Nr 24/2024 Na teraz

Być kimś innym

Łukasz Homziuk
Film

Zawsze robi się człowiekowi cieplej na sercu, gdy w porządnym amerykańskim filmie pojawia się polski akcent. Nawet jeśli ostatecznie okazuje się tylko kwiatkiem do kożucha albo stereotypem, przez który za naszych ekranowych reprezentantów w Hollywood służą furiat w żonobijce Stanley Kowalski czy głupkowaty Walter Sobchak. „Prawdziwy ból” Jessego Eisenberga, opowiadający o dwójce kuzynów poszukujących w Warszawie i na Lubelszczyźnie swoich korzeni, jest więc sporą gratką. Zwłaszcza że Polska prezentuje się w nim – stwierdzam to bez cienia ironii – naprawdę pięknie i nadzwyczaj słonecznie: kamera rejestruje urok małomiasteczkowych rynków, zestawia stare kamienice z nowoczesnymi wieżowcami i eleganckie hotele ze skromnymi przybytkami, zagląda nawet do wnętrza pociągu TLK i towarzyszy w wyprawie do baru mlecznego. Jest w tej panoramie perspektywa wielkomiejskiego światowca zachwycającego się powabem prowincji, ale bez orientalizacji. Nie ma się o co obrażać.

Zostawmy jednak na boku patriotyczne inklinacje, czas przyznać bez skrupułów: „Prawdziwy ból” nie jest filmem o Polsce. Chociaż nasz swojski krajobraz współtworzy jego klimat, historia kraju w pewnym stopniu wyznacza przebieg fabuły, a biograficzny kontekst (prababcia reżysera pochodziła z Krasnegostawu) wzmacnia autentyczność ekranowej wyprawy, to tło wydarzeń pozostaje kwestią raczej drugorzędną. Znamienne zresztą, że początkowo Eisenberg chciał osadzić akcję w Mongolii. Zdanie zmienił, gdy przypadkiem wpadła mu w ręce oferta podróży all-inclusive śladami gett i obozów zagłady. Dopiero absurdy holo-turystyki pchnęły go do uzupełnienia kameralnej historii poszukiwania wewnętrznego spokoju o głębsze wymiary: tożsamości, rodzinnej przeszłości i pamięci. Transfer z Azji do Europy nie wpłynął jednak na centralną oś fabuły: wyznaczają ją – jak w każdym dobrym buddy movie – bohaterowie i ich stale ewoluująca relacja. Wspólna podróż służy za pretekst do konfrontacji i zacieśniania więzi. Dlatego jest ważniejsza od finalnej destynacji.

Z Nowego Jorku do Warszawy lecą David (Eisenberg) i Benji (Kieran Culkin), żeby odwiedzić dawny dom niedawno zmarłej babci Dory i poznać bliżej kraj jej dzieciństwa. Różnią się jak cykoria od cytryny. David mieszka w Nowym Jorku, ma stabilną pracę, żonę, dziecko i pokaźny zestaw neuroz, który próbuje zmniejszyć łykanymi co dzień z rana tabletkami. Ciągle chowa się w sobie, kisi się w lęku, sztywny jak kij. Benji pomieszkuje w niewielkim Binghamton, prace łapie raczej dorywcze, rodziny nie założył, ale nadrabia miną. Rozświetla każdą sytuację, zagaduje każdą strapioną duszyczkę spotkaną na swoim szlaku, a energii ma tyle, że mógłby postawić trupa na nogi. Posiada przy tym dość niecodzienny rys szalenie otwartego ultrawrażliwca, który natychmiast dzieli się ze światem wszystkim, co czuje. Mieszanka tyle wybuchowa, co obezwładniająca: wystarczy, że Benji impulsywnie pochwali kształtność stóp Davida i ten nie uwolni się od gonitwy myśli; może połknąć tysiąc tabletek, ale i tak zamiast spać, będzie analizował długość poszczególnych palców i odbarwienia skóry. Benji z kolei w mniej niż minutę zapomni o całej sprawie i znajdzie sobie nowy obiekt godny uwagi – co wcale nie oznacza, że obce mu są głębokie przeżycia, także te z rodzaju najmroczniejszych.

Sukces „Prawdziwego bólu” wyrasta przede wszystkim z cudownej współpracy aktorów i genialnego, ogromnie precyzyjnego scenariusza. Sztywniacka persona Eisenberga ciekawie ściera się z charyzmatyczną postacią Culkina. Na początku może się wydawać, że odtwórca roli Benjiego będzie czerpał garściami z życiowej dotąd kreacji Romana Roya w „Sukcesji”, ale prócz podobnie chaotycznego obycia to postaci, które niewiele mają ze sobą wspólnego, a już zwłaszcza różnią się stopniem niewinności. Absolutnie oscarowy Culkin jest głównym motorem napędowym filmu, jego Benji to iskierka rozgrzewająca cały ekran, choć z każdą minutą lekko przygasa – nie ze względu na słabość, lecz wielkość aktora – bo wraz z rozwojem fabuły przekonujemy się o wewnętrznym skomplikowaniu bohatera. Okazana przez Culkina kruchość jest obezwładniająca. Scenariusz popisowo rozkłada akcenty, roi się od niebywale prześmiesznych sytuacji i wymian zdań, ale konsekwentnie zmierza w głąb postaci – a w środku robi się mniej zabawnie.

mat. prasowe Disney

Eisenberg nie jest typem filmowego wizjonera. Nie rozpościera monumentalnej wizji, nie roztrząsa z pietyzmem kompozycji wszystkich kadrów i nie mami widza doniosłymi dźwiękami. Zamiast efektownych stylistycznych sztuczek, stawia na maksymalną komunikatywność i szczerość przekazu. W związku z tym Eisenberg-reżyser nie wydaje się może aż tak fascynujący jak Eisenberg – aktor i scenarzysta – ale zdaje w cuglach egzamin z umiejętnego zarządzania tempem i dyskretnie zmieniającym się nastrojem filmu. Na tle reszty scen szczególnie wybija się sekwencja nakręcona w dawnym obozie Majdanek. Oko kamery niemal w bezruchu z szacunkiem kontempluje miejsca i przedmioty, które pamiętają Zagładę. Panuje zupełna cisza, a przecież jeszcze chwilę wcześniej wszyscy uczestnicy wycieczki gawędzili w najlepsze, tryskając dobrym humorem. Komfortowy komediodramat zmienia się znienacka w aneks do „Strefy interesów”.

„Prawdziwy ból” zawiera wiele wspaniałych, niepozornych momentów, które wspólnie układają się w większy, spójny obraz słodko-gorzkiego życia. Najwięcej satysfakcji sprawiła mi chyba scena, w której David chwali się przed kuzynem nagraniem swojego synka, a Benji ogląda je kilkukrotnie z niekłamaną radością. To nie tylko uroczy obraz chwili wypełnionej rodzinną miłością, ale też mikroportret specyfiki relacji bohaterów, ich charakterów i braków. Cały film to ciąg podobnych, bezpretensjonalnych interakcji. Jest tak przyjemnie i ciepło, że można przegapić rozgrywające się w tle egzystencjalne tragedie. To chyba największe osiągnięcie Eisenberga: zrobił film lekki jak piórko o dwóch sercach ciężkich jak kamienie. Komedia przechodzi w dramat tak zgrabnie i niepostrzeżenie jak dzieje się to w prawdziwym życiu. I tak jak zazwyczaj, największe osobiste zmagania i porażki przemykają poza zasięgiem wzroku, ale kiedy już je dostrzeżesz, nie możesz pozostać obojętnym. Dlatego kiedy bohaterowie płaczą na ekranie, płaczę wraz z nimi.

David bardzo chciałby być Benjim, Benji za to raczej nie chciałby być Davidem, ale też toczy wewnętrzną walkę, nawet bardziej dojmującą niż znerwicowany kuzyn – mimo że na co dzień ukrywa się pod hiperpozytywnym kamuflażem. Każdy z bohaterów przeżywa swój własny rodzaj bólu, uczucia żadnego z nich nie są lepsze czy bardziej uzasadnione. David nie potrafi zrozumieć, czym przejmuje się Benji – w końcu jest sympatycznym lekkoduchem, z którym każdy natychmiast chce się zakumplować. Benji z kolei nie może pojąć, dlaczego David narzuca na siebie taki rygor, dlaczego nie zrezygnuje ze sztywniactwa i nie da się ponieść fantazji.

Film Eisenberga jest także o kłopotach w komunikacji wynikających z różnic charakterów i wspieraniu się, towarzyszeniu sobie nawzajem pomimo kłopotów ze zrozumieniem. David mówi w jednej ze scen, że bardzo kocha Benjiego i jednocześnie go nienawidzi – a Eisenberg doskonale odmalowuje szczegóły tej trudnej relacji na przestrzeni półtorej godziny.

Po seansie „Prawdziwego bólu” wyszedłem z kina w stanie euforii. Twórcom z niebywałą zręcznością i delikatnością udało się uchwycić pełne spektrum życia z jego codziennymi niezręcznościami, przykrymi mieliznami i prześwitami piękna, momentami, w których otucha ogrzewa serce i motywuje do dalszego działania. Zderzenie na ekranie Eisenberga i Culkina wyzwala reakcję silną niczym zastrzyk energetyczny. Nieco wyświechtany ostatnimi laty frazes „mały wielki film” pasuje do „Prawdziwego bólu” jak do mało czego. Ale jednak uwiera mnie ta zbitka, bo dzieło Eisenberga, choć niepozorne, bynajmniej nie jest „małe”. Pora więc przestać się krygować i szukać za wszelką cenę mniej dosadnych alternatyw: „Prawdziwy ból” to absolutne arcydzieło, ścisła czołówka roku.

„Prawdziwy ból”
reż. Jesse Eisenberg
premiera: 8.11.2024