Sezon nagród filmowych w końcu się zaczął – kina prezentują głośne tytuły, uznawane za najciekawsze pozycje zeszłego roku. To dobry czas dla widza, ciężki dla recenzenta. Buzujące oczekiwania nie sprzyjają zimnemu, obiektywnemu spojrzeniu; nie pomagają ocenić filmu jako oddzielnej całości, niezależnej od współczesnych trendów i rodzących się nurtów. Tym gorzej z dziełem takim jak „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, o którym głośno jest od pierwszych pokazów w Wenecji i Toronto, a wobec którego poprzeczka oczekiwań ustawiona jest niebotycznie wysoko. Wystarczy spojrzeć na krzykliwy polski plakat, wyliczający skrupulatne wszystkie ważne nominacje i już zdobyte nagrody oraz od wejścia przygotowujący nas na kino wielkie i poważne, na zawsze zmieniające nasze podejście do otaczającego świata. Wprawdzie przyciągnie on do kina większą widownię, mam jednak wrażenie, że może nie wyjść na dobre samym „Trzem billboardom…”, które nie są raczej pozycją, jakie zazwyczaj startują w wyścigu po Oscary. Najbliższej filmowi Martina McDonagha do „To nie jest kraj dla starych ludzi” braci Coen czy „Aż poleje się krew” Paula T. Andersona, podobnie nawiązujących do konwencji westernu. Nowy obraz twórcy „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” to zaskakująco wysmakowany, prosty, ale subtelny obraz cechujący się, po pierwsze, żywiołowością, jakiej mogłoby pozazdrościć mu wiele współczesnych filmów sensacyjnych, pod drugie, nieoczekiwaną niejednoznacznością przekazu, jaka pojawia się na ekranie zalewanym coraz to nowymi atrakcjami. To kino, któremu należy się poddać i które należy odpowiednio smakować.
Skrócony opis fabuły „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” zawiera już sam tytuł. Billboardy stanowią tutaj punkt zapalny akcji i jednocześnie ogniwo spajające wszystkie wątki w jedną całość. Wystawia je przy drodze Mildred Hayes – około pięćdziesięcioletnia kobieta, której córka kilka miesięcy wcześniej została w tym samym miejscu brutalnie zamordowana. Sprawcy nigdy nie udało się złapać. Wydając własne pieniądze na obrazoburcze plakaty, Mildred stara się zwrócić uwagę miasteczka na apatię miejscowej policji i wciąż nierozwiązaną sprawę morderstwa.
Scenarzysta i reżyser w jednej osobie, McDonagh zawiązuje akcję w ciągu pierwszego kwadransa, ze skupieniem i uwagą przedstawiając nam wszystkie postaci oraz budując stabilne podłoże dla dalszych wydarzeń. Jego metody są proste, ale nie prostackie – nie powstrzymuje się od dosyć oczywistych metafor wizualnych, ale zawsze wpisuje je w ramę sprytnie skonstruowanej sceny czy żywiołowego dialogu. „Trzy billboardy…” w swojej konstrukcji przypominają nieco utwór muzyczny – z powracającymi motywami, wariacjami na ten sam temat i wyrazistym refrenem, pozwalając nam coraz głębiej wnikać w sedno historii. Fascynuje nie tylko to, jak umiejętnie zostało to skomponowane przez McDonagha jako całość, ale też z jaką skrupulatnością zaaranżowane zostały wszystkie poszczególne sceny. Każda z nich ma własny rytm i jakiś mniej lub bardziej subtelny pomysł inscenizacyjny, pozwalający na przemycenie nieco bardziej łzawych momentów i emocjonalne zaangażowanie widza, który nawet nie zauważa, kiedy wszystkie postaci stają się mu bliskie. Zdarza się tu kilka tonalnych zgrzytów, ale biorąc pod uwagę, że McDonagh nieprzerwanie lawiruje między wisielczo czarnym humorem, łapiącym za gardło tragizmem a ciepłym współczuciem dla każdego ze swoich bohaterów – łatwo o nich zapomnieć. Największa w tym zasługa samego scenariusza, a przede wszystkim fenomenalnych dialogów, które są już bez wątpienia najbardziej charakterystyczną cechą jego twórczości (co nie powinno być zaskoczeniem – autor filmu pracuje głównie jako dramatopisarz). McDonagh wie zatem, kiedy zafundować nam długie ujęcie podążające, kiedy odpuścić i powrócić do prostego planu/kontrplanu, by skupić naszą uwagę na wirtuozerii słownej. Trzeba jednak porzucić oczekiwania i przeświadczenia co do tego, jak potoczy się fabuła. To nie jest opowieść sensacyjna z emocjonującymi zwrotami akcji i nie tego należy tu szukać.
Zamiast tego reżyser oferuje nam tutaj kino, które niemalże stuprocentowo podporządkowane jest przewodniemu konceptowi. „Trzy billboardy…” nie są filmem o wymowie politycznej, nie są portretem południowych stanów Ameryki i nie są, jak mogłoby się początkowo wydawać, głosem wyraźnego sprzeciwu wobec konkretnych, współczesnych zjawisk, chociaż wszystkie te elementy wpisane są w fabułę. McDonagh używa ich jednak do zbudowania kontekstu – zaaranżowania akcji, w której potem ważni są już przede wszystkim sami bohaterowie i sytuacje, z jakimi muszą się oni zmierzyć. To film o agresji – o pierwotnej, instynktownej chęci zniszczenia tego, co stoi nam na drodze, co nie pasuje do naszych przekonań albo nie działa tak, jakbyśmy tego oczekiwali. To wiwisekcja tego, skąd bierze się destrukcja, co może ją wywołać i dokąd może nas ona zaprowadzić. McDonagh nie poświęca jednak historii dla jakiegoś wyższego celu, nie daje prostych odpowiedzi, które stawiałyby którąś z postaci ponad innymi. Wszyscy bohaterowie filmu mieszkają w końcu w tym samym mieście i żaden z nich nie może sobie poradzić z przeszłością.
Największy atut „Trzech billboardów…” stanowią dogłębnie szczera akceptacja tego, czego nie można zmienić oraz wyrozumiałość wobec przedstawianych postaw życiowych i reprezentujących je postaci. Chociaż Mildred przejdzie przemianę, pewne demony z jej przeszłości nigdy nie znikną ‑ musi po prostu nauczyć się z nimi żyć. Film otwiera scena czystej agresji głównej bohaterki – energicznego sprzeciwu wobec nieprzyjaznego świata, podniosłego buntu wobec zastanego porządku – aby z biegiem czasu Mildred mogła się wyciszyć, nabrać dystansu i podjąć próbę zrozumienia wszystkich stron konfliktu. Wtedy może nagle się okazać, że wszyscy walczymy z tymi samymi przeciwnościami losu. Ta perspektywa, która daje pokrzepienie i jednocześnie nie obraża naszej inteligencji, może być dzisiaj bliska każdemu.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”
reż. Martin McDonagh
premiera: 2.02.2018