Ciąży na mnie klątwa – klątwa gastro-vibe’u. Redakcje wysyłają mnie do kina i na platformy streamingowe, a tam ludzie pożerają innych ludzi albo przyrządzają kolacje z wyrafinowanych idei: zemstę klasową na sposób molekularny czy emancypację z „kultury zapierdolu” w kolorowym pozłotku. Teraz patrzę na „W trójkącie”, niemal dwie i pół godziny rozliczeń Rubena Östlunda z neoburżuazją, i widzę gigantyczny gar luksusu, który jakaś mściwa istota – kraken w garniturze i z nietkniętym egzemplarzem „Manifestu komunistycznego” pod pachą – podgrzewa na wolnym ogniu i cieszy się na tłuściutki ramen z brytyjskich snobów, rosyjskich oligarchów i próżnych influencerów. Pewnie chodzi też o to, że scenografia oraz długie, chirurgicznie precyzyjne ujęcia Fredrika Wenzela mają w sobie coś z dizajnerskiej zastawy stołowej: znaczna część akcji tego filmu toczy się na luksusowym liniowcu, wśród śnieżnobiałych ścian, poręczy i obrusów, pod niemożliwie błękitnym niebem i nad nieskazitelnie gładką taflą oceanu. W laboratoryjnej sterylności, którą na początku biorę za cyberpunkową symulację – ktoś zgromadził biednych i pogubionych obywateli późnej nowoczesności, założył im gogle VR i kazał grać w grę pod tytułem „Głupi bogaci patrzą na równie głupią służbę”. U Östlunda bez zmian: wszyscy homo sapiens sapiens są siebie warci.
Łatwiejszej zgrywy i oczywistszej satyry – sprzedawanej w dodatku w opakowaniu poważnej diagnozy społecznej ze Złotą Palmą i Europejską Nagrodą Filmową na uśmiechniętej gębie – nie widziałem w autorskim kinie od dawna. Östlund zachowuje się tutaj jak łowca niebezpiecznych zwierząt i zarazem naiwny hochsztapler: prezentuje akwarium pełne żarłocznych piranii, które przy bliższym oglądzie okazują się bandą farbowanych karpi. A zaczyna się naprawdę obiecująco: od zidentyfikowania późnokapitalistycznego „obrazu szczęścia” jako męczącej maski i formy, umowy zawartej między odnoszącą sukcesy jednostką a wszechobecną, zawsze czujną publicznością. Carl (Harris Dickinson) – w otoczeniu innych półnagich modeli – czeka na casting, a fotoreporter indukuje u chłopaków odmienne emocjonalne „gęby”: woła „H&M!” (tanio i dla wszystkich) i faceci uśmiechają się luzacko, powtarza „Balenciaga!” (drogo i „artystycznie”) i wszyscy przybierają pozę tajemniczej powagi. Prolog odziera tytuł filmu z jakichkolwiek mistycznych naleciałości: „triangle of sadness” to w żargonie modowym skrawek skóry pomiędzy brwiami, którym model czy modelka manipuluje celem wywołania określonych emocji lub traktuje botoksem, żeby owe emocje stłumić. Rzeczywistość superbogatych i superznanych jako niekończąca się manipulacja, symulacja i transakcja – takie wnioski, banalne, lecz przecież trafne, płyną z pierwszego aktu „W trójkącie”. Carl kłóci się ze swoją dziewczyną Yayą (Charlbie Dean) – modelką i influencerką – o pieniądze i genderowy podział ról (dlaczego to on zawsze musi płacić w restauracji, skoro ona dużo lepiej zarabia?), ale puenta tych zmagań pozostaje frustrująco niejednoznaczna: czy feminizm Yai – podobnie jak związek z gładkim jak Avenger chłopakiem-manekinem – to tylko ustawka pod intratny handel własnym wizerunkiem na Instagramie? Czy życie celebrytów to odbicie schematycznej porno narracji, w której raz jest się jurnym hydraulikiem odwiedzającym panią domu pod nieobecność męża bogacza, a raz – rogatym bogaczem, dla którego latami inwestowało się w ciało jako urealnioną męską fantazję?
Östlund zarzuca wędkę, ale wyciąga pustą butelkę po ruskim szampanie – zajęty, jak powtarza w wywiadach, „robieniem filmów o ludziach próbujących za wszelką cenę uniknąć utraty twarzy”, sam stoi w niebezpiecznym rozkroku między schlebianiem elitarnej autoironii a własnym przekonaniem, że potrafi sprowokować i wyrwać elity ze strefy komfortu. Kiedy razem z Yayą i Carlem wypływamy w sponsorowany rejs dla bardzo bogatych dziwaków, Östlund jakby momentalnie traci rezon – gromadzi na pokładzie tak niemożliwie stereotypową zbieraninę figur woskowych, tak bardzo podnieca się każdym nowym pomysłem na upokorzenie pretensjonalnej hołoty, że aż wyhamowuje krytyczny impet. Bo żeby stracić twarz, najpierw trzeba takową posiadać, a w „Triangle of sadness” twarze to głównie gęby i maski. Film przejeżdża się walcem po kobietach i mężczyznach zepsutych dobrobytem i władzą, ale robi to w stylu XIX-wiecznych pamfletów na „strasznych mieszczan”, w których każdy typ fizyczny konotuje określony rys charakterologiczny, co może i bywa śmieszne i sytuacyjnie płodne, ale nie prowadzi do żadnej interesującej diagnozy systemu opartego na dysproporcjach majątkowych.
Mamy więc rosyjskiego milionera Dmitrija (Zlatko Buric), wyplutego przez sowiecki kolektywizm fana kapitalizmu, polityki Margaret Thatcher i Stanów Zjednoczonych, otyłego prostaka, seksistę i dziadersa z botoksową kochanką u boku (Carolina Gynning), który już na wstępie brnie w samoświadome przechwałki („Sprzedaję gówno!” – ogłasza, gdyż robi w nawozach), starsze małżeństwo Brytyjczyków Clementine (Amanda Walker) i Winstona (Oliver Ford Davies) – handlarzy bronią narzekających na zakaz produkcji min przeciwpiechotnych (zagadka: spróbujcie już teraz wydedukować, w jaki sposób te dystyngowane potwory zejdą z tego świata), nieśmiałego, nieurodziwego, lecz szastającego pieniędzmi potentata z branży technologicznej (Ralph Schicha), kolejną Rosjankę, „właściwą” żonę Dmitrija (Sunnyi Melles), która w przypływie alkoholowego entuzjazmu („Wszyscy jesteśmy równi!”) zmusza kelnerkę – bezbronną i upokorzoną – do przerwania pracy i kąpieli w jacuzzi. Po okrętowym labiryncie przechadza się także kilkoro „jednozdaniówek”, których jedynym dającym się wyjaśnić sensem istnienia jest kłanianie się w pas „Sensowi życia według Monty Pythona”: kobieta po wylewie wpada do co drugiej sceny z okrzykiem „In den Wolken!” („W chmurach” – tylko tyle potrafi powiedzieć), a inna starsza pani skarży się na brudne żagle, chociaż statek nie jest żaglowcem. Struktura władzy to typowy tort weselny: na zmywakach i w maszynowniach uwijają się Afrykanie i przybysze z Azji Południowej, obsługa pokładowa to natomiast typy nordycko-anglosaskie wykrochmalone z emocji, dowodzone przez służbistkę Paulę (Vicki Berlin) w oparach sekciarsko-korporacyjnej „misji” dogodzenia pasażerom za każdą możliwą cenę. I tylko kapitan (Woody Harrelson) – zakochany w Karlu Marksie alkoholik z USA, w delirycznym widzie ścigający się z rosyjskim neoliberałem na wygooglane cytaty-manifesty (socjalizm kontra thatcheryzm) – wykazuje jakieś znamiona psychologicznej głębi, ale jego epizod zostaje bardzo szybko zmyty przez fekalną apokalipsę, której wszyscy – i bohaterowie, i widzowie – zdają się tutaj niecierpliwie wyczekiwać.
W jakimś sensie jawnie montypythonowskie jest także zestawienie skatologii z konsumpcją wyrafinowanego jedzenia – motyw najczęściej komentowany, wyróżniany na plakatach, prowokujący salwy śmiechu i komentarze w rodzaju „To najzabawniejsze rzyganie, jakie widziałam w kinie!”. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, chociaż pewnie i tak wszyscy już wiedzą: w filmie Östlunda bogacze toną we własnych wydalinach, obmywani produktami biochemicznej przemiany ostryg, kawioru i szampana w bezforemną, lecz odpowiednio cuchnącą materię.
To jest właśnie to straszliwe – i rzekomo straszliwie śmieszne – Realne, które, wsłuchany w fanfary odtrąbione samemu sobie, odsłania przed nami reżyser: wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej magmy, z atawizmów, instynktów, brudnej walki o przetrwanie, nieważne, czy chodzi o sto tysięcy lajków na Instagramie, czy o ostatnią paczkę słonych paluszków w szalupie ratunkowej.
A im więcej czasu mija od seansu „W trójkącie”, tym bardziej banalnieje mi jego finał – całe to nudne odwrócenie do góry nogami piramidy klasowej, radykalnie odmienna dystrybucja zasobów oraz wynikającej z niej władzy, nowe rozstawienie pionków w pradawnej grze o prestiż – i tak dalej, i tym podobne, wiele więcej nie mogę powiedzieć, gdyż gonią mnie spojlery. Możliwe, że brzmi to wszystko świetnie na papierze, możliwe nawet, że świetnie się ogląda (Östlund jest jednak pierwszorzędnym reżyserem), ale w praktyce ekranowej wytwarza również wrażenie wtórności – ile jeszcze sezonów „Białego Lotosu”, pogrobowców Luisa Buñuela czy dłużników „Parasite” będziemy musieli przyjąć na klatę, żeby wreszcie ktoś odważył się opowiedzieć o walce klas coś naprawdę nieintuicyjnego?
Śmiech Östlunda to śmiech łatwy, bo jego celem są ludzie śmieszni, głupi, mali i straszni. A przecież od zawsze słyszę w redakcjach: pamiętaj, atakowanie łatwych celów i obśmiewanie rzeczy oczywiście beznadziejnych nie przystoi dobrym tekstom. Czy z dobrymi filmami nie powinno być w takim razie tak samo?