Archiwum
07.12.2017

Stroszenie wąsa

Michał Piepiórka
Film

Chyba nie ma bardziej klasycznego kryminału niż „Morderstwo w Orient Expressie” Agathy Christie. Nie może więc dziwić, że właśnie za tę powieść wziął się bodaj największy we współczesnym kinie spec od ekranizowania dzieł światowej literatury – Kenneth Branagh. Brytyjczyk ma własny autorski styl przenoszenia na ekran znanych książek. Jego filmowa wersja „Morderstwa…” jest jego znakomitą egzemplifikacją.

Gdy adaptujesz Szekspira, Shelley czy Christie, a na dodatek wiernie trzymasz się opisanych w książkach historycznych realiów i za wszelką cenę starasz się oddać ducha powieści, trudno zerwać ze staroświeckością literackiego pierwowzoru. Dlatego Branagh nigdy nie starał się udawać, że jego filmy są czymkolwiek więcej niż ekranizacjami. Nigdy nie bał się zarzutu o niedzisiejszość, nadmierne jak na filmowca przywiązanie do słowa, teatralność czy literacką sztuczność. Z potencjalnych wad uczynił zalety i swój znak rozpoznawczy. Celebruje charakterystyczny język adaptowanych powieści, zachowuje czas i miejsce akcji, każe grać aktorom z delikatną emfazą, przykłada wielką wagę do scenicznej dekoracyjności i nie kryje się z wpisaną w interesujące go powieści sztucznością. Dokładnie to samo uczynił, kręcąc „Morderstwo w Orient Expressie”, kolejny raz celebrując świadomą staroświeckość i ponownie odnajdując w niej źródło filmowej przyjemności.

Symbolem tego dzieła mogą być niezwykle charakterystyczne wąsy, noszone z dumą przez głównego bohatera, detektywa Herculesa Poirot, granego przez samego Branagha. Są ogromne, srebrzyste i finezyjnie wywinięte. Dosłownie włos dzieli je, by zamieniły portret ich właściciela w karykaturę. Są wybijającym się na pierwszy plan znakiem przesady, świadomej stylizacji, teatralności i przywiązania do ornamentu. Dokładnie taki sam jest cały film. W wielu momentach przypomina wyjątkowo skomplikowane wyzwanie dla operatora, który musiał w przekonujący, oryginalny i intrygujący sposób ograć niewielką, ciasną przestrzeń tytułowego pociągu. Zdjęcia Harisa Zambarloukosa odznaczają się pomysłowością, ale przede wszystkim efektownością i tendencją do niekiedy nieuzasadnionej dekoracyjności. Operator starał się oddać orientalnego ducha międzywojennego Stambułu, skąd Orient Express ruszył w drogę przez Europę, ale również ściskał się z obsadą w wąskich korytarzach niewielkich wagoników, a niekiedy spoglądał na ludzkie perypetie z boskiej perspektywy, kreśląc kamerą topografię pociągu. Kunsztowność opracowania wizualnego, wyrażającego się w delikatnie hamowanej barokowości, przejawiała się również w majestatycznych zdjęciach Alp, przez które mknął tytułowy środek transportu. Choć potrafią zapierać dech swoją wzniosłością, zostały zrealizowane w podlondyńskim studiu. Niezwykłe, że Branagh, adaptując to kameralne dzieło, zdecydował się na tak epicki rozmach realizacyjny i wypełnił kadry błyszczącym CGI. Nie może więc być w tym przypadku – efekty specjalne dodatkowo nadają filmowej opowieści dyskretnego uroku sztuczności, wskazującej na fikcyjny rodowód snutej opowieści.

Ta natomiast jest tylko pozornie dobrze znana. Co prawda Branagh nie zmienił fabuły znanej z powieści ani o jotę, ale przestawił akcenty w taki sposób, by zredukować warstwę gatunkową, a wydobyć z niej ludzki dramat. Klasyczne pytanie: „kto zabił?” szybko przestaje interesować reżysera, a tym samym również widzów. W historii morderstwa mężczyzny dokonanego przez któregoś z pasażerów Orient Expressu zajmuje Branagha coś innego. Dochodzenie Poirota prowadzi ku rozważaniom nad niezbadanymi ścieżkami ludzkiej moralności. Szukając mordercy, detektyw znalazł dramat ludzkich sumień, zajrzał w otchłań rozpaczy i został postawiony przed tragicznym etycznym wyborem. „Morderstwo…” Branagha nie ma za wiele wspólnego z kryminałem. Choć wszystkie niezbędne elementy składowe można w nim odnaleźć – jest trup, detektyw i dochodzenie – snutej opowieści znacznie bliżej do moralitetu. Branagh redukuje więc warstwę rozrywkową do minimum, by w pełni skoncentrować się na głębi błahej z pozoru powieści Christie.

Niestety ma to również swoje złe strony. Reżyser pozbawia widzów przyjemności płynącej z rozwikływania zagadki – prześlizguje się po poszlakach, przesłuchaniach i procesie zbierania dowodów, jakby niechętnie odrabiał zadanie domowe – w zamian daje zbyt mechanicznie i patetycznie wyłożony morał. Zabrakło fabularnych półcieni i elegancji w prowadzeniu narracji. Wciągająca i rozrywkowa przecież w oryginalnym zamierzeniu historia została obciążona nadmiernie deklaratywnym przesłaniem.

Ale film na szczęście ma liczne walory. Oprócz wspomnianej wcześniej świadomej, nieco kampowej, autoironicznej przesady, zaznaczonej już efektownością stroszonego wąsa i balansującej na granicy parodii, film broni się znakomitą obsadą i świetnie poprowadzoną mistrzowską ręką reżysera inscenizacją. Można by rzec, że nie jest sztuką dyrygowanie takimi aktorami, jak Judi Dench, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Defoe, Johnny Depp czy Derek Jacobi, ale zgranie ich w jeden, świetnie współpracujący zespół jest z pewnością ogromnym wyzwaniem, któremu – trzeba przyznać – Branagh podołał. Wszyscy ci wielcy aktorzy grają niezwykle równo, wydaje się, że kluczem do osiągnięcia tego efektu był pomysł Branagha, by grali z lekką teatralną emfazą. Dzięki temu ich wymuszone grymasy, przesadne gesty i deklamatorskie wypowiedzi dopełniają atmosfery fikcyjnej historii zaaranżowanej na potrzeby pochylenia się nad człowieczą kondycją w formie niemal filozoficznej powiastki. Dzięki tej samoświadomej staroświeckości, ogrywanej autoironią i deklarowaną sztucznością, film Branagha potrafi zachwycić zarówno intelektualną ambicją, jak i emocjonalnym zaangażowaniem w ludzki dramat sumień.

 

 

„Morderstwo w Orient Expressie”
reż. Kenneth Branagh
premiera: 24.11.2017