może się zdawać
niewłaściwe że nie
same gołębie piszą
spokojnie o gołębiach
Inger Christensen
Cykl wielogłosowych opowieści poświęconych życiom wybranych zwierząt, relacjonowanym przez bliskich (co niekoniecznie oznacza głęboką zażyłość) im ludzi – ich rzeczników – zaczynamy od rozmowy o parze gołębi: bywalców, a ostatnio wręcz rezydentów jednego z poznańskich balkonów. Ze względu na kontrowersyjny charakter procederu, jakim jest dokarmianie tych ptaków na ternie osiedli mieszkalnych, nie wspominając już o udostępnianiu im miejsca na gniazdo, nie zdradzam personaliów mojej rozmówczyni. W przypadku gatunku, jakim są gołębie, zależało mi na uniknięciu narzucających się jednostronnych ujęć – wiktymizujących bądź heroizujących te zwierzęta, dlatego nie opowiadam o podopiecznych którejś z fundacji zajmujących się tymi ptakami, często dotkliwie przez ludzi krzywdzonymi. Choć niewątpliwie działalność takich organizacji zasługuje na uwagę i docenienie, a biografie ich podopiecznych na rozpowszechnienie. Nie sięgam też po historie gołębi szczególnie zasłużonych dla ludzi, jak słynna Cher Ami, gołębica wykorzystywana w armii francuskiej podczas I wojny światowej – co byłoby zresztą sprzeczne z założeniami cyklu. Szukałam opowieści mniej spektakularnej, narracji normalizującej życie gołębi w mieście, przeciwdziałającej uprzedzeniom, narracji, która do pewnego stopnia może sprawiać wrażenie wywiedzionej z atlasu ornitologicznego i która, mam nadzieję, unikając szantażu emocjonalnego, prowokuje do myślenia w szerszej perspektywie.
Anna Kowalska: Na balkonie – mam meldunek od mojego partnera życiowego, bo aktualnie nie ma mnie w Poznaniu – że po tym, jak wrócił z całodniowego wyjazdu, drugi z naszych smoków, znaczy maluchów, zniknął. Chyba nie umiem mówić o nich „maluchy”, bo kiedy wizualizuję sobie, jak one wyglądają, jak są strasznie brzydkie, to określenie mi do nich zupełnie nie pasuje. Dlatego nazywam je smokami i codziennie rano, kiedy wychodzę na balkon, mówię: „cześć smoki”. Przecież młode ptaki, niektóre dorosłe też (takie jak żurawie), dobitnie przypominają o tym, że ptaki w prostej linii pochodzą od dinozaurów i są w jakieś mierze opierzonymi gadami. Więc te „smoki” strasznie do nich pasują. Do niedawna oba siedziały w gnieździe, w takiej kosmatej, kokosowej doniczce, myślę, że wygodnej, codziennie przeze mnie sprzątanej, chyba było im tam dobrze. Ale urosły i przestały się w niej mieścić. Co więcej, przed moim wyjazdem, zaczęły wstawać i rozprostowywać skrzydła. Teraz wyskubują sobie osłonki, które mają na piórach, więc wstają i machają skrzydłami. W związku z tym podejrzewam, że pewnego razu jeden się zamachnął i wypadł z doniczki. Za pierwszym razem wpadł w taką przestrzeń, z której nie mógł wyjść, więc go włożyłam do gniazda, natomiast za drugim razem wylazł już na otwartą przestrzeń i odtąd się telepie po balkonie. A ponieważ na balkonie mamy głównie chwasty, to sobie chodzi między doniczkami i skubie rośliny, jakby sprawdzał różne smaki i faktury świata wokół siebie. Początkowo próbował wejść do gniazda w doniczce, ale mu się nie udawało, to zresztą nie jest żaden problem, bo rodzice go znajdują i karmią cały czas. Ale – tu powracam do wątku, od którego zaczęłam – jak mój mąż wrócił ostatnio do domu wieczorem i wszedł na balkon, zauważył, że tego drugiego, który siedział jeszcze w doniczce, nie ma. Bardzo się wystraszył, chciał już go szukać pod balkonem, ale ostatecznie młody się znalazł – okazało się, że też wyszedł z gniazda. Więc teraz oba sobie tuptają po balkonie i już nie wchodzą do donicy.
A strach był związany też z tym, że w pierwszym lęgu, który mieliśmy na balkonie w tym roku, również były dwa młode. Tylko że te, które mamy teraz, wykluły się równolegle, są tej samej wielkości. A w poprzednim lęgu jeden się wykluł trzy, cztery dni później i był sporo mniejszy – to od razu widać, one jednak błyskawicznie rosną. Podejrzewamy, że mniejszy został wyrzucony przez rodziców, bo pewnego dnia zniknął. Nie wydaje mi się, żeby porwała go pustułka, w tym roku zresztą nie pojawiały się u nas ani krogulec, ani pustułka. Nie było też śladów krwi czy piór, a one jednak zwykły dosyć brutalnie polować i zawsze zostawiały trochę bałaganu. Sądzę więc, że nastąpiła selekcja: stare wyrzuciły słabego. Poczuliśmy się wtedy trochę nieswojo. Ale nie takie rzeczy się zdarzają.
Wyrzucanie z gniazda jest jednak regułą u ptaków; w tym roku – czytałam gdzieś, że ze względu na suszę i w rezultacie braku skorupiaków – bociany wyrzucały nadwyżkę młodych. Swoją drogą radykalny sposób radzenia sobie z głodem mają orliki krzykliwe, u nich zawsze są dwa młode, ale jedno jest w razie głodu wykorzystywane jako pokarm dla tego silniejszego.
Nie, te są pierwsze. Ale rzeczywiście historia jest dłuższa, obejmuje jakieś trzy lata. Ta para jest u nas prawie od samego początku, odkąd wprowadziliśmy się do mieszkania, w którym obecnie mieszkamy, znajdującego się na najwyższym piętrze budynku, co sprzyja temu, że pojawiają się gołębie, które jako ptaki skalne szukają sobie wnęk. Rozpoznajemy je, samiec jest bardzo charakterystyczny, jasny, nakrapiany, samica jest nieco bardziej pospolita, ale ponieważ widuję się z nią codziennie, to z czasem i ją zaczęłam odróżniać. Na początku przesiadywały na naszym parapecie. Nie stosujemy siatek, odstraszającego sztucznego kruka czy kolców, których szczególnie nie cierpię z tego prostego względu, że robimy coś, co jest nielegalne na blokowiskach – dokarmiamy sikorki i wróble. Zwłaszcza intensywnie robiliśmy to w pandemii – wtedy także dla relaksu zajmowałam się fotografowaniem sikorek i wróbli. A kontakt z przyrodą w mieście jest mi bardzo potrzebny – choćby obserwowanie wróblich dyskusji. Z czasem, co może dziwnie brzmi, nauczyłam się rozpoznawać niektóre z nich, na przykład jak przelatywał kulawy, kibicowałam mu, zastanawiałam się, czy przeżyje. Gołębie pojawiły się – powiedzmy – w pakiecie.
I mówiąc zupełnie uczciwie, nie odpędzaliśmy ich, ale też nie zachęcaliśmy, raczej zniechęcaliśmy. Karmnik jest tak skonstruowany, żeby gołębie się do niego nie dostały, one jednak są bardzo mądre i wiedzą, że jak do karmnika przylatują wróble, to rozsypią jedzenie. Spokojnie więc czekają, robią taki charakterystyczny przechył głowy, sprawdzając, co tam jest. I współpraca międzygatunkowa kwitnie, choć to może nie symbioza, raczej mikrokomensalizm. Gołębie wiedzą, że mają u nas swobodny dostęp do pokarmu, a obok jeszcze parapet, na którym przesiadują, dlatego samiec z tej pary jest agresywny i przepędza inne gołębie. Ostatecznie więc poszliśmy z nimi na kompromis, uznaliśmy, że dzięki tej dwójce – nie nachodzi nas większa liczba – nie ma hałd guana, noclegowni. To zresztą też jest ciekawe, gołębie zawsze mi się kojarzą stadnie, a one jednak – jak wyczuwają swój interes, czyli jedzenie, bezpieczną przestrzeń, przystań do wychowania młodych – gonią innych. Myślę, że tak się u nas poczuły, mimo że wcześniej na balkon przylatywały pustułki i krogulce, polujące na sikory i wróble.
Możliwe, że na okres lęgowy opuściły stado. Nie wiem też, gdzie lecą się najeść, może mają swoją ekipę, a potem wracają? W każdym razie w tym roku, pewnego czerwcowego dnia, zaglądając na balkon, znalazłam jajko. Ktoś mnie kiedyś pytał w dyskusji w mediach społecznościowych, co zrobić z gołębiami na balkonie, które mają jajko, i wszyscy – może poza radykalnymi przeciwnikami tych ptaków – zgadzaliśmy się, że jeśli już jest życie, to nie powinno się przeszkadzać, niech je odchowają; potem trzeba zadbać o to, żeby kolejny raz nie założyły gniazda. U nas jednak drugi lęg pojawił się bardzo szybko po pierwszym. Mimo że posprzątałam gniazdo – zresztą pod czujnym, bardzo czujnym okiem samicy, mam wrażenie, że wyrażającym pretensję; siedziała bardzo blisko mnie i patrzyła. Parę dni później było już jajko, zaraz potem drugie. Teraz są dwa młode, które, mam nadzieję, szybko nas opuszczą.
Rzeczywiście jest tak, że nasza znajomość ewoluowała od tej parapetowej do codziennego pytania: „Hej, co tam u was?”. Nie umiem się zdystansować, nie umiem nie dokarmiać ich. Dla mnie ta samica jest teraz po prostu matką. Para gołębi ma swój rytm wysiadywania i opieki, przez jakiś czas siedzi ojciec, który jest płochliwy – kiedy nas widzi, potrafi zostawić młode czy jajka i uciekać, natomiast ona wtedy cała się napusza i bije skrzydłami. To samo zresztą teraz robią młode, kiedy w grubych rękawiczkach sprzątam wokół nich – dziobią mnie. Mają zresztą potężne dzioby w tym swoim tłustym ciele. Czasem się z nimi tak bawię, że im podkładam rękę. To jest chyba naturalne, że zaczynam też z nimi gadać, kiedy wychodzę rano na balkon i sypię ziarno wróblom – bo mam mieszankę całoroczną – które też przylatują z młodymi, więc głupio nie dokarmić. A wracając do gołębiej matki: ona przesiaduje całą noc, samiec przejmuje dopiero poranną zmianę, ale noc jest długa. Domyślam się, jak ona się czuje po tej nocy – ptaki jednak dużo i często jedzą, nie umiem sobie tego odpuścić, by nie sypnąć jej ziarna na spodek tuż obok gniazda. Teraz już co rano czeka tam na swoją porcję. A jeśli rano otworzymy balkon i jej nie damy, bo czasem staramy się dyscyplinować, powtarzać sobie, że młode są już duże, że powinny sobie radzić, to wtedy otwieranie balkonu jest ryzykowne, bo one wchodzą do mieszkania.
To jest prześmieszne – ale kiedyś przeszły cały pokój do kuchni, gdzie robiłam sobie śniadanie i słyszałam tylko tupot zbliżających się małych stóp. W takich przypadkach wychodzę do nich do przedpokoju i pytam: „W czym mogę państwu pomóc?”, a one nierzadko odgruchują. Nie gonimy ich, nie klaszczemy, żeby się w nic nie zamotały, tylko mówimy: „Proszę wyjść, proszę się udać tam, gdzie jest ziarno i sobie radzić”. One wtedy wychodzą. Jak kiedyś zostawiłam otwarta puszkę ze słonecznikiem, to rano okazało się, że samica zanurzyła się w niej do połowy ciałem i jadła.
Ciekawe jest dla mnie też to, że one bardzo dobrze widzą i kojarzą obiekty, wiedzą, gdzie trzymamy ziarno, rozpoznają przejrzysty worek z nim. Przyłapałam kiedyś samca na stukaniu w ten worek. Samica nauczyła się też jeść z przechylonego słoiczka z ziarnem. One błyskawicznie się dostosowują, przestawiają na wszystko, co zaproponujemy, byle dostać jedzenie. Ale nie jest też tak, że sypiemy im hałdę jedzenia, raczej na odczepnego.
Tak, zgadzam się z tym, są osobnymi jednostkami, zresztą uważam, że dotyczy to wszystkich zwierząt, bytów – nie do końca wiem, jak jest z owadami, rybami, trudno sprawdzić, żyć z nimi w jednym środowisku, obcować.
Nasze młode można już rozróżnić po wyglądzie, mają inne kolory: jeden jest bardziej brązowy, drugi po ojcu pstrokaty. Ten, który pierwszy wypadł z gniazda, jest zdecydowanie bardziej kontaktowy, bardziej eksploruje otoczenie. Relacja między nimi a rodzicami jest też interesująca.
Przy pierwszym lęgu byłam bardzo ciekawa, kiedy nastąpi moment zerwania pępowiny z młodym. I nastąpił – nie wówczas, kiedy pojawiły się pierwsze jajka, ale dopiero w pierwszym tygodniu wysiadywania ich rodzice zaczęli tego pierwszego (mówimy na niego, nie wiem, dlaczego, „synek”) przeganiać, nie dopuszczać do jedzenia. A one toczą bardzo brutalne na pierwszy rzut oka walki, potrafią się szarpać za dzioby. W jego przypadku też widzieliśmy te wszystkie etapy: opuszczanie gniazda, kiedy wchodził nam do mieszkania (co budziło niepokój z powodu pasożytów), bo potrzebował miejsca, by ćwiczyć skrzydła. Potem latał z parapetu na balkon i z powrotem, później jeszcze dość długo wracał na noc do doniczki i spał koło matki, która wysiadywała następne jaja, a potem dostał lanie od niej i już nie wrócił.
Podejrzewam, że tak. Gołąb raczej szybko osiąga dojrzałość płciową.
W powszechnym wyobrażeniu gołębie właściwie nie są ptakami – są ptaki i są gołębie.
Niby tak, choć chyba częściej jednak mówi się o ratowaniu kur, pojawiają się też w literaturze dziecięcej jako zwierzęta relacyjne (np. w „Prezencie dla Cebulki” Fridy Nillson), są gwiazdami Instagrama. Kury funkcjonują jednak w innym porządku, doświadczają czułości i troski. To może reakcja na chów klatkowy. A gołąb raczej nie występuje w roli słodkiego czy charyzmatycznego zwierzęcia, może dlatego, że wymyka się naszej kontroli.
…nie trzeba, są tak blisko, nie boją się nas. Ale są niechcianymi obywatelami miast.
Mówi się o nich: brudasy, obsrajtuchy, że jak dasz palec, to będą chciały całą rękę. A zarazem wykorzystywano je w armiach, w rozmaitych badaniach. One i krukowate są też czyścicielami miasta. Tworzą taki ptasi inspektorat higieniczny. To jedno, ale jestem też przekonana, że mają świetną orientację. Umieją jeździć metrem, wiedzą, na której stacji wsiadają i wysiadają. Często przemieszczają się pieszo, uczestniczą w życiu miasta, bardzo dobrze je rozumiejąc i korzystając z niego. Są de facto do nas podobne.
Kiedy chodziły po naszym domu, oczywiście zwiedzały różne zakamarki, ale wiedziały, że ziarno jest pod moim biurkiem i tam głównie peregrynowały. A jeśli sypie się im ziarno w jednym miejscu albo ustawi poidło, to szybko będą codziennie się tam pokazywać. Przy okazji: gołębie, co absolutnie mnie zdziwiło, jako jedyne wśród ptaków mają zdolność zasysania wody. Fascynujące patrzeć, jak one to robią, bo one po prostu tankują. Zresztą tak samo jedzą. A w dodatku jedzą strasznie dużo – zastanawiam się zawsze, czy są w stanie się przejeść.
Z sąsiadami nie mam problemu, bo wbrew pozorom gołębie nie brudzą tak, jak mogłoby się wydawać. Pewnie inaczej wygląda to w miejscach, gdzie gromadzą się całe kolonie. Poza tym codziennie im sprzątam, choć bardziej ze względu na nas niż na nie. To, jak one sobie żyją, to ich sprawa, natomiast my chcemy otwierać balkon, który nigdy nie był i nie będzie sterylny, jest w całości zastawiony roślinami – tymi dzikimi, ale i warzywami. Generalnie mamy na nim czysto i dbamy o niego, uprawiamy na nim rośliny jadalne, więc zależy mi na oddzieleniu tej strefy życia ptaków od reszty.
Nikt się nie skarży. Ale oczywiście jest ryzyko, że ktoś na nas doniesie, że dokarmiamy ptaki – według regulaminu wspólnoty mieszkaniowej to, co robimy, jest nielegalne. Ale mnie ptaki zupełnie nie drażnią. Nie umiem odmówić im prawa do życia. Dziwi mnie, kiedy ludzie się bezskutecznie z nimi zmagają. Strach przed nimi to pewnie rodzaj atawizmu.
Tak. Obserwacja gołębi dała mi zwyczajnie dużo przyjemności. Dowiadywałam się, jak działa gołąb. Po tym, jak się wprowadziły, zaczęłam więcej o nich myśleć, patrzeć na nie, zwłaszcza że przy balkonie stoi moje biurko, przy którym dużo pracuję, więc trudno nie zerkać, sprawdzać, co u nich. Sporo o nich poczytałam, dowiedziałam się, na ile sposobów były wykorzystywane, po prostu włączyła mi się jakaś ciekawość, chyba przez pandemię, kiedy na chwilę ze wszystkimi bytami staliśmy się sobie bliżsi.
To prześledzenie z bliska całego cyklu rozwoju – od jajka do dorosłego, samodzielnego ptaka – było niesamowite. Mogłam ich dotknąć, czego nie robimy, no, może czasem w rękawiczce (trudno się powstrzymać). To samo w sobie jest proste i fascynujące: zobaczyć wszystkie zachowania, na przykład co się dzieje ze skorupkami (po prostu je wyrzucają), skonfrontować się z tym, że pozbyły się jednego młodego. Odkryć, że młode, gdy są większe, wydalając, wystawiają kupry za gniazdo, żeby zachować względną czystość. Nie wynoszą po nich rodzice, jak to jest u sikor. Było mnóstwo takich drobiazgów: jak piją, jedzą – zastanawiałam się, jak duże ziarno są w stanie połknąć. Epickie i obrzydliwe jest też, jak rodzice wymiotują młodym do dziobów, kiedy karmią. I jak młode pobudzają rodziców, skubiąc je wokół dzioba. Taka lekcja przyrody.
Śmialiśmy, że założymy fotopułapkę i będziemy nagrywać.
Wspominałam już, że małe są straszliwymi brzydalami. Wykluwają się oczywiście łyse. Obserwowałam, jak gubią te osłonki, w których są pióra, a potem wydziobują sobie puch. Kiedy ten pierwszy urósł, był śliczny, taki świeżutki z białym brzuszkiem. Z gada robi się zwykły gołąb. To jest niby zwyczajne, ale jakoś wzruszające.
Widać też wszystkie ich reakcje fizjologiczne i potrzeby: że bywa im zimno, gorąco, mokro, mogą być spragnione, głodne, zmęczone. W czasie upałów widziałam, jak dyszały, nie miały wtedy wykształconych piór, więc i możliwości porządnego ochłodzenia się, izolacji, nie umiały też zejść ze słońca – zawiesiłam im nad głowami dla osłony ręcznik, na który kłapały dziobami, żeby go odstraszyć. A kiedy ostatnio była ulewa i deszcz wyjątkowo zacinał na nasz balkon, to te stare przyjmowały wszystko na siebie, wystawiały głowy, mrugały oczami, straszliwie je zalewało. Po deszczu młode bardzo się trzęsły, więc kiedy wyszło słońce, odsłoniłam ręczniczek. Wzruszające jest też, jak wzajemnie się czyszczą, skubią, wydaje mi się, że okazują sobie czułość.
Z jednej stron trochę tak, ale z drugiej – chciałabym, żeby mieszkały gdzie indziej. To jednak jest za każdym razem doniczka, sprzątanie, stres, że komuś się to nie spodoba, i zmęczenie, że nie można swobodnie otworzyć balkonu, bo patogeny, bo nieustanne kwilenie młodych, bo nigdy nie jesteś sam – zawsze są one. Ale podejrzewam, że będą walczyły o to miejsce, bo źle im tu nie jest. Musimy więc poczynić jakieś kroki. A zarazem cały czas coś we mnie pyta: dlaczego nie? Skoro jestem w stanie okiełznać tę sytuację, wdrożyć jakiś system sprzątania, zabezpieczania, to właściwie co jest w tym złego? Myślę, że jest to w ogóle ważne pytanie.
Dziś kolegą powiedział mi, że zabija pająki, kiedy wejdą mu do domu, bo te przekraczają według niego granicę. Ale czy ten pająk naprawdę to wie? Poza tym co on złego robi? Tak samo jest też w przypadku gołębi.
I dajemy sobie prawo do robienia czystki wokół nas. Gołębie oczywiście roznoszą bakterie, brudzą, nie posprzątają przecież same po sobie, ale czy nie przesadzamy w drugą stronę? Słyszałam o różnych pomysłach ograniczania ich populacji takich jak podawanie antykoncepcji.
Z perspektywy przenoszenia chorób, patogenów lepsze wydaje się rozproszone dokarmianie dobrą, jakościową karmą na balkonie niż na przykład na rynku. Ale czy w ogóle trzeba je dokarmiać? Co by było, gdyby na każdym balkonie zamieszkały? Czy wytrzymalibyśmy swoje sąsiedztwo? Czy doprowadziłyby nas do szaleństwa?