Na okładce polskiego wydania „Jesieni” Ali Smith umieszczono fragment recenzji, w którym czytamy: „Piękna, wzruszająca symfonia wspomnień, snów i ulotnych rzeczywistości”. Dziwna może wydać się ta liczba mnoga. Rzeczywistości? Ile ich jest? Dwie? Trzy? Więcej? Ale zastosowanie liczby mnogiej nie jest przypadkowe. Świat kreowany w powieści szkockiej pisarki składa się z wielu osobnych, acz relewantnych i równych sobie porządków: przeszłość przeplata się tu z teraźniejszością, oniryzm z realizmem, życie prywatne z wielką polityką, prawda z wyobrażeniami, sztuka z codziennością. Każdy z tych poziomów odbierać można jako osobną rzeczywistość, a ich zestawianie – przypominające narracyjny kolaż – pozwala autorce na ukazanie obrazu wciąż przeobrażającego się, niejednolitego świata. Opowieść o bohaterach prowadzona jest więc nielinearnie: zaczyna się w wielu miejscach jednocześnie, nawiązuje do licznych dzieł kultury oraz biografii ich autorów, a także portretuje całe grupy społeczne, w tym nastroje panujące w Zjednoczonym Królestwie w okresie brexitu. Kompozycyjne zróżnicowanie utworu dopełnia jego rozchwianie stylistyczne. Smith operuje wieloma różnymi rejestrami, przypisując bohaterom odmienne sposoby mówienia: niektórzy wyrażają się jak urzędnicy bądź politycy, inni jak filozofowie, poeci lub dzieci.
Po zobaczeniu scenicznej adaptacji „Jesieni”, zrealizowanej przez Katarzynę Minkowską w Teatrze Polskim w Podziemiu, trudno pozbyć się wrażenia, że powieść została napisana jakby z myślą o teatrze – nie tylko ze względu na samą formę tekstu (dość krótkie, ewokujące konkretne obrazy, rozdziały-sceny), nadrzędność dialogów względem opisów i językowe zróżnicowanie postaci, lecz także na metateatralny charakter narracji (komentarze przypominające didaskalia, obecność scenicznych metafor).
Prezentowany we wrocławskim Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia spektakl rozpoczyna długa, bardzo dynamiczna scena tańca. Przestrzeń pogrążona jest w mroku. Tylko co jakiś czas – dzięki pulsującemu pod sufitem stroboskopowi – jesteśmy w stanie dostrzec kolejne elementy scenografii. W oddali zobaczyć można rząd urzędowych bądź pocztowych okienek (tzw. punktów obsługi klienta), z lewej – szpitalne łóżko, a przed nim usypane góry pożółkłych liści, z których w pewnym momencie wyłania się nagi mężczyzna. Porusza się impulsywnie, dynamicznie, ale jakby w transie, przez co długo nie będziemy w stanie go rozpoznać. To Filip Szatarski, tancerz, grający w tym przedstawieniu postać Młodego Daniela Glucka. „Młodego”, bo stary Daniel (Tomasz Lulek), liczący w pewnym momencie akcji ponad sto lat, umiera. Albo już umarł. A może tylko śni? Tego nie możemy wiedzieć z całą pewnością, ponieważ jego status pozostaje niejednoznaczny. Scenę otwierającą spektakl możemy odczytywać jako senny majak Daniela lub jego wspomnienie z młodości, ale także jako moment jego śmierci. Dla każdej z tych interpretacji znajdziemy przekonujące uzasadnienie, gdyż spektakl Minkowskiej – podobnie jak książka Smith – to polifoniczna i metaforyczna opowieść, której struktura odpowiada logice wspomnień i snów.
Kanwę przedstawienia stanowi historia przyjaźni Daniela z Elisabeth Demand (Justyna Janowska), młodszą od niego o kilka dekad historyczką sztuki, asystentką na jednej z londyńskich uczelni. Bohaterowie, mieszkający onegdaj na tym samym osiedlu, poznali się w latach 90. Elisabeth była wówczas nastolatką, a Daniel – nazywany przez jej matkę „starą ciotą” – miał już 85 lat. Historię tej znajomości poznajemy niechronologicznie. Mężczyzna znajduje się w szpitalu w stanie przypominającym śpiączkę, a młodsza przyjaciółka odwiedza go, by czytać mu różne książki. Kolejne sceny ukazują wybrane chwile z ich wieloletniej relacji. Prowadzone przez nich rozmowy o życiu, sztuce i literaturze dowodzą, jak duży wpływ na kształtującą się tożsamość dziewczynki miał tajemniczy sąsiad. Postać Daniela, grana przez dwóch aktorów, niejako się rozdwaja: gdy jeden leży w szpitalnym łóżku, drugi – jakby przebywając poza swoim ciałem – przemieszcza się w czasie.
Opowieść o międzypokoleniowej przyjaźni jest przerywana, ale i dopełniana innymi wątkami, związanymi z bieżącymi urzędniczymi i zawodowymi sprawami Elisabeth, doświadczeniami jej matki (Halina Rasiakówna) oraz sytuacją społeczno-polityczną w Wielkiej Brytanii. Odmienne tematycznie sceny, zestawiane na zasadzie kolażu, podszywa podobny rodzaj niepewności wynikającej z licznych niedopowiedzeń. Nie wiemy, kto snuje tę ulotną, wpisaną w ramy wspomnienia opowieść. Z jednej strony odnosimy wrażenie, że to, co się dzieje na scenie, rozgrywa się w wyobraźni śpiącego/umierającego Daniela. Z drugiej strony kluczowa wydaje się postać Elisabeth – jakby to ona, odwiedzając nieprzytomnego przyjaciela, odtwarzała w pamięci przeszłość materializującą się w planie teatralnej prezentacji. Problematyczna dla tej perspektywy wydaje się jednak nie tylko obecność dwóch Danielów (starego i młodego), lecz także Czytelnika (Igor Kujawski) wygłaszającego – niczym powieściowy narrator – fragmenty „Jesieni”. Komu zawdzięczamy więc dostęp do tego świata? Czy to sen, czy jawa? Do kogo należą prezentowane wspomnienia? Czy to świadome, czy nieświadome retrospekcje? Na te i wiele podobnych pytań teatralna publiczność nie znajduje jednoznacznej odpowiedzi.
Minkowska, odczytując „Jesień” poprzez intuicję czasu-jako-miejsca, przeciwstawia sobie bezpieczną, minioną przeszłość i brutalną – wszak wciąż nierozpoznaną – teraźniejszość. Kluczowa dla przedstawienia okazuje się dynamika prezentowanych zmian: epatowanie umownością, obnażanie pozorów stałości, podkreślanie zmienności różnych stanów. Rzeczywistość podlega ciągłym przeobrażeniom: zarówno na poziomie scenografii (czemu sprzyja jej modułowy, mansjonowy charakter projektu Łukasza Mleczaka), jak i kreacji poszczególnych postaci. Twórczynie i twórcy, szukając przestrzeni, w których mogłaby rozgrywać się tak rozciągnięta w czasie i poszatkowana akcja, dowartościowują – podobnie jak Michał Zadara w zrealizowanych w Teatrze Powszechnym w Warszawie „Biegunach” Olgi Tokarczuk – poczekalnie: a to urzędu pocztowego, gdzie Elisabeth bezskutecznie próbuje wyrobić nowy paszport, a to przychodni lekarskiej. Poczekalnia jako miejsce styku tego, co prywatne, z tym, co publiczne, oraz – co oczywiste, ale niepozbawione znaczenia – jako miejsce oczekiwania sprzyja ukazywaniu zależności bohaterów od różnych czynników czy systemów organizacji rzeczywistości. Systemy te reprezentowane są przede wszystkim przez postaci, w które – z wyraźnie prześmiewczym, komediowym zacięciem – wciela się Michał Opaliński: Pocztmistrza, Pocztmistrzyni i Rejestratorki. Poczekalnia okazuje się w „Jesieni” miejscem, gdzie unaocznia się systemowa hierarchia (wyższość osoby obsługującej nad obsługiwaną). Nie ma przed nią ucieczki – nasze życia uwikłane są w sieci różnych systemów. We wrocławskim spektaklu to rozpoznanie wydaje się tym bardziej przejmujące, im wyraźniejszy staje się kontrast między intymnym obrazem przyjaźni Elisabeth i Daniela a portretem popadającego w nacjonalizm brytyjskiego społeczeństwa w przededniu brexitu.
Jest w przedstawieniu Minkowskiej doza artystycznej bezczelności, która wiąże się z próbą opowiedzenia o doświadczeniu życia we wszystkich jego przejawach oraz z chęcią wyrażenia uniwersalnej prawdy o współczesnym świecie. Ostatecznie właśnie ta bezczelność przesądza o sukcesie przedstawienia. Reżyserka tak ustawia sceny, by ich kolejność nie tyle porządkowała narrację, ile ją rozbijała. Historii poszczególnych postaci nie poznajemy zatem linearnie, lecz wybiórczo, fragmentarycznie. Są one przedstawiane z użyciem różnych mediów i w różnych konwencjach: część akcji rozgrywa się w planie aktorskim, część na przygotowanych wcześniej nagraniach lub projekcjach realizowanych w czasie rzeczywistym. Większość postaci granych jest wcieleniowo i podlega widocznemu procesowi zmian, ale niektóre reprezentowane są poprzez określony, utrwalony w popkulturze stereotyp – role między innymi urzędników państwowych (Opaliński), polityków-narodowców (Mateusz Guzowski, Maciej Ćwieluch) i dziennikarki-inteligentki próbującej za wszelką cenę upolitycznić i mądrze opisać niepolityczne zjawiska (Agnieszka Kwietniewska). Jeszcze inaczej prowadzona jest postać Pauline Boty (Katarzyna Wuczko), niesłusznie zapomnianej malarki tworzącej w latach 50. i 60. XX wieku, jedynej kobiety w historii brytyjskiego pop artu, która – podobnie jak w powieści – wydaje się nie tyle bohaterką o rozbudowanej historii i tożsamości, ile symboliczną reprezentantką/ofiarą konkretnego zjawiska społecznego (patriarchatu i marginalizowania przez mężczyzn osiągnięć kobiet).
Kluczowe dla wspomnianego, narracyjnego kolażu okazuje się również zróżnicowanie formalne poszczególnych scen – niektóre z nich naznaczone są komediowym rytem (bawią nade wszystko role Opalińskiego i Rasiakówny) bądź groteską (rozmowa człowieka-drzewa [ponownie Opaliński] z dziennikarką), inne prowadzone są pod znakiem psychologizacji postaci. Nie brak też wariacji na temat telewizyjnych czy musicalowych konwencji (np. widowiskowy układ choreograficzny całego zespołu) oraz – jakże charakterystycznych dla Teatru Polskiego w Podziemiu – metateatralnych zapętleń. Niejednolita i poszatkowana narracja, wyłaniająca się z tak wielu estetyk i form, potęguje wrażenie polifoniczności prezentowanej opowieści. Fakt, że twórczyniom i twórcom udało się stworzyć z nich logiczną i zrozumiałą dla widzów strukturę, świadczy o ich zdolności do przekuwania społecznych i kulturowych obserwacji w wysublimowane teatralne znaki.
„Jesień” Minkowskiej pod wieloma względami przypomina oscarowy film „Wszystko wszędzie naraz” Dana Kwana i Daniela Scheinerta oraz spektakle Łukasza Twarkowskiego, w których rzeczywistość – dzięki umiejętnemu wykorzystywaniu nowych technologii – wydarza się na wielu poziomach jednocześnie. To, co zyskuje Smith przy użyciu poetyckich skrótów i fabularnej nielinearności, w przedstawieniu pojawia się dzięki symultanizmowi i równorzędności wielu pomniejszych opowieści. Za sprawą wprawnej reżyserii, udanego ustawienia scen, ich płynnego przechodzenia i przekonującego aktorstwa (przede wszystkim odtwórców głównych ról – Lulka i Janowskiej) jesteśmy w stanie uwierzyć, że wszystko, co widzimy, wydarza się równocześnie, w tym samym momencie. Odnosimy wrażenie, że nie ma ani przeszłości, ani teraźniejszości, a czas faktycznie jest miejscem, do którego można wracać, odtwarzając w myślach konkretne okoliczności i zdarzenia. Wspomnienia postaci wydają się bowiem nie tyle inscenizowane na potrzeby akcji, ile właśnie „wywoływane”. Albo wydobywane, jak widma, z kolektywnej niepamięci. Dzieje się to dzięki pracy podświadomości pogrążonego we śnie Daniela, czuwającej przy nim Elisabeth lub pogrążonego w lekturze Czytelnika. „Każdy obraz opowiada jakąś historię” i „każda historia opowiada jakiś obraz” – przekonuje przecież bohaterkę podczas jednego ze spotkań jej starszy przyjaciel.
Trzeba nauczyć się dostrzegać obrazy, ożywiać stop-klatki z przeszłości. Rozumieć je. Czytać („Zawsze coś czytaj. Nawet jeśli nie czytasz niczego dosłownie” – radzi Daniel).
Być ponad czasem. Wracać do miejsc, których nie ma.
Wszystko to warto robić zwłaszcza podczas długiej i ciemnej jesieni.