W trakcie trwania sit-upu Karolina Hamer patrzy widzom i widzkom w oczy. Światło na widowni Sceny Modelatornia Teatru Studio („Ta sala wygląda jak prosektorium” – rzuca Hamer na wejściu) jest zapalone niemal przez cały spektakl. Na ogół takie sytuacje w teatrze są stresujące. Bliskość wykonawców i publiczności wywołuje zrozumiałe obawy: czy będą interakcje? Czy każą nam wyjść na scenę? Czy zaraz skomentują to, jak wyglądam, jak siedzę, jak patrzę? Performerzy zawsze mają w takich momentach przewagę – to oni kontrolują sytuację, znają przebieg całości przedstawienia, nie mają problemu z wypowiadaniem się i pokazywaniem publicznie. A widzowie na ogół przyszli po to, by spokojnie, schowani w ciemności, popatrzeć na przedstawienie – zaangażować się, ale nie bezpośrednio.
W przypadku tego spektaklu na wzrokową relację między performerką a publicznością nakłada się jeszcze kulturowo wpajany zakaz gapienia się na osoby z niepełnosprawnościami. Jak pisze Rosemarie Garland-Thomson:
Gapienie się na niepełnosprawność jest czynnością zakazaną, a zatem niepełnosprawne ciało jest obiektem, na który jednocześnie należy i nie należy patrzeć, co dodaje dramatyzmu relacji opartej na patrzeniu, sprawiając, że gap wykonuje czynność patrzenia w sposób ukradkowy, natomiast obiekt jego lub jej spojrzeń przyjmuje pozycję defensywną. W ten właśnie sposób gapienie się kształtuje tożsamość osób niepełnosprawnych poprzez wizualną artykulację pozycji podmiotu „niepełnosprawnego” i „pełnosprawnego”[1].
Badaczka uważa, że gapienie się jest w swej podstawie wyrazem ciekawości – i tylko zmieniając optykę [!], można wyjść poza binarne relacje władzy. Coś takiego chyba dzieje się w „Hamer”: mimo bardzo „mocnej” obecności performerki (jest sama na scenie, a jednocześnie – o czym za chwilę – nieustannie się przechwala i popisuje własną siłą) widzowie i widzki nie czują dyskomfortu ani niepokoju. Dlaczego?
Scenografię stanowi różowe podium zaprojektowane przez Magdalenę Łazarczyk. Ale jest to podium niejako „odwrócone” – prostopadłościany nie są ułożone obok siebie, horyzontalnie – przylegają do siebie bokami, tworząc konstrukcję, która z jednej strony może służyć Karolinie Hamer za krzesło, z drugiej strony za katedrę. Odwrotnie niż zazwyczaj, najwyższy jest prostopadłościan z numerem „3”, a miejsce pierwsze jest najniższe – co od razu prowokuje do myślenia o kategoriach „sukcesu” i „porażki”, a także o tym, jak arbitralnie są wytwarzane te pojęcia i ich rozumienie.
Karolina Hamer to pływaczka, która reprezentowała Polskę na wielu światowych mistrzostwach przez dwadzieścia lat – zdobywczyni 173 medali. Feministka, aktywistka, osoba biseksualna (coming outy w sporcie wciąż należą do rzadkości). Liderka walcząca o prawa osób z niepełnosprawnościami. Hamer zdaje sobie sprawę z tego, jak imponujące są jej dokonania. Właściwie na tym opiera się większa część spektaklu – sportsmenka-performerka, w błyszczącym dresie, podpierając się złotymi kulami wysadzanymi diamentami (znowu świetna robota Łazarczyk), opowiada o swoim życiu. Nie ma żadnego litowania się nad sobą – przeciwnie, jest raczej duma i gniew, kierowany szczególnie przeciwko systemowi, który nie pozwala na równe i sprawiedliwe traktowanie wszystkich ludzi. Niesprawiedliwości ujawniają się w treści i pomiędzy słowami opowiadanych żartów i anegdot (sit-up bliski jest stand-upowi). Jedna z nich mówi o tym, jak Hamer, już jako wielokrotna medalistka, poszła na trening pływacki, a ratownik spytał ją protekcjonalnie, czy na pewno da sobie radę w wodzie. Inna – o tym, że lekarz odbierający poród powiedział jej matce, że prędzej mu kaktus na dłoni wyrośnie, niż ona będzie chodzić. Podobną wymowę mają informacje, w jakich warunkach muszą trenować paraolimpijczycy i jak niskie jest wsparcie finansowe ich treningów i startów w zawodach. Hamer w pewnym momencie ogłosiła, że szuka sponsorów i zorganizowała zrzutkę. Dostała intratne propozycje o charakterze matrymonialnym. Ze śmiechem mówi ze sceny, że do dziś nie rozumie, dlaczego się nie zgodziła.
Wszystko to w gruncie rzeczy jest straszne – choćbyś stawał/a na rzęsach, przenosił/a góry, pokonał/a wszystkie ograniczenia – jeśli z jakiegoś powodu „nie pasujesz”, nigdy nie będziesz traktowany/a poważnie. Dlatego właśnie Karolina Hamer, choć osiągnęła naprawdę wiele, jest słusznie wkurwiona. Jednocześnie, przy wysokim poczuciu własnej wartości (a może właśnie dzięki niemu), ma do siebie dystans. Potrafi śmiać się z samej siebie. To także jeden z czynników, które sprawiają, że publiczność podczas jej występu czuje się bezpiecznie. Za dramaturgię spektaklu odpowiada Magda Staroszczyk i to pewnie dzięki niej opowiadane ze sceny historie płyną lekko i swobodnie – nie dowiadujemy się wszystkiego o bohaterce (łaknącym więcej informacji pomóc może książka: wywiad-rzeka przeprowadzony przez Karolinę Domagalską zatytułowany „Niezatapialna”), a jednak wtręty osobiste i rodzinne pozwalają pokazać nie tylko osobowość, ale także źródła siły Karoliny Hamer.
Pierwszym z nich jest rodzina i przyjaciele. Poza wspominaną determinacją mamy, która na przekór prognozom lekarza doprowadziła do tego, że jej córka chodzi, Hamer wielokrotnie odwołuje się do dorastania w Tychach i do paczki kolegów i koleżanek, z którymi trzyma się do dziś. To chyba tam narodziła się jej koncepcja „małej solidarności”, rozumianej jako wzajemne wsparcie różnych osób – bo każdy ma na tyle unikalne możliwości i zasoby, że może pomóc drugiemu. Hamer opowiada, jak jej klasa głośno powiedziała nauczycielce, że jeśli ona miałaby nie jechać na zieloną szkołę, to oni też nie jadą. Karolina zaś często wykorzystywała swoją niepełnosprawność, prosząc, by koleżanki w trakcie lekcji pomogły jej wyjść do toalety, dzięki czemu mogły uniknąć odpytywania.
Drugie źródło siły to determinacja typowa dla sportowców – nieprzejmowanie się tym, co myślą inni, dążenie do celu, odwaga i ambicja w realizacji planów. Wreszcie, jako trzeci, gniew, o którym już była mowa – to on napędza do rewolucji, zmiany świata.
W tym wszystkim dyskretnie (bo ostatecznie ten sit-up przypomina hip-hopową braggę – Hamer zaczepnie się chwali) przewija się motyw zmęczenia. Zwłaszcza wtedy, gdy performerka tłumaczy publiczności słowa z żargonu sportowego: nokaut – ten moment, gdy to, z czym walczysz, jednak cię powala. Falstart – gdy czegoś tak bardzo chcesz, że startujesz o nanosekundę za szybko i przez to tracisz wszystko. Bomba – gdy w środku wyścigu, w trakcie maksymalnego skupienia, nagle nie możesz się ruszyć. Odgrywanie roli superbohaterki jest męczące, nawet gdy ma się w tym zakresie spore sukcesy.
Ten godzinny spektakl został wyprodukowany przez Teatr Studio oraz Teatr 21 – nagrodzoną ostatnio Paszportem Polityki pozarządową instytucję teatralną, w której pracują osoby z niepełnosprawnościami. Być może Karolina Hamer zostanie w świecie teatru na dłużej? Ona sama zadaje podobne pytanie w finale przedstawienia. Nie jest to tylko teoretyczne gdybanie – podobnie jak wielu sportowcom po zakończeniu kariery, trudno jej się przekwalifikować.
Liderka Teatru 21 i reżyserka „Hamer”, Justyna Sobczyk, wraz ze współpracownikami i współpracownicami (a to wyjątkowo ważne, bo istotą Teatru 21 jest upodmiotowienie jego twórców), po raz kolejny podejmuje temat widzialności niepełnosprawności oraz realiów codziennego życia osób o alternatywnej motoryce, jednocześnie zrywając ze schematycznymi narracjami, które mają uspokajać sumienia widzów litością lub łatwym wzruszeniem. „Hamer” jest wezwaniem do działania. Jeżeli system jest tak niesprawiedliwy, że wypadają z niego konkretni ludzie, to trzeba go zmienić.
„Hamer” jednocześnie owocuje jakimś rodzajem spokoju i siły. Daje wiarę, że zmiana jest możliwa – choć pewnie nie nastąpi ona od razu, koszty mogą być wysokie, a momentów frustracji będzie wcześniej wiele. W trakcie spektaklu wierzy się jednak, że warto i że można o to walczyć. Biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się obecnie w Polsce, to naprawdę dużo. Nawet jeśli ten moment nadziei okaże się potem złudzeniem – w obecnym czasie chyba lepiej mieć coś przez chwilę niż nie mieć wcale.