„Kto się w Polsce urodził, ten się w cyrku nie śmieje” – mówi tytułowa bohaterka spektaklu „M.G.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Faktycznie spektakl o Magdzie Gessler mimo żartów, gagów i dowcipów jest bardzo ponury. Bo – niestety – Magda Gessler nas nie uratuje.
Fabuła przypomina nieco schemat „Kuchennych rewolucji”. M.G. (Eliza Borowska) razem z Wieczną Asystentką Nieswoich Spraw (Marta Ojrzyńska) rozbijają się w jakiejś polskiej mieścinie. Życie toczy się tu między kościołem, pizzerią „Angelo” a lokalną operą, która pełni funkcję hali widowiskowo-sportowej. Jakoś się żyje, można się nawet urządzić. Każdy z mieszkańców myśli, że jest burmistrzem, co w praktyce oznacza zerowe poczucie obowiązku i gigantyczne kompleksy, maskowane bezzasadnym poczuciem dumy. W rzeczywistości władzę trzyma kilku facetów: obleśny Prezydent (Paweł Tomaszewski), seksista i krętacz; Dyrektor opery (Jerzy Schejbal), polski inteligent (tak, to już obelga), bolejący nad upadkiem autorytetów; ksiądz Rajowy (Adam Biedrzycki), który coś tam podśpiewuje o łąkach umajonych, straszy grzechem i pokątnie molestuje ministrantów. „To takie miejsce, o którym polski socjolog wie tyle, że dobrze, że z niego wyjechał” – komentuje sceniczna Gessler.
Te zabetonowane układy i utrwalone schematy, ten stały paternalizm stosunków międzyludzkich i ta straszna tępota nie pozwalają dostrzec w drugiej osobie człowieka. To tutaj zatrudnionych na czarno pracowników ze wschodu wyrzuca się w lesie, a nie wiezie do szpitala. To tu jest się wiecznie czyimś synem lub córką, co determinuje tożsamość, zestaw traum i zestaw leków przeciwdepresyjnych. A jakby tego było mało – to miejsce, z którego tak naprawdę nigdy nie można wyjechać, bo mamy je przecież w głowie. Witamy w Polsce.
Na scenie Teatru Polskiego Polska w miniaturze zbudowana została przez Arka Ślesińskiego – kilka klasycyzujących kolumn, budynek kościoła, dwa domy, przyczepa, fragment lasu pełnego śmieci. Na okrągły ekran rzutowany jest obraz z makiety scenografii – niczym w ujęciach z lotu ptaka widać cały ten świat (za projekcje multimedialne i światła odpowiadają Jakub Lech i Adam Zduńczyk). Panuje tu klimat trochę jak z „Twin Peaks”, a trochę jak z westernu. Od razu mniej więcej wiadomo, kto jest zły, a kto jest dobry. A jednak wszystko toczy się w upiornej atmosferze sennego koszmaru, z którego nie można się wybudzić. Oczywiście wiele tu także zgrywy typowej dla Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego – robienia bałaganu na scenie, grubych dowcipów czy szerokiego aktorstwa (wspaniałego zresztą). Spektakl momentami się dłuży, a niektóre jego elementy – jak choćby piosenki czy tańce – wydają się nieco „osobne”, jakby nie były organicznie zestrojone z przedstawieniem. To tyleż zarzut, co zaleta – chyba nigdy wcześniej w spektaklach Moniki Strzępki nie było takiego eksperymentowania z formą. Precyzyjne projekcje wideo, które ustanawiają równoległą do akcji scenicznej narrację, duże sekwencje choreograficzne, piosenki – mogą być znakiem, że reżyserka zmienia swój język, próbuje nowych rozwiązań. I super. Nawet jeśli nie zawsze wszystko się w takich eksperymentach udaje, lepsze to od epigoństwa własnej twórczości.
Tak jest też w spektaklu w Teatrze Polskim. Tym razem M.G. niestety nie za wiele zmieni, nawet jeśli przyjdzie jej z pomocą Matka Boska, jaką każdy chciałby mieć w boku (Grażyna Barszczewska) – z tęczową aureolą. Wszystkie typy zaludniające scenę są jakoś oporne i odporne na to, co proponuje bohaterka. Gdy ona narzuca relacje partnerskie, postaci chcą tkwić w związkach quasi-rodzinnych. Gdy M.G. dąży do skonfrontowania ludzi z rzeczywistością i rozbić ich złudzenia, oni dalej budują iluzje. Ofiary pogromczyni kuchennej bezradności nabywają chwilowego poczucia mocy, ale po chwili i tak przegrywają. Oprawcy niby dostają po nosie, ale władza nadal pozostaje w ich rękach. Wiele w tym spektaklu takich scen, kończących się fiaskiem – zbiorowy taniec kobiet przy ognisku, będący manifestem ich siły, kończy się wraz z nadejściem poranka, a ognisko gaśnie, obsikane przez Gospodarza (Adam Cywka). Żona Dyrektora opery, Eliza Doolittle (Joanna Trzepiecińska), chce uciec od męża – ale nie może. Generalnie dominuje tu wielka niemoc.
Pewnie, że to diagnozy pesymistyczne. Ale na jakiej niby podstawie miałoby być inaczej, lepiej? Bo takie przebudzenie nastąpiło podczas jesiennych protestów? Bo „młodzi wreszcie wyszli na ulice”? Bo polska inteligencja wykupiła kilka dodruków „Ludowej historii Polski”? Litości. Tak łatwo nie będzie. Ani tak szybko. Nikt za nas niczego nie zrobi, a już na pewno – nie wygra rewolucji. Łatwiej burzyć pomniki niż myślowe schematy. Ale może nie trzeba przesadzać z tym pesymizmem? Może nie wszystko jeszcze stracone? Moc i siła raz obudzone, mają szansę tlić się jeszcze długo, a sama chęć zmiany może stanowić jakąś nadzieję. W finale spektaklu, kiedy obrzydliwy Prezydent triumfuje, Wieczna Asystentka Nieswoich Spraw i Kobieta w słowiańskim przykucu (Marta Nieradkiewicz) – wściekłe ofiary polskiej rzeczywistości – podpalają makietę miasteczka i wyzywająco patrząc na widownię, palą papierosy. Być może uda się spalić stary porządek. Nie tylko w makiecie, ale i w realu; w świadomości, przekonaniach, zwyczajach; w miastach, wsiach i miasteczkach. Tu. W Polsce, w której rewolucje zaczynają się od kuchni.