Nr 6/2024 Na moment

Carlotta, czyli problem

J. Szpilka
Literatura

Carlotta Mercedes jest czarną trans kobietą. Właśnie wyszła na warunkowym zwolnieniu z (męskiego) więzienia, w którym spędziła ostatnie dwie dekady życia. Choć ciągnie się za nią długi tren traum i przemocy, w przyszłość patrzy z zapałem i optymizmem – chce wrócić do swojej brooklińskiej rodziny i nadrabiać stracone lata. To, oczywiście, będzie trudne lub wręcz niemożliwe – jednak nie dlatego, że głębokich ran nie da się łatwo zaleczyć, ale dlatego, że, jak wskazuje tytuł powieści Jamesa Hannahama, „Wszyscy mieli w dupie, co stało się z Carlottą”.

Hannaham pisze więc – nie ma co do tego wątpliwości – o trans kobiecie: jego książka to tragikomiczny zapis kilku dni niebezpiecznego życia, przepełnionych z jednej strony pożądaniem i pragnieniem realnego istnienia, a z drugiej gorzkim rozczarowaniem brutalną rzeczywistością, w której chciałoby zaistnieć. W perypetiach Carlotty i jej nieposkromionym (jak również nieuzasadnionym) optymizmie jest coś pikarejskiego; Hannaham zresztą szpikuje tekst odniesieniami do klasyki literatury. Jak sugeruje obwoluta amerykańskiego wydania, „Wszyscy mieli w dupie…” to „Ulisses” na nowy wiek. To przy tym także – oczywiście, jakżeby inaczej – zjadliwy komentarz na temat społecznych i rasowych niesprawiedliwości, które wciąż kształtują miejskie życie w Stanach Zjednoczonych, sprawiając, że Afroamerykanie dorastają między ulicą a więzieniem. Ich drobne sukcesy – świadectwa odnajdywania się w rzeczywistości gentryfikującego się Nowego Jorku – są zagrożone przez cichą, ale bezwzględną przemoc kapitału. To książka jak najbardziej aktualna, przedstawiająca żywotne problemy współczesności; to zarazem artykulacja żądania sprawiedliwości przedstawionego w formie niekończącej się anegdoty o życiu, które odmawia bycia cicho. Nie ma się więc co dziwić, że „Wszyscy mieli w dupie…” spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem, że było nominowane do licznych nagród (w tym do Lambda Literary w kategorii transgender fiction), koniec końców: że doczekało się rzadkiego w przypadku literackiego nurtu o trans kobietach zaszczytu tłumaczenia na język polski. Jest jednak w tym całym fenomenie jedno „ale”.

Owo „ale” rozwinąć można w fundamentalne zastrzeżenie: nie jestem pewna, czy „Wszyscy mieli w dupie…” to faktycznie literatura trans.

Genealogia blurbów

Od jakiegoś czasu w przygotowywanym dla dwutygodnika „CzasKultury.pl” cyklu poświęconym literaturze transkobiecej przybliżam gatunki trans lit – specyficznego nurtu literackiego, który narodził się w Stanach Zjednoczonych gdzieś na początku drugiej dekady XXI wieku i który sprawił, że nauczyłam się na nowo doceniać literaturę piękną. Pisałam w nim o powieściach takich jak „Nevada” Imogen Binnie, „Little Fish” Casey Plett, „Summer Fun” Jeanne Thornton czy „Little Blue Encyclopedia (For Vivian)” Hazel Plante. Trans lit to zaprojektowana sytuacja komunikacyjna: książki te pisane są przez trans kobiety dla trans kobiet – by problematyzować nasze specyficzne doświadczenia, naszą intymność, nasze pragnienia. To również literatura w przeważającej części biała – chociaż nie można zapomnieć o istotnym wkładzie kanadyjsko-azjatyckich autorek, takich jak Kai-Chen Thom czy Wilson Yang. W Polsce to nurt niemal nieznany – reprezentuje go jedynie „Trans i pół bejbi” Torrey Peters, czyli wydawniczy hit, który sam w sobie stanowił próbę wyjścia poza świat trans lit.

Mówię tutaj o świecie, ponieważ trans lit to nie tylko pewna tendencja w literaturze, ale również rodzaj społeczności. Dziewczyny piszące i czytelniczki wytworzyły środowisko – zbudowało dla siebie rodzaj własnej infrastruktury i literackiego obiegu. Może to brzmieć jak opis elitarnego klubu lub niszowego fandomu, ale w istocie chodzi raczej o sieci wzajemnego wsparcia, w których autorki mniejszościowe starają się stworzyć dla siebie warunki – warunki nie tylko tworzenia, ale także rozkwitania. W pewnym sensie jest to przedłużenie aktywności, którą trans kobiety podejmowały od zawsze – zamieszkiwanie świata, który jest nam raczej wrogi, wymaga po prostu solidarności, współpracy, społeczności. Nie chcę tego zjawiska romantyzować – każda społeczność jest też przestrzenią potencjalnego wykluczenia i przemocy, i nie inaczej jest w przypadku trans lit. Ale jednak, mimo wszystko, nie można mówić o literaturze trans, nie biorąc pod uwagę społecznych ram jej zaistnienia i rozwoju.

Istnieje kilka sposobów pozwalających uchwycić dynamikę środowiska. Jeden z nich stanowią blurby, w którym autorki nawzajem zachwalają swoją twórczość. Trish Salah zachęca do lektury powieści Hazel Plante, Casey Plett do Jeanne Thornton, a Cat Fitzpatrick poleca Soulę Emmanuel. Znajome nazwiska krążą między okładkami – podążając ich śladem, można zrekonstruować ogólny kształt społeczności opartej na wzajemnych przysługach, osobistych znajomościach i poczuciu wspólnoty. To literacka etyka t4t: transki dla transek.

Pamiętam o tym, gdy spoglądam na blurby z tyłu okładki mojego angielskiego wydania „Wszyscy mieli w dupie…”. Mają szlachetne dla rynku książki pochodzenie (któż by nie chciał być wychwalany przez „New York Times Book Review”! któż nie chciałby na łamach „The Washington Post” zostać nazywany geniuszem!). Ale zarazem zauważam prostą oczywistość: wśród opinii nie ma żadnych znajomych nazwisk. Nic dziwnego w tym, że Hannaham stoi osobno – wszak nie jest transką, tylko uznanym amerykańskim pisarzem i artystą, od wielu lat rozpoznawalnym w nowojorskim literackim środowisku. To człowiek ze świata innego niż rzeczywistość trans pisarek. Nie odmawiam oczywiście osobie z takiego świata prawa do stworzenia w swojej fabule trans bohaterki. Ale zarazem żadne usytuowanie autora nie pozostaje bez konsekwencji dla powieści.

Nic o nas

Carlotta jest problemem. Jest problemem dla systemu więziennego, od którego domaga się uznania za kobietę, co sprawia, że staje się więźniem „specjalnej troski”. Jest problemem dla własnej rodziny, która nie do końca potrafi ułożyć się z jej transpłciowością; w której pamięci funkcjonuje ona jako facet. Jest problemem dla nadzorującej jej zwolnienie urzędniczki, która bardzo chce jej pomóc – ale przy okazji zdyscyplinować. Jest w końcu problemem politycznym: jako kobieta czarna, biedna i trans stanowi ucieleśnienie współczesnego amerykańskiego wykluczenia i społecznej niesprawiedliwości. Carlotta – jak każda pikarejska bohaterka – to w równej mierze jednostka, co typ. Osoba, ale zarazem znak czasów.

Taka pozycja często przypada czarnym trans kobietom; ich twarze i żywoty znacząsymbolizują. Fotografia Laverne Cox na okładce tygodnika „Time” zapowiedziała nowe horyzonty praw obywatelskich, a Sylvia Riveria i Marsha P. Johnson od lat służą jako symbol straconej, radykalnej przeszłości ruchu LGBT+, którą należy odzyskać, aby się wreszcie uwolnić od skomercjalizowanego, asymilacjonistycznego Pride. Nieco szerzej patrząc, jest to problem czarnej kobiecości w ogóle: jak wskazuje Jennifer Nash, czarna kobieta jest domyślnym znakiem, pod którym organizuje się intersekcjonalny feminizm – ten, który chce wierzyć, że zerwał wreszcie z brzemieniem białego suprematyzmu ciążącym na ruchu kobiecym. Ale jak wskazuje wiele krytyczek, czarna kobieta jako znak często przestaje być osobą, a staje się totemem. Jej głos, jej potrzeby, jej doświadczenia znaczą o tyle, o ile mogą znaczyć dla ruchu, dla feminizmu, dla intersekcjonalności. Ale co ze znaczeniem dla niej samej?

Carlotta jest problemem. Być może dlatego tak uwiera gorzka ironia zawarta w samym tytule poświęconej jej książki: faktycznie wszyscy mają w dupie, co się z bohaterką stało, zarazem jednak to, co ona reprezentuje, jest niebywale ważne, istotne, na czasie. Carlotta jako problem waży zatem dużo więcej niż Carlotta jako osoba. Ba, może nawet stać się materiałem do napisania nowej książki – krytycznego eseju, socjologicznego studium, zaangażowanej powieści. W końcu czarne trans kobiety są problemem: kto lepiej niż one może posłużyć do alegoryzowania kwestii niesprawiedliwości społecznej w dzisiejszej Ameryce? Kto lepiej niż one świadczy o tym, co jest nie tak ze światem? Tylko gdzie w tym całym ciężarze znaczeń jest miejsce dla opowieści o nich, o nas – tej opowieści, której wolałybyśmy, aby nie opowiadano bez nas?

Test Bechdel

Moja opinia na temat „Wszyscy mają w dupie…” jest koniec końców głęboko ambiwalentna. Jeśli Carlotta jest problemem politycznym, to samo można powiedzieć o książce opowiadającej o jej losach. Zarzuty, które powyżej sformułowałam, są oparte na dość niestabilnych fundamentach. Nie chcę bowiem powiedzieć, że cis facet nie powinien pisać o trans dziewczynach; nie chcę zasugerować, że w przeważającej części biały nurt trans lit ma większe prawo do opowiadania o czarnej transkobiecości niż homoseksualny Afroamerykanin. Chciałabym sformułować inną, dużo skromniejszą krytykę dotyczącą sposobu korzystania z transkobiecości. Nie chodzi bowiem o to, że Hannaham to robi; chodzi o to, jak Hannaham to robi. A zarazem o tego sposobu konsekwencje.

Carlotta jest samotna. Jest jedyną transką w swojej historii, więc jej płeć jest wyjątkiem od świata, który zamieszkuje. To pozwala jej znaczyć swoją obecność szczególnie mocno. Inaczej mówiąc: to sprawia, że problem, który reprezentuje, staje się wyjątkowo wyraźny. Ale w konsekwencji powieść „Wszyscy mają w dupie…” oblewa transkowy test Bechdel.

Dla przypomnienia: test Bechdel to stary feministyczny żart dotyczący tekstów kultury. Aby go zdać, dana fabuła powinna spełniać dwa warunki: mieć przynajmniej dwie postaci kobiece, które będą miały przynajmniej jedną interakcję niepoświęconą ich relacjom z mężczyznami. Cały dowcip polega oczywiście na tym, że poprzeczka w tym teście jest zawieszona bardzo nisko – a zarazem celowo ustawiona jest wbrew dominującym schematom konstruowania mainstreamowych opowieści. W rezultacie ogromna część popularnego kina i literatury nie jest w stanie nad tą poprzeczką przeskoczyć i zdać testu.

W wersji transkowej test ulega tylko drobnej modyfikacji: wynik pozytywny zapewni obecność więcej niż jednej trans dziewczyny, a interakcja między bohaterkami musi dotyczyć czegoś więcej niż tylko faktu, że obie są trans. To warunek sine qua non literatury trans, ponieważ nasze życie jest zarówno uspołecznione, jak i niedające sprowadzić się wyłącznie do tego, że jesteśmy transkami. Treść naszych losów jest treścią naszych losów, a nie polityczną alegorią na temat wyzwań społeczeństwa późnej nowoczesności. W literaturze chciałybyśmy więc przestać tyle znaczyć; przestać być problemem i świadectwem, a stać się życiem. Innymi słowy: chcemy – podobnie jak każda reprezentowana forma istnienia – uzyskać dostęp do przywileju zarówno głębi i złożoności, jak i banalności codzienności. Prawo do reprezentacji oznacza nie tylko przydawanie politycznego znaczenia, ale także prawo do bycia zupełnie nieciekawymi. Zwykłymi, jakich wiele.

Carlotta stoi sama – dzięki temu lśni mocno i nie daje przejść obok siebie obojętnie. Ale to – dla nas, pragnących całego życia – niekoniecznie powód do zadowolenia.

Postscript. Nekronim

Na koniec jeszcze jeden drobiazg. Wydawnictwo Cyranka, którego nakładem ukazuje się w Polsce „Wszyscy mają w dupie…”, zawarło w opisie książki na swojej stronie następujące zdanie: „Carlotta Mercedes dorasta na Brooklynie. Dorasta jako Dustin i właśnie jako Dustin trafia za kraty”. Być może mój wniosek jest okrutny, ale trudno mi sobie wyobrazić, aby ten opis, bezpardonowo deadname’ujący Carlottę, mógł wyjść spod pióra osoby trans. To po prostu okropny nietakt (którego nie popełnił wydawca anglojęzyczny). Zarazem nietrudno mi się domyślać, skąd ten opis się wziął: jego intencją było zasygnalizowanie, że Carlotta cierpi jako osoba skrzywdzona przez nieempatyczny świat. Potwierdza to zresztą następne zdanie opisu, przywołujące obraz więziennego „piekła na ziemi” (pisownia oryginalna – przyp. red.), przez które musiała przejść bohaterka. Jej cierpienie jest, z marketingowego punktu widzenia, bardzo istotne. Zapewne może być istotne także jako argument mający skutecznie uderzać w ludzką zdolność do współczucia i przez to oddziaływać w debacie publicznej. A że o godność trans kobiety tu chodzi? No cóż – i tak wszyscy mają Carlottę w dupie.

James Hannaham, „Wszyscy mieli w dupie, co stało się z Carlottą”
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Cyranka
Warszawa 2024