieka Księgi urasta dziadek Buddy’ego (Ciaran Hinds), emerytowany górnik, wcielenie życiowej mądrości z matuzalemową brodą i aforyzmem – o miłości, pracy, trwaniu – rzucanym z piotrowego tronu wychodka. Ojciec (Jamie Dornan) to Wielki Nieobecny – robi na budowie w Anglii, a w domu bywa dwa razy w miesiącu – czyli bohater pracującej na pełnych obrotach dziecięcej wyobraźni: synowski Steve McQueen, który zza wody przywozi resoraki i zabiera do kina na filmy o dinozaurach. Matka (Caitriona Balfe) jest z kolei wcieleniem Strażniczki Wspólnoty: niezmordowaną ogarniaczką wszystkich i wszystkiego, wszechwiedzącą i bitną niczym czołg, w dodatku o figurze i aparycji modelki. I – żeby być szczerym – to właśnie ten ostatni, matczyny wątek zdaje najlepszą relację z życia typowej robotniczej rodziny w Belfaście drugiej połowy lat 60. Jego chlebem powszednim są samotne macierzyństwo, ciężka praca reprodukcyjna – bez wynagrodzenia, za to z listą mężowskich długów, które wciąż spływają na domowy adres – oraz wiszące nad rodziną widmo przemocy (a nad dzielnicą – pogromu), bo przecież Wielki Nieobecny ma kosę z kolegami bojówkarzami. Tymczasem spocony, otyły pastor grzmi z ambony, że mieszkańcy miasta mają do wyboru dwie drogi: schody prosto do nieba (protestanci) albo „wyrzyganie” do piekielnego kotła z siarką (katolicy). Buddy, między seansem „Star Treka” a nauką ulubionej matematyki, rysuje więc rozwidlającą się szosę, po czym budzi starszego brata i pyta z typową dla kilkulatka powagą: co wybrać, żeby nie przegrać? I nie ma dla nas w tej chwili rzeczy bardziej oczywistej – dziecko nie powinno mierzyć się z dylematami, które ludzi dorosłych prowadzą na manowce nienawiści. Nigdy i nigdzie. Mógłbym zadać podobne pytanie Kennethowi Branaghowi: quo vadis, Panie Reżyserze?

fot. materiały United International Pictures

„Belfast”, ze swoim ludzkim, półtoragodzinnym metrażem, ma niestety poważny problem z utrzymaniem jednolitej tonacji, błyskawicznie rozpada się na szereg mniejszych kawałków – przypowiastek o życiu dzielnicy – a przede wszystkim: mocniejszych i słabszych, ale zawsze hiperestetycznych fotografii – przypominając sklejkę z etiud studenckich na ściśle zadany temat: „Rodzina, konflikt, ulica, przeszłość – zademonstruj najważniejsze motywy”. Mam nawet podejrzenia, kto tę pracę domową mógł zlecić: to Amerykańska Akademia Filmowa, Hollywood zakochane w nostalgicznych filmach-symbolach i hojnie rozdające nominacje do Oscarów. Wciąż nie napisałem bowiem o kwestii najważniejszej: „Belfast” to film zredukowany do dwóch barw, czarno-biała pocztówka z przeszłości, gdzie każdy kadr został pomyślany jako TEN JEDYNY: najmocniejszy, najpiękniejszy, ostateczny, zawsze „ustawiony” z przesadną gorliwością i perfekcją. Rację ma Jakub Socha – wygląda to wszystko jak rozprawka nakręcona przez operatora, który „w liceum zakochał się w pracach Cartier-Bressona i Doisneau i do dzisiaj nie może się z tej miłości wygrzebać”. Końcowa dedykacja „tym, którzy zostali, tym, którzy wyjechali i tym, którzy odeszli” jest równie łatwa do zdekodowania – cieszyć mają się dosłownie wszyscy, kinofile i wrażliwi na klasyczne piękno esteci, wielbiciele fotograficznego punctum, poszukiwacze „trupa” zatrzymanego w przeestetyzowanej, wtórnie pokrytej patyną reprezentacji przeszłości. Western, musical, komedia, rewolucja – ze świata złożonego z kinowych prefabrykatów wycieka życie, zostaje makieta, wycyzelowana do granic możliwości rekonstrukcja „utraconego czasu”. Pytania o migrację, przemoc i wykorzenienie zawieszają się tutaj w pół słowa, tak bardzo idealny jest to świat: tata tłumaczy synkowi, że wszyscy ludzie są równi, dziadek kocha babcię miłością bez starczego uwiądu, dzieciaki współpracują w idyllicznej harmonii, Amerykanie lądują na Księżycu, a świąteczne prezenty – chociaż wokół świszczy bieda i bezrobocie – są zawsze najpiękniejsze. To model nieskazitelnej sąsiedzkiej wspólnoty, za którym łatwo tęsknić, bo nie istnieje i nigdy nie istniał – jest fantazją ukutą na potrzeby srebrnego ekranu, snem śnionym w umyśle dziecka. I poza tą jedną, otwierającą film sceną – jest to fantazja doskonale wypłukana z grozy, odarta z roztrzęsionego ciała, bez umiaru rozdająca znakowane karty, tak jakby sztuka filmowa nie mogła się obyć bez stereotypowych charakterów i okrągłych zdań.

Zanim jednak zobaczymy zamieszki i demolkę w dzielnicy robotniczej, Branagh wprowadza nas w swoją mieszczańską bukolikę krótką sekwencją z drona: współczesny, zadbany Belfast, szybki przelot po najważniejszych atrakcjach miasta, ujęcia jak ze spotu reklamowego Wydziału Turystyki Urzędu Miasta. Kamera zbliża się do robotniczych szeregowców, przeskakuje przez mur i cyk! Już jesteśmy w roku 1969, w czerni i bieli, a kolor wraca – cóż za sprytny chwyt! – wyłącznie w momentach ucieczki w sferę fantazji: w teatrze z babcią (Judie Dench), w serialu telewizyjnym, w kinie, w jakichś sklepowych czy domowych detalach. Scenariusze wszystkich filmów o małych kinofilach z klasy ludowej, którzy dostąpili przywileju awansu („Belfast” to rzecz czerpiąca z biografii Branagha), zbiegają się w jednym punkcie tylko po to, żeby zaświecić światłem odbitym. Tak – mówi Buddy, mówi Branagh – uwolniłem się z tego pełnego przemocy świata, który teraz widzę jako magiczną krainę z albumu zakupionego w białym kubiku modnej londyńskiej księgarni. Uwolniłem się dzięki mądrym rodzicom, dzięki tolerancyjnym sąsiadom, dzięki kochającym dziadkom, a nade wszystko – dzięki własnej wyobraźni, ciekawości, otwartości, zapałowi do matmy, uczciwości, uśmiechowi, głodowi życia… (listę można stale poszerzać, bo Jude Hill to superchłopiec). W wielkościowych fantazjach na własny temat trwam jednak wiernie.

 

„Belfast”
reż. Kenneth Branagh
premiera: 25.02.2022