Koniec lata przyniósł poznaniakom zmaterializowanie się na czarnych i białych „miejskich” koszulkach hasła-idei: „Wolne Miasto Poznań”, lansowanego przez prezydenta Jacka Jaśkowiaka oraz jego ekipę. To parafraza przedwojennego statutu politycznego określającego niezależność miasta Gdańska od Polski i Niemiec. Po raz pierwszy wybrzmiała medialnie jako tytuł wywiadu udzielonego przez Jaśkowiaka „Gazecie Wyborczej” 31 stycznia 2016 roku. Głównym jej założeniem jest otwarcie miasta na wszelką inność oraz na dotychczas wykluczonych. Złośliwi powiedzieliby, że wiązać się to może z radykalnym odsłonięciem firanek, otwarciem okien na oścież i wyjściem z mroku, który spowijał poznańską moralność przez ostatnie lata.
W Wolnym Mieście Poznaniu na poziomie idei kultywowane są europejskie wartości demokratyczne i równościowe. Nie ma w nim miejsca na wykluczenie osób ze względu na religię, pochodzenie, orientację, płeć, wiek, niepełnosprawność, status majątkowy. Jest gościnne dla artystów, rowerzystów i wegetarian. Dosłownym ucieleśnieniem takiej postawy, jeszcze przed pojawieniem się koszulek, stała się funkcja pełnomocniczki prezydenta do spraw przeciwdziałania wykluczeniem, jedyna bodaj tego typu w całym kraju, pełniona przez Martę Mazurek.
Działania te, normalne i codzienne w większości zachodnich demokracji, u nas budzą w najlepszym wypadku zdumienie i ciekawość, w najgorszym zaś złość i irracjonalny opór. Do prezydenta JJ, zdeklarowanego ateisty o orientacji heteroseksualnej, uczestnika i propagatora Marszów Równości, zdążyła przylgnąć łatka „tęczowego Jacusia”, chętnie powtarzana na internetowych forach i grupach społecznościowych przez jego przeciwników, niekoniecznie przy okazji spraw światopoglądowych, również w kwestii oddania do użytku nowego taboru tramwajowego czy kolejnej inwestycji drogowej.
Można było się zatem spodziewać fali wściekłości wywołanej pojawieniem się koszulek z charakterystycznym nadrukiem, nawiązującym do znaku „coexist”, zaprojektowanego przez polskiego grafika Piotra Młodożeńca. Podobnie jak w oryginale, w poznańskim haśle poszczególne litery zastąpione są przez znaki i symbole judaizmu, chrześcijaństwa, islamu, niepełnosprawności, tęczy, miłości, rodziny, roweru i ekologii. W oficjalnej narracji narodowej część tych symboli podlega ostrej cenzurze, a nawet pogardzie i całkowitemu wykluczeniu. Jaśkowiak wraz ze swoimi ludźmi zdecydował się zatem na radykalny krok odcięcia się od owej oficjalnej narracji. W momencie rozkwitu idei nacjonalistycznych podjął ryzyko utraty stanowiska w następnych wyborach, co z chęcią przepowiadają mu polityczni przeciwnicy i ich apologeci.
Skąd zatem taki krok i na ile ruchów do przodu opracowana jest ta strategia otwartości? Jaki będzie miał wpływ na wizerunek Poznania? Czy takie ziarenko wolności i równości ma realną szansę zakiełkować na suchej i niesprzyjającej glebie polskiego zaścianka? I wreszcie czy i z jakich perspektyw można się podjąć konstruktywnej krytyki takiego posunięcia politycznego? Dlaczego, jak zaznaczyłam w tytule, o takiej otwartości nie śnili nawet postmoderniści?
Przez ostatnie 16 lat Poznań jawił się reszcie kraju jako miasto biznesowe, takie w którym załatwia się sprawę i wyjeżdża. Różnorakie afery związane z Poznaniem, kontrowersje, które wzbudzał były prezydent Ryszard Grobelny, zakazywanie spektakli, marszów, działania na szkodę lokatorów (i długo by jeszcze wymieniać) sprawiły, że Poznań zyskał opinię miasta zaściankowego. Słynne poznańskie firanki, symbolizujące zamknięcie się mieszkańców na drugiego człowieka, nie dawały spokoju. Światła poznańska młodzież wykonała ostry i szeroko komentowany zwrot ku Warszawie, tworząc w stolicy coś na kształt poznańskiej emigracji. Po latach duchoty umysłowej wygrana Jacka Jaśkowiaka z jego w miarę liberalnym i równościowym programem wyborczym zaskoczyła wszystkich – niewątpliwie również samych poznaniaków.
Z czasem prezydent JJ podejmować zaczął kroki na poziomie wizerunkowym, zmierzające do odcięcia się od obowiązującej narracji. Zatrudnienie Macieja Nowaka na stanowisko dyrektora artystycznego miejskiego Teatru Polskiego, symboliczne odwiedziny w szpitalu pobitego Syryjczyka czy dogadanie się z osobami zajmującymi skłot Odzysk w kwestii odszkodowania przeznaczonego na sprawy lokatorskie okazały się zaskakująco otwartymi gestami. Do tego doszła nieukrywana niechęć Jaśkowiaka do instytucji Kościoła rzymskokatolickiego i jego spór o finanse z poznańską Kurią Metropolitarną. Mając w pamięci symboliczne zdjęcie Grobelnego klęczącego wraz z biskupami na kolanach podczas mszy świętej, zdało się, jakoby zmiana nastąpiła tak szybko i radykalnie, że nikt nie spodziewał się jej do tego stopnia. Poznaniacy, obudzeni z letargu, zaczęli angażować się w sprawy krajowe, a w świetle działań rządu Jaśkowiak trwał przy swoim haśle „Wolne Miasto Poznań” i jako jeden z pierwszych publicznie zadeklarował przyjęcie do Poznania rodziny uchodźców z Syrii.
Poznań został dostrzeżony w Warszawie (co do tej pory zdarzało się rzadko), gdzie media rządowe przy okazji Malta Festival nazwały działania JJ lewicowym eksperymentem na tkance miasta. Sama nie mogę się nadziwić, jak pięknie dla mnie, osoby o wrażliwości lewicowej, brzmi ta poznańska bajka. Cóż może być zwieńczeniem tego eksperymentu? Wolne Miasto Poznań? Kongres Kobiet? Pride Week? Czy nie znajdzie się ani jedna rysa na tym idealnym, równościowym obrazie?
Jaśkowiak ze swoim ziarnem otwartości trafia na niezbyt podatny grunt. Sprzyja mu fakt, że Poznań nigdy nie był odchylony za bardzo na prawo (co nie oznacza, że nie było tu takich ruchów), jak choćby centralna Polska. Jednak w sytuacji, gdy w parlamencie nie ma ani jednej osoby o zdeklarowanych poglądach lewicowych, możemy założyć, że nawet Poznań został ogarnięty propagowanym od co najmniej dwóch lat duchem szeroko pojętej ksenofobii.
Na własnej skórze odczuła to kobieta zaatakowana w tramwaju przez łysego knypka. Pierwszego dnia pobytu w naszym mieście emigrantka z Azji raczej nie założyłaby koszulki z symbolami otwartości. Przykre doświadczenia kobiet noszących muzułmańskie chusty, osób czarnoskórych, członków wspólnoty muzułmańskiej, ataki na siedzibę Stowarzyszenia Stonewall, Klubokawiarnię Zemsta, wreszcie codzienne rozmowy osób dalszych i bliższych, opinie, z których wylewa się nieznajomość, niezrozumienie, ignorancja i ogromna niechęć do wszystkich, którzy jakoś się odróżniają.
Taka polityka niektórych jednak uwiera, na co wskazuje ostatnie wydarzenie – rozwieszenie na meczu Lecha Poznań banneru z napisem „Stadion Lecha i kibole – ostatni bastion wolności w umęczonym lewacką paranoją Poznaniu” wskazuje, że działania JJ pewne grupy odczuwają na własnej skórze. Radość „progresywnej” strony miejskiej agory toczyła się przez portale społecznościowe calutki pomeczowy poniedziałek. Ciekawe jest w tym kontekście użycie na bannerze słowo „wolność”, którym posługuje się przecież także Jaśkowiak. Okazuje się, że żyjemy w czasach, w których definiuje się ją na tyle różnych sposobów, iż w końcu nie wiadomo, co tak naprawdę oznacza.
Z medialnych wypowiedzi Jaśkowiaka przebija się chęć przekonania nas o spontaniczności i oddolności „Wolnego Miasta Poznania”, czas zatem na namysł, jak będzie ono realizowane. Z całą mocą należy stwierdzić, że tak światłe hasło potrzebuje konkretu, pokrycia i działania w czystej postaci. Decydując się na krok odcięcia od obowiązującej narracji, obecne poznańskie władze mają okazję przekuć ów „eksperyment” w realne, pozytywne działanie i zrzucić z tego pojęcia pogardliwe odium, powtarzane przez telewizję publiczną. Można sobie wyobrazić, że w ramach funduszu samorządowego do szkół w Poznaniu wprowadzony zostaje program o wielokulturowości czy cykle warsztatów antydyskryminacyjnych dla uczennic i uczniów, podczas których, podobnie jak ich niemieccy, francuscy czy skandynawscy rówieśnicy, uczyliby się od najmłodszych lat o równości, uprzywilejowaniu i wykluczeniu. W szkole zainfekowanej narodowym wirusem takie zajęcia byłyby oddechem również dla dzieci, które w pakiecie edukacyjnym dostają materiał o tym samym zawsze, niekiedy przyciężkawym, martyrologiczno-katolickim charakterze. Można sobie wyobrazić, że działające w ramach Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza Migrant Info Point dzięki instytucjonalnemu i strukturalnemu (a nie jedynie poprzez doraźne granty, jak ma to miejsce teraz) finansowaniu z miasta rozszerza swoją statutową działalność i staje się centrum doradztwa z prawdziwego zdarzenia, z budżetem wystarczającym zarówno na opłacenie pracowniczek i pracowników, jak i na prowadzenie bezpłatnych porad dla cudzoziemców z Poznania. Przy istnieniu sprawnie działających Centrów Inicjatyw Senioralnych i Rodzinnych dodanie jeszcze jednego – migracyjnego wydaje się w dużej mierze realizacją prezydenckiego sloganu.
Można sobie wyobrazić, że w ramach solidarności z niepełnosprawnymi i osobami na wózkach inwalidzkich powstaje fundusz likwidacji barier architektonicznych w całym mieście. Dziś zdarza się, że możemy obserwować na środku ronda (choćby Śródka, które jest połączone tylko przejściem podziemnym) osoby przejeżdżające je na wskroś na wózkach inwalidzkich wśród samochodów, ponieważ przejście podziemne całkowicie uniemożliwia komunikację z jednej strony na drugą. Dramatyczny to obraz i niedopuszczalny w wolnym mieście, za jakie ma uchodzić Poznań, gdy trąbiące i rozpędzone auta wprost ocierają się o pojazdy niepełnosprawnych i spychają je na bok.
Można sobie też wyobrazić, że powstaje zespół do spraw realizacji hasła „Wolne Miasto Poznań” i obmyśla całą strategię, która będzie nazywana przez oponentów „lewackim eksperymentem”. Można, tylko czy jest chęć tych wyobrażeń urzeczywistnienia, czy wygodniej władzy poznańskiej świecić w splendorze hasła błyszczącego na tle dzisiejszej polskiej szarzyzny moralnej?
Póki co realizacja większości ideałów wolnościowych i równościowych głoszonych przez prezydenta Poznania spoczywa na barkach rozmaitych organizacji pozarządowych i nieformalnych. Lata ciemięgi pod wąsem byłego prezydenta sprawiły, że większość organizacji pozarządowych i instytucji zajmujących się wykluczonymi, migrantami, osobami LGBT+ czy niepełnosprawnymi stała się praktycznie samowystarczalna w nabywaniu doświadczenia – bo z funduszami zawsze szło trochę gorzej – a przez to bardzo solidnie przygotowana do pełnienia ról organizacyjnych, doradczych i wspierających. Trwać musimy w nadziei na dobrą zmianę w tej materii.
Inny ciekawy wątek hasła „Wolne Miasto Poznań” kryje się w jego warstwie graficznej, będącej bezpośrednim nawiązaniem do wspomnianego wcześniej symbolu, zaprojektowanego przez Młodożeńca na zamówienie Museum of the Seam w Jerozolimie. W Jerozolimie! Mieście, w którym na jednej ulicy można znaleźć świątynie trzech lub nawet czterech wyznań! Gdzie jedynie wspólna zgoda i kompromis są sposobami na spędzenie życia w jako takim spokoju. W tym kontekście postawienie obok siebie symboli islamu, judaizmu i chrześcijaństwa ma nie tylko wizerunkowy, ale i strategiczny cel. Zastanawiam się natomiast nad celem ustawienia tych symboli obok siebie w haśle poznańskim. Nawet przy najszczerszych chęciach ciężko mówić o równości i wolności w sytuacji tak ogromnej przewagi jednej religii nad innymi. Mowa tu nie tyle o dialogu, ile o ewentualnym dopuszczeniu do głosu tych, których wspólnoty razem wzięte stanowią jeden procent tej największej. Co do pozostałych symboli użytych w haśle nie mam zastrzeżeń i są one bliskie memu sercu, zarówno przesłanie miłości, jak i ekologia oraz wspieranie potrzebujących. W przypadku symboli religijnych wydaje się, jakby ktoś wylał dziecko z kąpielą. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że konflikt pomiędzy wyznawcami judaizmu a islamu trwa od wieków, a jego najbrutalniejszą egzemplifikacją jest sytuacja w Palestynie. Jasne, że istnieje na całym świecie mnóstwo inicjatyw integrujących wyznawców i wyznawczynie obu religii, zazwyczaj jednak jeśli nie chce się pozostać w sferze deklaracji, procesy te trwają długo i częściej niż rzadziej nie przynoszą oczekiwanego skutku. Oczywiście w warunkach Wolnego Miasta Poznania wszystkie religie żyć mają ze sobą w pełnej zgodzie (i słusznie!). Nie mogę się jednak oprzeć nie całkiem przyjemnemu wrażeniu, że oto tworzy nam się tu zupełnie nowy, wspaniały świat, którego nie wyśnili postmoderniści i który ma się nijak do rzeczywistości, a poznański magistrat dysponuje na ten temat wiedzą potężniejszą niż Organizacja Narodów Zjednoczonych. Albo komuś tak się spodobało we własnej bańce komunikacyjnej, że postanowił jej zasięgiem objąć teren dużo większy niż tylko grono znajomych na Facebooku.
Wiele okoliczności potwierdza tezę publicznej telewizji o prowadzonym w Poznaniu eksperymencie. Pomimo kilku zastrzeżeń, które mogłyby się stać zarzewiem do dyskusji na temat obecnej, poznańskiej idei, nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się dobrowolnie na udział w nim i zachęcić do tego innych, mając nadzieję, że wyjdzie nam on na dobre, a my wyjdziemy z niego cało.