Nr 9/2024 Na teraz

Biorę i jem z tego tylko ja

Michał Trusewicz
Literatura

Czy kameralna historia zawarta w „Strużkach” Marii Halber mogłaby zaskakiwać różnorodnością podejmowanych tematów? Owszem, mogłaby – gdyby nie fakt, że większość problemów i motywów została tknięta jedynie naskórkowo, skrótowo i jakby mimochodem. Po przeczytaniu niespełna stuosiemdziesięciostronicowego tomu można się poczuć rozczarowanym – ostatecznie prozatorski debiut autorki „Przejść” to jedynie kolejna opowieść o dorastaniu i kształtowaniu się indywidualnej tożsamości. Okazuje się, że własne „ja” to chochoł, wokół którego krąży bohaterka udająca, że przecież zawsze chodziło o coś zupełnie innego.

Motorem napędowym „Strużek” jest reminiscencja. Wszystkie zdarzenia już miały miejsce, wszystkie dramaty już się rozegrały – w jakiejś przeszłości, do której uparcie wraca narratorka powieści, dorosła kobieta. I tak oto cofamy się do lekcji biologii, z której główna bohaterka (jej imię poznamy dopiero na sam koniec utworu) dowiaduje się, że „w rozwoju złożonym zaś występuje postać larwalna, która wskutek dojrzewania ulega istotnej przemianie budowy zewnętrznej oraz wewnętrznej” (s. 7). Jest czerwcowe przedpołudnie, „żarliwie sączy się to lato, na które czekamy bezustannie, ciągle jest piątek, całe zastępy piątków, w które nigdy nie zdarza się nic” (s. 8), dzieciaki wrzucają larwy pod bluzki, dziewczyny plują pestkami w bardzo pięknych chłopców, którzy dziwnym trafem są też bardzo głupi. To świat przefiltrowany zmysłami dorastających nastolatków. Nigdy nie będzie już takiego lata?

Narratorka zanurza się w reminiscencjach, by diachronicznie spojrzeć na proces kształtowania się własnej osobowości. A najważniejszym elementem tej przemiany była znajomość z Kingą. To bardzo złożona relacja – pełna przypływów i odpływów, fascynujących przyciągań i brutalnych odtrąceń. Pod tym względem relacja narratorki i Kingi trochę przypomina odbicie burzliwej znajomości Connella i Marianne, bohaterów „Normalnych ludzi” Sally Rooney, z którymi powieść Halber ma zaskakująco wiele wspólnego. Dość podobny jest również wymyk narracyjny, pozwalający śledzić rozwój relacji w ciągu kilku lat, przypadających właśnie na dorastanie i wczesną dorosłość. Jednak to, co najważniejsze w tym porównaniu, jest związane z relatibility – i Rooney, i Halber chodzi właściwie o coś identycznego: o łatwość, z jaką czytelniczka lub czytelnik może utożsamić losy bohaterów z własnymi życiowymi doświadczeniami. I pod tym względem „Strużki” są naprawdę rel. W kontekście tego zestawienia nie dziwi sugestia z recenzji Moniki Ochędowskiej, że relacja narratorki i Kingi „siłą i dynamiką przypomina pierwszą miłość”. Czy to pierwsza miłość – tego nie wiem. Ale na pewno w tej relacji granica między – by podtrzymać biologiczną retorykę, tak powszechną w książce Halber – platoniczną symbiozą a bolesną antybiozą jest bardzo umowna. Narracja w „Strużkach” – której punktem docelowym jest moment odzyskania tożsamości przez główną bohaterkę – koncentruje się na metodycznym punktowaniu momentów, w których ta granica była przesuwana. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Na korzyść jednej lub drugiej – jakby przyjaciółki były konkurującymi ze sobą organizmami.

Gdyby Halber zdecydowała się napisać psychologiczne studium, wyłącznie problematyzujące sposób, w jaki znajomość dwóch indywidualności zamienia się w zależność, a jeden organizm staje się gospodarzem dla drugiego, byłoby to uzasadnione, a wręcz słuszne i zbawienne, bo literacko konsekwentne. Ale takie myślenie okazałoby się indywidualistyczną pułapką – trudno byłoby pominąć cały szereg czynników, które konstytuują podmiot, typu pochodzenie klasowe, dostęp do edukacji czy środowisko dorastania. W związku z tym w „Strużkach” emocjonalne, intymne wiwisekcje przeplatają się z fragmentami, które mają coś mówić o świecie, w którym żyją bohaterki. Problem w tym, że te wątki nie zostały potraktowane z należytą uwagą.

Mam wrażenie, że autorka nie do końca zdała sobie sprawę, które miejsca w fabule mają największy potencjał. Chociażby motyw „biednienia” rodziny narratorki – interesujące jest to przemilczenie, nie wiemy nic więcej na ten temat niż kilka rzuconych gdzieniegdzie niedomówień:

Pójdziesz do normalnej szkoły tak jak inne dzieci – wiem, że to może trochę trudne, ale wreszcie będziemy żyć jak normalni ludzie, zwykła rodzina. Będziemy żyć może trochę biedniej, ale szczęśliwiej (s. 10).

Kim są „normalni ludzie”? (Na marginesie zapytać można, czy normalność „normalnych ludzi” jest w ogóle mierzalna? I co tak naprawdę jest ukryte w tym mglistym uogólnieniu?) Czy narratorka kiedykolwiek mocniej poczuła, jak owo „biednienie” wpłynęło na kształtowanie się jej podmiotowości? Czy kwestionowała niezwykle trudny do zaakceptowania mit „biedniej, ale szczęśliwiej” – mit, który tak naprawdę zasłania problem niesprawiedliwej dystrybucji dóbr i praw? Owszem, nieco dalej czytamy:

Biedniej, ale szczęśliwiej. Ten rodzaj słów, które potem wracają jak nieporadnie rzucony bumerang […]. Wracają po latach i dopiero z takiej perspektywy można usiłować pojąć wszelkie odcienie i następstwa ukrytego w nich zaklęcia. Wtedy nic z tego nie rozumiałam (s. 11).

Czy po latach narratorka zrozumiała coś więcej? Niestety, tego się nie dowiadujemy – mimo że czas akcji utworu obejmuje i lata licealne, i okres studiów, i etap po powrocie z uczelni. Owszem, te słowa pojawiają się między kolejnymi scenami, ale tak, jakby miały za zadanie wymusić huk strzelby Czechowa – szkoda tylko, że strzelającej na oślep. Podzielam więc zarzuty Zuzanny Sali, która opisuje następująco nieścisłości „Strużek”:

[Halber] wprowadza elementy determinizmu społecznego do refleksji nad rozwojem osobowości, lecz nie zakłócają one wcale psychoanalitycznej fantazji o stworzeniu sterylnych warunków umożliwiających odkrywanie kolejnych warstw prawdy o sobie […] to raczej nieścisłość na podstawowym poziomie podważająca intelektualną spójność dzieła.

Zastanawiający jest również rozkład akcentów – dlaczego postaci ojca narratorki poświęcono tak mało miejsca? „Nie było wtedy nazwy na ten stan, który w końcu miał stać się boleśnie oczywisty. Tata jest chory, tata jest zmęczony, daj tacie odpocząć” (s. 11) – to, co na początku zostało mgliście zarysowane, pod koniec książki znajduje rozwinięcie w dialogu z koleżankami ze studiów:

A może byś chciała opowiedzieć, czym zajmują się twoi rodzice, zaraz sprowadza mnie na ziemię pytanie. Mój tata jest chory i na razie musiał zrezygnować z pracy, a mama po prostu zajmuje się domem. Domem i tatą, odpowiadam. I jest to odpowiedź, której nikt się nie spodziewał, nikt – ze mną na czele. I już czuję, jak rozpętuje się wichura prawdziwa, jak rodzi się orkan, w jego środku moja głowa, moja twarz, co już zaczyna pulsować, zaczyna piec (s. 119).

Dość istotny wątek depresji ojca nie wpływa znacząco na wybory bohaterki, nie jest fabularnie rozwijany, ale pod względem kompozycyjnym okazał się bardzo przydatny, by zainicjować dość efektowną scenę. Zastanawiająca jest też reakcja bohaterki: ból, czerwienienie się, wrażenie pulsowania twarzy – nie było wcześniej śladów, by dziewczyna reagowała właśnie w podobny sposób. Wstyd klasowy? Raczej lęk przed wpływem. Lęk przed tym, że czynniki takie jak klasa mogą realnie wpływać na życie młodej osoby. Najciekawsze wątki zostały dość instrumentalnie potraktowane jako makieta w tle, która na zasadzie kontrastu odbija emocje głównej bohaterki. I tylko tyle.

Wracając do niefortunnego rozkładu akcentów w powieści – owszem, nie dowiemy się za dużo o ojcu, ale za to zdecydowanie bliżej poznamy „wujka” z miasteczka, nieprofesjonalnego malarza, którego dość często odwiedzają Kinga z przyjaciółką. Tak naprawdę fabularnie ta postać niewiele wnosi, ale dzięki jego – dość przykrej – historii Halber mogła dodać nieco więcej sentymentalnych obrazków:

Więc Marcel zdechł, jak to pies – pewnego dnia położył się w kojcu i koniec; staruszek już nie wstał. A wujkowi w trybie natychmiastowym po prostu pękło serce. Zaraz ponoć zrobił prowizoryczny ołtarzyk na komodzie (s. 99).

Wujek potem udaje się na plebanię, by pokazać proboszczowi projekty nagrobka dla swojego ukochanego psa, a okrutny farosz go po prostu wyśmiewa – takie obrazki, sentymentalne miniatury dobrze by wypadały jako osobne nowelki. W samej powieści nie udało się nimi trafnie zarządzać. Można oczywiście doszukiwać się jakichś alegorii czy paraleli – ale mimo wszystko pojawia się ten wątek jako starta klisza, rutynowo odgrywana wzruszeniowa inscenizacja. Postaci ojca i „wujka” łączy jedno – rażące uschematyzowanie i literackie uprzedmiotowienie. Fabularnie wyizolowani – naprawdę trudno to zrozumieć.

Kolejnym problemem „Strużek” jest język. Wydaje mi się, że Halber nie do końca wierzyła w zdolność do samodzielnej interpretacji u przyszłych czytelniczek i czytelników, dlatego w drastycznej nadreprezentacji pojawiają się najważniejsze alegorie: przepoczwarzania się, wpełzania w szczeliny, szukania pęknięć, w których organizm może się umościć, poszukiwanie nowego żywiciela, pasożytnictwo, biologiczny antagonizm itd. Oto kilka przykładów: „Latami przez osmozę wchłaniałam Kingę” (s. 96), „odkleiwszy się od Kingi, po prostu przestałam istnieć” (s. 95), „Kinga przepoczwarzyła się w istnienie dwugłowe” (s. 89), „To pęknięcie miało przez kolejne lata urosnąć w przepaść nie do pokonania” (s. 61), „Kinga jest z kamienia, ja jestem z żelatyny, ze smutnej galarety, można wlać mnie w dowolne naczynie i przybiorę jego kształt” (s. 55). Są to ciekawe alegorie, ale problemem jest ich liczba, która w ostateczności doprowadza do inflacji znaczenia. Podobny zarzut można odnieść do techniki wyliczeń i dopowiedzeń – one również wydają się nadużywane, a ostatecznie prowadzą do obniżenia noty za styl. Sam finał powieści – dość przewidywalny – to raczej retoryczny uwiąd aniżeli efektowny telemark i walka o kryształową kulę tudzież gdyńską kostkę.

Nie przekonała mnie też realizacja motywu wyjazdu narratorki do miasta. Była to szansa, by pokazać trudności związane ze zmianą klasowego habitusu, bolączki osób, które zdecydowały się na migrację i porzucenie dotychczasowego pola symbolicznego. Niestety, wyszło dość karykaturalnie – tożsamościowe samooszukiwanie się zostało zredukowane do kilku scen, na przykład picia americano z koleżankami:

Pierwszy haust z przyniesionej po chwili filiżanki rozlewa się na języku cierpkim ciepłem. Nigdy nie lubiłam czarnej kawy właśnie za tę nieznośną cierpkość, gorycz, od której drętwieje podniebienie. Od jakiegoś czasu nienawidzę americano jeszcze bardziej. Czarna kawa smakuje teraz gorzko i paskudnie jak moje kłamstwa (s. 117).

Pobyt w mieście i na studiach, pierwsza praca w biurze – to wszystko skrywało w sobie interesujący potencjał, by pokazać właśnie desperacką próbę kształtowania podmiotowości na nowo, na „cudzych” warunkach, zgodnie z obcym i niedostępnym habitusem. Skoncentrowanie się na kilku scenach to sprytne zamaskowanie braku pomysłu na ogranie tych wątków, które przecież realnie wpływają na życie i motywacje bohaterki.

Mimo tych uchybień „Strużki” prowokują do zadawania pytań, zwłaszcza związanych z procesem odzyskiwania tożsamości, której klaryfikację obserwujemy w toku kolejnych reminiscencji. Co maskują poczwarkowe alegorie? Halber udało się przedstawić plastyczność podmiotu. Jeśli wybaczymy nadreprezentację pewnych metafor, to ukaże nam się dość złożona struktura psychiczna głównej bohaterki, w której dominuje przede wszystkim żywioł plastyczności, ruch jednoczesnego niszczenia i ocalania, zaprzeczania i afirmowania. Te cechy sprawiają, że podmiot jest zarówno pasywny, jak i aktywny. Jest w stanie biernie przyjąć niemal każdą formę, a zarazem ruchliwie prowokuje takie sytuacje, które generowałyby możliwość przybrania nowego kształtu. Porzucenie Kingi sprawiło, że zabrakło właśnie tych momentów pozwalających na zmiennokształtność: „Męczyło mnie przebywanie w sobie, znowu – jak za karę. Przymusowa izolacja, żadnych rozpraszaczy” (s. 122). O prowokowaniu wydarzeń, które kreowałby przyjęcie nowej formy, świadczy chociażby taki fragment:

I w środku tego wszystkiego Kinga. Kinga, która jest teraz wspomnieniem po Kindze, manekinem naprędce obciągniętym przyszarzałą powłoką. Siadamy przy stole w kuchni, na taboretach, automatycznie w dawnej konfiguracji (s. 134).

To bardzo interesujący motyw – narratorka tak naprawdę istnieje jedynie poprzez Kingę. Jej przyjaciółka to jedyna forma zapośredniczenia w życiu, a własna podmiotowość jest tylko iluzją, przymusem powtarzania określonych konfiguracji. Podmiot będący fikcyjnym wymykiem. A więc narracja, reminiscencje, praca pamięci – to wszystko służy temu, by sztucznie podtrzymywać ową realność fikcji, jakkolwiek paradoksalnie to nie brzmi. Z dwójki przyjaciółek być może tylko Kinga istniała naprawdę. Podmiotowa plastyczność narratorki wymusza stwarzanie zerwań, byle tylko znów się połączyć. Bohaterka identyfikuje się w Kindze, w niej się rozpoznaje. To skrajna receptywność i równoczesna radykalna chęć działania. Myślę, że „Strużki” dotyczą tego szczególnego rodzaju plastycznej podmiotowości.

Ale znów rodzi się pytanie: czy tak rozłożone warunki odzyskiwania tożsamości, a zwłaszcza finalne przywracanie samej sobie imienia, pozwalają nam mówić o tradycyjnie pojmowanej tożsamości? A może zdwojoności? Mnogości? Albo rozproszoności? No bo skoro narratorka sama siebie nazywa „żadną” i rozpoznaje się jedynie w życiu Kingi? Jak określić taki stan? Są to pytania trudne, ale Halber cały czas wokół nich lawiruje, nigdy jednak ostatecznie nie pytając wprost: czy w ogóle można mówić, że bohaterce wciąż chodzi jedynie o odzyskanie tożsamości? A może sprawa ma się zupełnie inaczej – cały ten narracyjny wysiłek bohaterki to jakby nekromancja mająca na celu zmaterializowanie się Kingi, literackie samooszustwo, dokonane po to, by móc znów od nowa pasożytować – tym razem widmontologicznie – na istnieniu przyjaciółki? Osobiście czuję niedosyt – „Strużki” miały potencjał, by odpowiadać na takie pytania, których stawką są – o zgrozo! – tarcia w ontologiach całego świata. Gdy tylko pojawiają się fragmenty dotyczące refleksji nad tym, czym jest podmiot i w co może zamienić się relacja z Innym, książka Halber wypada najlepiej. Innymi słowy – kiedy jest odważna intelektualnie i wymyka się prostej, empatycznej, „czułej” lekturze.

W pewnym momencie narratorka się zastanawia: „A może to moje reakcje mówiły coś o mnie?” (s. 141). To pozwala mi wrócić do zarzutu sformułowanego na początku tekstu – szkoda, że Halber ograniczyła się do szczegółowego przedstawienia relacji dwóch przyjaciółek, tym samym nie przekroczono indywidualizmu. Parafrazując: A może moje reakcje mówiły coś o tym, co poza mną? Skoro taka plastyczność to stała (sic!) cecha jednej z bohaterek, to dlaczego nie pokazano, w jaki sposób na przykład wykonywana praca wymusza na niej przyjmowanie nowej formy i jak pozycja klasowa może przyblokować samą możliwość mobilności społecznej u drugiej przyjaciółki? Gdyby metaforę przepoczwarzania się rozszerzyć i przekroczyć dominujący tutaj psychologizm, udałoby się odpowiedzieć na te pytania, a przy okazji napisać zdecydowanie ciekawszą książkę – taką, która opowiadaną kameralną historią zdradza coś więcej o modalności świata.

Maria Halber, „Strużki”
Wydawnictwo Cyranka
Warszawa 2023