Archiwum
05.05.2017

Choć kocham góry, to mam lęk wysokości, więc raczej nie chodzę po nich w pionie. Wolę się wspinać w poziomie, czyli krążyć po zboczach, dolinami rzek, z dala od trekkingowych szlaków. Wspinaczka wężykiem trwa dłużej, ale dostarcza ciekawych wrażeń. Kiedy po raz pierwszy wyprawiłam się w góry, zbocza wolne były jeszcze od maoistów i władzę nad życiem i śmiercią sprawowały tam duchy drzew i strumieni, demony zaklęte w skałę, szamanki i szamani, trójokie czarownice, bezzębni mistrzowie przepowiedni, magowie, nagowie i zamieszkujące dna potoków duże i małe smoki. Himalajskie zbocza są równie magiczne, jak himalajskie szczyty, a w bonusie oferują wiszące mostki. Mostki zwisają nad przepaściami i dolinami rzek, są z reguły zbutwiałe i bezlitosne, a ich przekroczenie jest doświadczeniem katarktycznym. Gdy pokonałam swój pierwszy w życiu mostek, czułam się, jakbym zdobyła południową ścianę Lhotse.

Celem mojej pierwszej wyprawy w góry był klasztor buddyjskich mniszek, leżący na mniej więcej trzech tysiącach metrów, na wschodzie Nepalu, niedaleko granicy z Tybetem. Udałam się tam w towarzystwie Szerpy, który znał drogę i akurat szedł w tym samym kierunku, oraz mojego przyjaciela, który drogi nie znał, ale za to miał mapę i jeszcze parasol.

Na początku wszystko szło podług planu. Wyruszyliśmy z Katmandu o świcie, najpierw jednym autobusem, a potem następnym, aż znaleźliśmy się w miejscu, z którego trzeba było iść pieszo. Ruszyliśmy więc pieszo, daleko jednak nie zaszliśmy. Powodem były ziemniaki, które mój zgłodniały przyjaciel zapragnął zjeść w przydrożnej restauracji. Restauracja składała się z jednego stolika, jej gospodarz drzemał na ławce, a ziemniaki spały jeszcze w ziemi. Zanim podano do stołu, zapadł zmierzch. Noc spędziliśmy więc tam, gdzie zjedliśmy obiad: moi towarzysze skuleni pod stołem, a ja skulona na ławce. O świcie obudziła mnie kura, która przechadzała się po mnie jak po łące.

Poranek był piękny. Śniadania na wszelki wypadek już nie zamawialiśmy i ruszyliśmy w drogę.

Nie wiem, jak daleko zaszliśmy tego dnia, bo w Himalajach, jak to w górach, odległości nie odmierzają kilometry, tylko czas. Szliśmy około dziesięciu godzin. Ścieżki z każdą godziną stawały się coraz węższe i coraz bardziej kręte, zmieniała się też roślinność. Bambusy, palmy i paprocie zostały daleko w dole, a ich miejsce zaczęły zajmować ascetyczne agawy, cedry i himalajskie sosny. Przybywało też wiszących mostków, które zdawały się coraz bardziej oddalone od szalejących pod nimi rzek. Na pociechę zaczęły się pojawiać rododendrony. Rododendrony są piękne i mój przyjaciel tak się nimi zachwycił, że postanowił każdy uwiecznić na kliszy fotograficznej. Nasz przewodnik niestety nie miał czasu na zachwyt i parł naprzód. Ze zwinnością kozy pokonywał górskie zbocza i choć początkowo próbował nas poganiać, to w końcu odpuścił i zniknął za jednym z zakrętów, by już nigdy nie powrócić. Zostaliśmy więc sami. Znaczy się, ja szłam przodem, a mój przyjaciel – nie tyle idąc, ile dostojnie krocząc – wlókł się pół godziny za mną. Zdjęć już nie robił, bo spadł deszcz, zatem kroczył teraz z twarzą wbitą w mapę i z parasolem nad głową. Nadal jednak powoli. Nie jesteśmy wszak na manewrach, powtarzał.

W Himalajach mrok zapada nagle i jeśli chce się dokądkolwiek dojść, lepiej to zrobić, póki widno. No ale my nie byliśmy na manewrach. Słońce zaszło znienacka i po chwili zapanowała bezgwiezdna ciemność. Deszcz padał w dodatku coraz gęściej. Przygnieceni plecakami, niczym dwa żółwie w transie nie tyle już szliśmy, ile pełzliśmy w błocie bez większej nadziei na cokolwiek. W takich chwilach przestaje się myśleć o tym, co nastąpi, bo najważniejsza staje się chwila, która właśnie trwa. Nie wiem, jak długo trwała tamta. Pamiętam tylko, że kiedy na nic już nie czekaliśmy, wydarzyło się coś, co z reguły zdarza się tylko w bajkach. W oddali, ale właściwie już całkiem blisko ujrzeliśmy żółte światełko.

Jako że do światła lgną nie tylko ćmy, nasze pełzanie nabrało tempa i niemal w okamgnieniu znaleźliśmy się przed koślawym domkiem. Domek przypominał chatkę Baby Jagi, tyle że bez kurzej nóżki. Jego jedyne okienko, formatu mniej więcej A3, znajdowało się w drzwiach. Gdy zastukałam w szybę, ukazała się w nim zamazana twarz, a zaraz potem drzwi się uchyliły i wcisnęliśmy się do środka. Przed nami pośrodku izby oświetlonej rzędem maślanych lampek stała półnaga pani, której wiek ginął w labiryntach zmarszczek. Obnażając w uśmiechu swą bezzębność, wymamrotała słowa powitania, a  potem wskazała nam miejsce na słomianym materacu i zabrała się do robienia herbaty. Co ciekawe, nasze niespodziewane najście wcale jej nie zdziwiło. Wręcz przeciwnie – pani zdawała się nas oczekiwać. Rozpaliła ogień, napoiła nas herbatą, potem przyrządziła zupę z kukurydzy i dorzucając do ognia gałązki jałowca, nie przestawała się uśmiechać. Próbowałam na migi pokazać, dokąd staramy się dojść, ale jej jedyną reakcją był rozbawiony chichot. Nie pamiętam, co było potem, najpewniej zasnęłam w pół gestu. Pamiętam jednak, że śniła mi się tamtej nocy burza z piorunami i stado owiec o ludzkich twarzach, i światło, które tak oślepiało, że w końcu otworzyłam oczy. Obudziło mnie słońce.

Poranek był pogodny, deszcz wsiąkł w ziemię i wyparował. Przed wyjściem chciałam starej pani wcisnąć na znak wdzięczności kilka rupii, ale widok pieniędzy ją zasmucił. Podarowałam jej więc to, co było dla mnie wtedy najcenniejsze, czyli parę wełnianych skarpet. Pani skarpety przyjęła. Przytuliła je do serca jak niemowlę i położyła na ołtarzu, tuż obok maślanej lampki. Bez słowa odprowadziła nas za próg, dłonią wskazała kierunek dalszej drogi i pomachawszy na pożegnanie, zniknęła za drzwiami.

Niebo było spokojne i jasne. Mgła opadła, słońce odbijało się w kroplach rosy i źdźbła trawy lśniły jak pierścionki z diamentem. Powietrze zdawało się utkane z radości, srebrzyło się i wibrowało, i wypełniał je delikatny, ledwie dosłyszalny dźwięk dzwoneczków. Było to tak naturalne i oczywiste, że wcale nas nie dziwiło. Zdziwienie przyszło potem. Wtedy po prostu szliśmy, lekko i szybko, i nawet mój przyjaciel nie zostawał w tyle.

Klasztor, jak się wkrótce okazało, oddalony był od chatki zaledwie o godzinę. Mniszki powitały nas słodką herbatą z mlekiem i kawałkami suszonego mięsa. Nie wiem, skąd wiedziały o naszej wizycie. Może powiedziało im echo, bo echo w górach niesie niejedną wieść. Czekały na nas całą noc i bardzo się martwiły. Opowiedzieliśmy im więc o naszej gościnnej pani i jej chatce. I właśnie wtedy nastąpiła konsternacja. Mniszki spojrzały po sobie, krótko się naradziły i kręcąc głowami, jednogłośnie orzekły, że w promieniu co najmniej kilku godzin marszu od klasztoru nikt nie mieszka. I że nie ma żadnego domku. I żadnej starej pani też nie ma.

Było jasne, że mniszki w naszą nocną przygodę nie uwierzyły, więc tematu półnagiej pani na wszelki wypadek więcej już nie poruszaliśmy. Czas mijał nam głównie na śmiechu i spacerach do pobliskiego strumyka, w którym łowiliśmy trójkątne kamyki. Trójkątne kamyki, zwłaszcza jeśli są czarne, przynoszą szczęście i dobrze je trzymać w kieszeni. Wieczorami oglądaliśmy z bliska gwiazdy, a potem przy świetle świetlików i maślanych lampek słuchaliśmy korników i chrobotania myszy, i zasypialiśmy.

Po kilku tygodniach, wracając, chcieliśmy odwiedzić starą panią, ale choć szliśmy dokładnie tą samą drogą, chatki nigdzie nie było.