Archiwum
11.12.2017

Prawa człowieka, prawa końca

Waldemar Kuligowski
Felieton

Późność jest czymś w rodzaju narzuconego sobie wygnania ze sfery tego, co powszechnie akceptowalne, ocalenia poza i ponad jej granicami.

Kto mógł napisać te słowa? Nie chcę bynajmniej ogłaszać żadnego konkursu ani bawić się z czytelnikami w kotka i myszkę. To raczej przekazane dzięki uderzeniom w klawiaturę pytanie, jakie sam sobie stawiałem. Bo niby dobrze wiem, że zdanie to skreślił Edward Said – badacz, którego świetnie rozpoznajemy jako teoretyka orientalizmu, autora rozkładającego na części pierwsze kulturę imperializmu, myśliciela inspirującego nas do przemyślenia własnych, polskich megalomanii i zbiorowych mitologii (o czym sam pisałem w pewnym tekście, przełożonym zresztą potem na język węgierski i opublikowanym w kwartalniku „Buksz-Budapesti Könyvszemle”), aktywistę, działającego przez wiele lat na rzecz rodzimej Palestyny, intelektualistę, w jakże wymowny i dosadnie symboliczny sposób noszącego imię angielskich królów i najpopularniejsze palestyńskie nazwisko…

W 1991 roku u 56-letniego Saida wykryto białaczkę. Rok później umarła jego matka, osoba niezwykle dlań istotna, łączniczka z palestyńską macierzą. Badacz odszedł we wrześniu 2003 roku. W ostatnich miesiącach pracował nad książką, którą dzisiaj możemy potraktować w kategoriach jego, owszem, przedwczesnego i wymuszonego przez śmiertelną chorobę, testamentu. Pewne jej części na pewno nie zostały przez niego ukończone. Niektóre myśli nie miały szansy na materializację. Partie tekstu rekonstruowano z roboczych notatek. Samej książce zaszkodziło to jednak w stopniu minimalnym! Mamy bowiem do czynienia z precyzyjnym, przemyślanym i pięknie poprowadzonym przewodem myślowym. „O stylu późnym. Muzyka i literatura pod prąd” jest pracą rzadkiej urody myśli. A jej waga stawia ją w ringu z największymi.

Nie jest to, od razu uprzedzam, Said walczący. Nie jest to Said zaangażowany w bieżące sprawy, rozdrapujący rany ani wołający o społeczną sprawiedliwość. To Said prywatny i sam się świadomie prywatyzujący. To Said późny.

Kategoria „późności” jest w tej książce kluczowa. Autor zapożycza ją od wielbionego przez siebie Adorna, a potem twórczo rozwija i stosuje. Rzeczona późność odnosi się do ostatniego okresu naszego życia, gdy ciało przestaje współpracować i pomagać, a śmierć staje się elementem codziennego horyzontu. Ten okres, zdaniem Saida, jest niesłusznie marginalizowany. W biografiach i twórczości wielu artystów okazał się bowiem nie tetryczeniem, repetycją, utratą sił i związku z rzeczywistością. „Czy długowieczny artysta w końcowym stadium pracy twórczej zyskuje jakąś wyjątkową zdolność percepcji i wypowiedzi?” – docieka Said. Zwykle jest tak, że późne dzieła harmonijnie wieńczą twórczość. Co jednak w sytuacji, gdy późność oznacza gniewność? Gdy nie mamy do czynienia z pogodzeniem się z losem, ale raczej do głosu dochodzą krnąbrność, sianie niepokoju, konsternacja? Taki stan właśnie zajmuje Saida: „styl późny jako doświadczenie napięcia […] jako swoista, celowo nieproduktywna produktywność p o d  p r ą d”.

Późność wyposażona w takie atrybuty okazuje się właściwa dla Ludwiga van Beethovena, Richarda Straussa, Thomasa Manna, Jeana Geneta, Giuseppe Tomasi di Lampedusy, Glenna Goulda, Luchina Viscontiego. Każdy z nich – w osobnej dziedzinie, używając innych narzędzi – dowodził swoimi późnymi dziełami, że najważniejsze jest ciągłe poszukiwanie, wadzenie się z myślowym komfortem, rzucanie wyzwania oczekiwaniom. Wszyscy byli też pewni, że jakakolwiek synteza nie jest możliwa: ani w muzyce, ani w literaturze, ani w filmie.

Lektura Saida sprowokowała mnie do sięgnięcia do późności innych myślicieli, w określony sposób jemu współczesnych. Oto Jacques Derrida (nie muszę bodaj dopisywać, że autor kojarzony z różnią, metafizyką obecności i nicowaniem sensu tekstów), pod koniec życia, na prowadzonym przez siebie seminarium porzucił zagadnienia czyniące zeń proroka dekonstrukcji. Miast tego zajął się problemem przebaczenia. Upatrując jego sedna w akcie „przebaczania tego, co nieprzebaczalne”, krytykował swoistą, globalną modę na przebaczanie. Bo nie idzie tu o wymianę czy wzajemność, przekonywał. Jako działanie pozbawione celowości, przebaczenie było dla niego złamaniem zwyczajnego porządku politycznego, społecznego i historycznego.

Podobnie zaskakujący jest późny Richard Rorty. Przestaje się bowiem odwoływać do ulubionej wspólnoty burżuazyjnych, postmodernistycznych, miękkich liberałów, zwracając się w stronę praw człowieka. Powołując się na fragmenty raportu z wojny w Bośni (m.in. „Dla Serbów Muzułmanie nie są już ludźmi (…) Muzułmańskich jeńców, leżących na ziemi w rzędach i czekających na przesłuchanie, serbski strażnik przejechał małym wozem dostawczym”), dowodził, że wojujący Serbowie nie uważali się za osoby naruszające prawa człowieka: nie więzili wszak, nie katowali, nie poniżali, nie zabijali ani nie gwałcili istot ludzkich, a jedynie muzułmanów. W swoim systemie aksjologicznym dokonali podobnego zabiegu, co krzyżowcy tworzący wyraźną demarkację między ludźmi a niewiernymi psami. Jedyną sensowną przyszłą kulturą – orzekał w związku z tym Rorty – jest tylko „kultura praw człowieka”. Oczywisty kłopot polega na tym, że jej wrogowie „czują się moralnie urażeni sugestią, że kogoś, kto nie jest ich krewnym, powinni traktować tak, jak byłby bratem, czarnego tak, jak byłby biały, geja tak, jak byłby normalny albo niewiernego tak, jakby był wierzący. Czują się urażeni sugestią, żeby kogoś, kogo nie uważają za istoty ludzkie, traktować jak ludzi”.

Opisywana przez Saida późność uruchamia, jak widać, różne skojarzenia i rejestry. We mnie – poza przywołanymi myślami Derridy i Rorty’ego – zrymowała się z czymś jeszcze. Ledwie kilka dni temu uczestniczyłem w cyklu debat poświęconych uniwersytetowi zaangażowanemu w Polsce. Dość powszechnie narzekano na gnuśność tej instytucji, jej emocjonalną letniość, nieledwie bezpłciowość. Bo i śladu już nie ma, brzmiały głosy, po pozycji uniwersytetu jako przewodnika intelektualnego, po społecznym zaufaniu i jego autorytecie. Zapytani na koniec o to, jakie cechy winien zatem mieć jakiś wymarzony, modelowy, zaangażowany polski uniwersytet, rozmówcy bez problemu wyliczali: namiętny, ciekawski, otwarty, odbiurokratyzowany, wrażliwy, antyfaszystowski. Jeśli Saidowska późność polega na przekraczaniu tego, co powszechnie akceptowalne: na krnąbrności, sianiu niepokoju i konsternacji co do istniejącego stanu rzeczy, to z ochotą akceptuję fakt, że uniwersytet znajduje się w fazie późnej. Inna sprawa, że kwestie przebaczania i praw człowieka nadal są u nas „pod prąd”, nie tylko na uniwersytetach.