Jeżeli już konieczne trzeba nazwać ten… stan rzeczy, proponuję, żebyśmy nazwali się nieobecnymi, tak będzie dużo przyzwoiciej. Pan jest od dawna nieobecny?
Jean Paul Sartre, „Przy zamkniętych drzwiach”
Bankrutują restauracje, biura podróży, klubokawiarnie oraz studia muzyczne. Plajtują agroturystyki, skanseny, linie lotnicze, dzielnicowe sklepy, targowe pawilony. Tracą międzynarodowe korporacje, kuleją lokalne rynki, znikają antykwariaty i księgarnie. Wszystko to jest w obecnej sytuacji dość zrozumiałe, można to przeboleć, podjąć niełatwą próbę adaptacji i – co trochę łatwiejsze – próbę przekonania siebie, że to minie. Mamy przecież do dyspozycji jeden z najbardziej pomocnych paliatywów – nadzieję, którą wzmacnia każda dobra przesłanka o zbliżającym się nowym początku.
Jest jednak coś, co niezwykle trudno zrekompensować; brak, który doskwiera wyjątkowo dotkliwie; coś, co do tej pory traktowane było jako naddane, występowało jedynie przy okazji i nigdy nie stanowiło priorytetu, przeciwnie – było efektem ubocznym, niedostrzegalną osnową i sumą przypadków. Mam na myśli każdą rozmowę odbytą gdzieś po lub przed – wymianę zdań po spotkaniu literackim z innym czytelnikiem, chwilę oczekiwania przed koncertem… Moment, kiedy orientowaliśmy się, że wokół nas są ludzie, którzy przyszli tu w tym samym celu, że jest coś, co nas wszystkich łączy (a nie musi być to tylko gust muzyczny).
Mam na myśli naprawdę prozaiczny moment, w którym dwie osoby przesiadują w tej samej kawiarni, ponieważ szereg koincydencji sprawił, że znalazły się akurat w tym samym miejscu i czasie, sumując liczbę innych kawiarni w tej dzielnicy, biorąc pod uwagę symptomatyczny dla ducha czasu, pozbawiony szczelin harmonogram dnia, włączając sumę wypadków, które mogły zapobiec spotkaniu, egzystencja dwóch osób przy przeciwległych do siebie stołach – to już naprawdę coś, choć wydawałoby się, że niewiele.
W miejsce wydarzeń, które utraciliśmy, a wcześniej traktować je zwykliśmy jako okołożyciowe, zostało nam coś innego, to, co – podobno – esencjonalne, skompresowane i poddane redukcji, by w ostatecznej formie znaleźć się na matrycach naszych komputerów. Poczucie braku można by zamknąć w jednym słowie: „pustka” lub – nieco bardziej nietypowo, korzystając z propozycji ze słownika smutków nieoczywistych (The Dictionary of Obscure Sorrows) – „kenopsii”. Poczucie nieobecności w miejscu, które zwykliśmy widywać zatłoczonym. Tego zjawiska możemy doświadczyć podczas jazdy nocnym tramwajem, spacerów po plaży w grudniu lub przechodzenia szkolnym korytarzem w niedzielne popołudnie. To rodzaj emocjonalnego powidoku, palimpsestu, na którym zapisało się wrażenie zgoła odmienne od tego, którego doświadczamy obecnie. To brak rzucający się w oczy bardziej niż najbardziej ekstrawagancko paradujący tłum.
Jest jeszcze coś, co towarzyszy nam od samego początku pandemii z różną intensywnością. Jest to cisza – a właściwie: kilka cisz. Doświadczanych w różnych odmianach, zależnych od kontekstu, wywołujących odmienne emocje, wszechobecnych i nie dających się ignorować.
Okazało się, że problem globalnych plag nie zniknął, że przerwa w ich występowaniu jest jedynie przydługą pauzą (z naszej perspektywy – w perspektywie globalnego trwania to ledwie mignięcie), która uśpiła naszą czujność. Wielu powtórnie przeczytało wówczas słowa Alberta Camusa o tym, że bakcyl „nigdy nie umiera i nie znika”, że „może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień…”. I nadszedł.
Siedemdziesięciokilkuletni mężczyzna rejestruje pustkę w centrum stołecznego miasta podręczną kamerą. Z zachwytem na twarzy komentuje widok, zdejmując Pałac Kultury, pod nim niemalże zupełnie opustoszałe ulice Warszawy. Zebrało się jednak kilku gapiów, przyszli obserwować pustkę przy akompaniamencie ciszy. Starszy pan powtarza tę czynność przez kilka następnych dni, zawartość nagrań wrzuca do Internetu, po dwóch możemy zobaczyć go w telewizji. Stojący przed nim młody dziennikarz, zupełnie poważny, protekcjonalnie odnosi się do staruszka – dopytuje o motywacje, chce wiedzieć, czemu pomimo pandemii, zdecydował się nagrywać puste miasto. Rozmówca milczy. Mógłby przecież powiedzieć, że robi to samo co dziennikarz, lecz bardziej nieoficjalnie, amatorsko i nie w imieniu instytucji. Mógłby odpowiedzieć też pytaniem, nawet dokładnie tym samym, które mu zadano. Lecz wolał nieprzerwanie milczeć, rezygnując z własnego głosu, pozostając w roli medium, rejestrując spowszedniałe miejsce w tak niepowszednim stanie.
Cisza, która przenika opustoszałe ulice miasta, jest ciszą niepokojącą. Wymaga od odbiorcy skupienia, sprawia, że nasłuchuje, ponieważ przeczuwa, że coś niebawem się wydarzy. To właśnie jej doświadczaliśmy na początku. Zwykle traktowana jako preludium do czegoś, na co czekać warto; spodziewamy się, że lada moment nastąpi wydarzenie, które nas zaskoczy, przerazi, zachwyci, rozgniewa, może nawet rozbawi, ale chyba najbardziej – odmieni.
To właśnie tym rodzajem ciszy posłużył się John Cage w słynnej kompozycji 4’33. Kiedy po raz pierwszy w 1952 roku przedstawił ją publiczności, niewielu miało ochotę się w nią wsłuchać: niektórzy wychodzili, ktoś krzyknął z widowni, żeby przegonić pianistę ze sceny. Podobno wydarzeniu towarzyszyło poczucie rozczarowania, które przekształcało się w irytację (czy nie podobnie oszukani czują się manifestujący przeciwko „plandemii”?).
Przerwa rozpoczyna się, nasłuchujemy, zwiększamy uwagę świadomi, że zastaliśmy zawieszeni pomiędzy. Znajdujemy się w przedsionku, w „przedchwili”. To rodzaj przedłużającego się suspensu, który często malował Edward Hopper, artysta, którego dużą część obrazów można by opatrzyć wspólną infrazą; cytatem z Levinasa „być to izolować się przez istnienie”. Malarz często uwieczniał na swoich płótnach postacie wyizolowane, samotne, pogrążone w myślach, patrzące w dal, o wyrazach twarzy, na których odmalowano niepokój. Irlandzki historyk sztuki Brian O’Doherty pisze o „głosie” artysty, który w istocie jest „rodzajem ciszy, która artykułuje dla nas to, co niewyrażalne”.
Filip Lipiński w kontekście prac malarza używa określenia „aktywna statyczność”. Rzeczywiście, postacie na płótnach wyglądają jak spetryfikowane, dynamika nie jest widoczna, odnosi się wrażenie, że akcja odgrywa się gdzie indziej, na tym, co nie zostało namalowane, lecz pozostaje w domyśle, zawieszone w powietrzu. Najbardziej rozpoznawalny obraz Hoppera – „Nighthawks” (1942) – stanowi jeden z nielicznych przykładów w jego ouvré, na którym artysta zdecydował się zamieścić grupę osób: trzech mężczyzn i jedną kobietę. Nikt z nich nie patrzy sobie w oczy, łączy ich frasobliwy wyraz twarzy i obecność w tym samym miejscu. Hopper nie namalował wejściowych drzwi do lokalu. Poza czterema postaciami w pomieszczeniu nie widzimy nikogo na zewnątrz. Poczucie izolacji się wzmacnia.
Jest rodzaj ciszy, który zawiera w sobie zapowiedź i obietnicę. To cisza pomiędzy, jak antrakt w teatrze, niedługi korytarz, prowadzący do kolejnej wystawy w galerii sztuki czy pauza w muzycznej kompozycji. Przedłużona skutecznie skupia uwagę odbiorcy. Wiedział o tym Alfred Hitchcock. W jego przypadku odraczanie momentu kulminacyjnego jest znakiem rozpoznawczym. Emblematyczny przykład znajdziemy chociażby w kultowej „Psychozie” (scena morderstwa detektywa Arbogasta). Jednak w konteście izolacji dużo ciekawszym (a zarazem oczywistym) filmem reżysera jest „Okno na podwórze” (Rear window). To tam główny bohater, dziennikarz Jefferies, skutkiem kontuzji zostaje unieruchomiony na kilka tygodni w mieszkaniu. Z reporterskiej dociekliwości, a zarazem z nudy, postanawia obserwować życie sąsiadów. Znamienna jest scena, w której jeden z nich patrzy wprost w obiektyw podglądacza, spojrzenia się spotykają, a role – odwracają.
W tym momencie przyłapany został nie tylko reporter, lecz również sam odbiorca. Obserwator traci bezpieczną pozycję, a jego uwaga kieruje się w odwrotną stronę. Już nie przygląda się postaciom na zewnątrz. Kieruje uwagę ku sobie, introspektywnie szuka źródła własnych motywacji. Sprzyja temu inny rodzaj ciszy. Ten, którego potrzebujemy, by interpretować.
Przerwa, cisza, milczenie, pauza, pęknięcie, szczelina, zanik, nieobecność – wszystko to stanowi oddech dla odbiorcy, daje nam czas do namysłu, a tym samym stwarza okazję do interpretacji i możliwości dokonania wyboru. W przypadku odbioru dzieła literackiego (i nie tylko) przerwa to moment wolności i dowolności, odstęp między wyrazami, światło między strofami wiersza, pauza w linii melodycznej, białe tkaniny płótna między olejną farbą, które wypełniamy sami, wedle własnych upodobań, doświadczeń, refleksji, uczuć…
Zdaniem Derridy gościnność jest przerwą w „ja”. W samotności jesteśmy siebie najbliżej, zupełnie poza konwenansem, wyłączeni ze spektaklu, ograniczeni w relacjach międzyludzkich, własną rolę musimy nadać sobie sami. Swoją „inność” odnajdujemy dopiero wśród innych, można wziąć ją za dobrą monetę lub przeciwnie – za przykry stygmat, zawsze jednak jest to proces, w którym potrzebny jest ktoś z zewnątrz. A co, jeśli zostaniemy pozbawieni tej perspektywy, jeżeli nic nie zakłóca naszej uwagi i w końcu możemy przyjrzeć się sobie z bliska? Co, jeśli brakuje nam obserwatorów, oczu śledzących nasze poczynania?
Esse est percipi głosi znana sentencja żyjącego na przełomie wieków XVII i XVIII filozofa George’a Berkeleya. Jego zdaniem bez obserwatora nie możemy istnieć. Ostatecznie, gdyby nikt z nas nie patrzył, nie byłoby świata, a rzeczywistość w ryzach utrzymuje spojrzenie obserwatora, zdaniem uczonego – spojrzenie Boga. W „Nieznośnej lekkości bytu” Milan Kundera podzielił ludzi na cztery kategorie; kryterium stanowił rodzaj spojrzenia, jakiego dany człowiek potrzebuje. Niektórzy marzą o tłumach wyimaginowanych odbiorców, którzy śledzą nasze poczynania. Uwaga publiczności nadaje ich egzystencji znaczenie. Istnieją osoby, które pragną, by obserwowało ich grono najbliższych lub jeden, najważniejszy dla nich patrzący – partner, kochanka, mąż czy ktoś najbliższy. Jako ostatnich pisarz wymienia marzycieli, którzy potrzebują wyimaginowanego obserwatora – nie musi on wcale reagować, wystarczy, że od czasu do czasu spojrzy, a żeby to się stało, skłonni są do największych przedsięwzięć. Nie jest jednak tak, że patrzący jedynie motywują obserwowanego, że ich obecność utwierdza ich w sensie egzystencji.
Kundera pisze także, że „[w] chwili kiedy ktoś obserwuje nasze zachowanie, chcąc nie chcąc, dostosowujemy się do wzroku człowieka, który na nas patrzy, i nic z tego, co robimy, nie jest już prawdą”. Z tym stwierdzeniem pewnie zgodziłby się Sartre, który twierdził, że spojrzenie uprzedmiotawia obserwowanego, narzuca mu pewien schemat, krępuje wolę i każe dostosowywać się do oczekiwań patrzącego.
Wiele o jego poglądach mówi nam dramat „Przy zamkniętych drzwiach”, w którym jeden z bohaterów, literat o imieniu Garcin, po przybyciu do piekła zauważa, że pozbawiony został szczoteczki do zębów, a w pomieszczeniu brakuje luster, okien i łóżek. Skazani na pobyt w piekle pozbawieni zostali przymiotów codzienności i rutyny, a także możliwości zmiany perspektywy: wyjrzenie na zewnątrz czy spojrzenie na siebie samego stają się niemożliwe. Garcin nie może znieść spojrzenia rozmówcy, kelner usługujący w piekle nie mruga. W tym miejscu się nie śpi – ludzie skazani zostali na żywot bez możliwości odpoczynku od własnego jestestwa, bez odstępstw od „ja”, bez czynności, które pozwalają na ukierunkowanie uwagi na zewnątrz. Sytuacja znacznie pogarsza się, kiedy do pokoju wprowadzają się pozostali lokatorzy, którzy nieustannie „patrzą”. Bohater stara się wyizolować, lokując się w kącie, zarządzając ciszę. Bezskutecznie. Przed współobecnością nie jest w stanie uciec, co ostatecznie skłania do postawienia znanej tezy, że „piekło to są inni”. Jednak „innymi” również przecież są osoby, których Garcin nasłuchuje, zafrapowany losami redakcji, w której pracował. Ciekawi go głos świata żywych i „obecnych”. Wobec tego tezę można by ukonkretnić i przestroić, mówiąc „piekło to brak wyboru innych” lub przejmujący brak tych, którzy są nam najbliżsi.
Spacerując brzegiem Cieśniny Bosfor, spotkałem znajomego. Pierwszy raz zobaczyłem go, gdy odbierał studencką nagrodę literacką, a w jury była moja grupa zajęciowa. Dwa lata później siedzieliśmy razem w ławce, próbując opisać smak słodkiej czekolady bez użycia słowa „słodka”. Trafiliśmy na siebie zupełnie przypadkiem; wspólnie czekamy na prom do Besiktas, wymieniamy uściski dłoni w sercu Stambułu, z minaretu wybrzmiewa ostatnie na dziś wezwanie do wspólnej modlitwy. Znajomy wymienia okoliczne urokliwe kawiarnie, które poleca mi odwiedzić: Mihrisah Cafe, Husnu Ala, Kuvve-i Ask, Giriftar Cafe, Mim Kahve… orientalnym nazwom akompaniuje śpiew imama. Odchodzimy w własnych kierunkach, eksponując obecność na inne spotkania. Po zatłoczonych ulicach niesie się echo adhanu, a muezzin zwraca się w kolejno w każdą ze stron świata.