Tori i Lokita śpiewają piosenkę „Alla fiera dell’est” – włoski przebój, którego nauczyli się zaraz po tym, jak ich łódź przybiła do wybrzeża Sycylii. Nieskomplikowane słowa opowiadają prostą historyjkę: tata kupił myszkę, na myszkę smaka miał kot, kota ugryzł pies. Potem było jeszcze kilku ludzkich, zwierzęcych i innych drapieżców, aż na końcu anioła śmierci zabrał sam Bóg. Ta metafora życia jako kosmicznego łańcucha pokarmowego pasuje jak ulał do kina braci Dardenne, skupionego na małych płotkach próbujących przetrwać w stawie pełnym grubych ryb. Najnowsza odsłona tej nierównej batalii pozornie niczym nie zaskakuje. Złotej formuły Belgowie nie zmieniają zresztą od dziesięcioleci: swój wkurw na rzeczywistość za oknem transmutują w czułe opowieści o społecznych nizinach i mniej życzliwe portrety wadliwego systemu. Ostatnio złoto zaczęło jednak brązowieć. Bracia Dardenne chyba chcieli dotrzymać towarzystwa Kenowi Loachowi na ławeczce dla starych nudziarzy, którzy arcydzieła kina społecznego mają już dawno za sobą. Ale plan się nie powiódł i miejsca na niej dwaj reżyserzy nie zagrzali na długo. Bo „Tori i Lokita” to ich najlepszy film od czasu „Chłopca na rowerze”.
Zaczyna się intensywnie, bez marnowania cennych minut na sztuczną ekspozycję – od razu wpadamy w wir codzienności tytułowej dwójki bohaterów. Po jakimś kwadransie wiemy o nich prawie wszystko. Jedenastoletni Tori i niemal pełnoletnia Lokita udają rodzeństwo, choć nim nie są; nie pochodzą nawet z tego samego kraju (on jest Benińczykiem, ona Kamerunką). Połączyły ich los, pragmatyzm, aż w końcu uczucie. Los, bo trafili na siebie przypadkiem podczas podróży do europejskiej ziemi obiecanej. Pragmatyzm, bo gdy najpierw Włochy, a finalnie Belgia nie okazały się gościnnym schronieniem, musieli nauczyć się zasad przetrwania. Pierwsza z nich głosi, że w obcym kraju raźniej we dwójkę – zwłaszcza gdy jest się zarazem dzieckiem i osobą niepożądaną. Wreszcie uczucie, bo Toriego i Lokitę łączy szczególna nić porozumienia, relacja oparta na wzajemności często niedostępnej biologicznym rodzeństwom. Lokita śpiewa chłopcu kołysanki, gdy ten nie może usnąć. Tori uspokaja przybraną siostrę, gdy ta dostaje ataków paniki.
Bezsenności i nerwice są skutkiem serii czynności i zdarzeń organizujących ich dzień. Popołudniami pracują we włoskiej knajpie, czasem zabawiają gości śpiewem. Po zmroku szef, Betim, wręcza im woreczki z białym proszkiem, z którymi ruszają na miasto. Pomyślne wykonanie zadania premiowane jest darmowymi resztkami z kuchni i głodową wypłatą rozdzielaną później między nękających ich przemytników (haracz), rodzinę Lokity pozostałą w Kamerunie (wsparcie) oraz własne potrzeby – kolejność ta jest nieprzypadkowa i znacząca. Kiedy stresujący wieczór chyli się ku końcowi i wyzyskiwani przez wszystkich bohaterowie chcą wreszcie wracać do schroniska dla nieletnich, szef na chwilę zatrzymuje Lokitę w kuchni. Dziewczyna dostaje od niego szansę na dodatkowe 50 euro. Na ekranie jej twarz tężeje i wyraża wreszcie przymusową aprobatę. Spoza kadru dobiega dźwięk rozpinanego paska od spodni. Następuje cięcie.
Tak upływa każdy dzień Toriego i Lokity. Gdyby główny bohater był tu jeden, film nie różniłby się od poprzednich dzieł reżyserskiego duetu. Ale ponieważ w tytule jest dwójka, zasady narracji zmieniają się. Beznadzieja nie przytłacza bohaterów tylko dlatego, że mają siebie nawzajem. Piękna, czysta więź to rzadkość w twórczości Dardenne’ów. Podobne relacje były dotąd raczej obiektem pożądania wyalienowanych jednostek: pozbawiona matczynej opieki Rosetta wierzyła, że tylko prawdziwy przyjaciel może uchronić ją przed skończeniem w rynsztoku; dla odtrąconego przez ojca Cyrila perspektywa przyjaźni była tak szokująco ożywcza, że aby ją zachować, dokonał rozboju z bejsbolem w ręku. Mając w pamięci te obrazy zachłannego poszukiwania iluzji bliskości, ze szczególnym wzruszeniem oglądałem lśniące szczerością akty przyjacielskiego uczucia łączącego Toriego i Lokitę. W całym filmie najpiękniejsze są krótkie chwile ich wspólnej beztroski. Życzliwe przekomarzanki i niepozorne gesty miłości – jak odprowadzenie Toriego do szkoły czy sportretowanie Lokity przez Toriego w ramach szkolnego zadania plastycznego – są przeciwwagą dla otaczających ich brudnych interesów i gierek.
Tytułowi dziewczyna i chłopak tworzą duet doskonały. Chłodna głowa Lokity idealnie uzupełnia się ze sprytem i impulsywnością Toriego. Żaden klient nie wykpi się niższą kwotą, żaden policjant nie zdoła skutecznie oskarżyć o byle błahostkę. Dopóki będą razem, dopóty nie spadnie im włos z głowy. Tyle tylko, że to scenariusz z bajki – a ta konwencja nie interesuje braci Dardenne. Każą więc Betimowi wysłać Lokitę poza miasto do doglądania tajnej uprawy marihuany – i tym samym rozdzielają przybrane rodzeństwo. Odtąd Tori i Lokita stają się typowymi Dardenne’owskimi bohaterami, samotnymi na placu boju. Czy Tori przetrwa w mieście bez pomocy przyjaciółki i protektorki? Czy Lokita wytrzyma całkowitą izolację od świata zewnętrznego? Nie chcę spojlować, ale zaznaczę, że od dawna poczciwa estetyka cinéma-vérité nie łączyła się w kinie Belgów z tak ogromnym napięciem.
Kluczem do sukcesu nowego filmu braci Dardenne jest znakomite rozłożenie akcentów. „Tori i Lokita” to rasowy thriller, który jednak nigdy nie goni za dynamiczną sensacją. Zapisany w DNA belgijskich twórców obserwacyjny styl pozwala bohaterom w pełni zaistnieć przed kamerą. Występujący w głównych rolach Pablo Schils i Joely Mbundu wykorzystują tę szansę znakomicie. Niski, szybki i wiecznie niespokojny w ruchach Schills oraz postawna, stateczna i ukrywająca strach swojej bohaterki pod przeważnie zobojętniałymi minami Mbundu wypełniają swą obecnością cały kadr. Także dzięki nim z seansu najmocniej zapamiętałem wcale nie fabularne szczegóły. Pod powiekami pozostały mi przede wszystkim zadziwiająca witalność Toriego i troskliwy uśmiech Lokity. Nie oznacza to, że sekwencja zdarzeń nie jest tu ważna. Istota filmu tkwi w ścisłym podłączeniu Dardenne’ów do społecznego krwiobiegu, a zarazem nakładaniu indywidualnej soczewki na bohaterów: na szczęście w obiektywie reżyserów przybrane rodzeństwo jest kimś więcej niż anonimową parą imigrantów z Afryki.
Bo bracia Dardenne nie chcą mówić ogólnikami. Tori i Lokita interesują ich – i chwała im za to! – jako konkretne osoby, a nie jako brakujące statystyki do uzupełnienia lub jako figura służąca egzemplifikacji losu nieletnich osób z doświadczeniem uchodźczym. Choć domyślamy się, że takich dzieciaków, jak Tori i Lokita, jest w Europie więcej. Co dzieje się z tymi, których nie widać w rejestrach? Znikają w meandrach przestępczego podziemia? Giną, jak żyli, gdzieś z dala od najczęściej uczęszczanych dróg, niewidzialni dla systemowych oczu? Zapewne bywa różnie. Bracia Dardenne nie formułują jednak jednoznacznych i ogólnych odpowiedzi. Oni powiedzą o tych konkretnych dzieciakach, że są dwojgiem nastolatków, których łączy wzajemna relacja czułości, pozwalająca im na przetrwanie w warunkach niemożliwych do przeżycia. Jednak nawet ona będzie musiała ustąpić pod naporem złowrogiego świata, który na takie relacje się nie ogląda.