Archiwum
07.02.2017

Babski biopic

Marek S. Bochniarz
Film

To problem tego typu, co w przypadku insektów wykształcających tolerancję na środek owadobójczy: na pozbycie się ich musisz odkryć nowy sposób.

Za pierwszym razem, gdy Séverine znalazła kasetę porno na stoliku w salonie, była w takim szoku, że nie mogła wykrztusić z siebie ni słowa oburzenia. Ale już trochę okrzepła od tamtej chwili i teraz trzeba znacznie więcej, by wytrącić ją z równowagi.

Jeśli ktoś jednak zapytałby Nadine – to jest przekonana, że tak naprawdę przeprowadza terapię, cierpliwie rozluźniając spiętą dupę Séverine – byle głębiej!

(Virginie Despentes)

 

„Sztuka kochania” subtelnie wtłacza w fotel, uklepując nas łapkami kociego przyjaciela, mruczącego do uszka głosem Magdaleny Boczarskiej (filmowej Wisłockiej) „już ja cię uświadomię – z waginy jesteś, nieboraczku!”. Jej bohaterka ma co prawda aspergera i wypuszcza w najmniej korzystnych dla siebie momentach wiązanki szczerości, ale za to tylko bardziej ją kochamy.

Oto filmowa Wisłocka – heroina seksuologii PRL-u, która drugą kobietę zręcznie obmaca, sprawnie przepyta i zaleci, co najlepiej począć, by w związku (znów) gitara grała. Nieprzypadkowy jest sam tytuł „Sztuki kochania” – odsyła nie tylko do tego, jak życie intymne się pani doktor udało, ale i do kulis powstania jej legendarnego dzieła – i długiej drogi, jakie pierwsza polska książka o dobrym seksie przeszła od spisania do druku.

I. Maria „Crazy” Sadowska komponuje babski biopic

Maria Sadowska od pierwszych filmów pokazuje, że interesuje ją nie tyle snucie historyjek, ile budowanie spójnych, nierzadko perswazyjnych obrazów. W swoich wyborach jest równie ostentacyjna jak jeden z jej mistrzów, Wojciech Jerzy Has. On w „Pętli”, rzeczy pozornie o alkoholizmie, postawił na wyrafinowaną żonglerkę cytatami z surrealizmu. Ona w clubbingowym „Non-stop kolor” wypuściła wiązankę ciosów kalejdoskopem kontrastowych barw, przez co ogląda się całość tak teledyskowo jak animowaną „Aeon Flux”. W „Dniu kobiet”, opowieści o kalekiej i przedwcześnie uwiędłej karierze sprzedawczyni w szponach patologii korpo, Sadowska wypracowała z Radosławem Ładczukiem brudne zdjęcia o wyblakłych kolorach, które same w sobie dużo mówią o wszechohydzie sieci handlowych. Te przemyślane wybory wizualne zawsze podbijają pulę tematów w jej fabułach i pozwalają uciec od dosłownej ilustracji  historii – w stronę buzującego energią kina prawie-że-abstrakcyjnego.

Reżyserka do realizacji filmów podchodzi trochę jak do komponowania muzyki. Zatem idea musi u niej harmonijnie współbrzmieć z formą. Styl wizualny i forma opowieści są często ciekawsze od przesłania.

W „Sztuce kochania” zrezygnowano z prostego, uwieczniająco-pomnikowego modelu filmu biograficznego na rzecz fantazji głównej bohaterki o niej samej i jej życiu zawodowym. Cóż z tego, że wiele z obrazów w tym filmie wydaje się odległa od realiów powojennej Polski – i tak nie idzie tu o prawdę historyczną.

Dlatego biopic o Wisłockiej sprawia wrażenie – z punktu widzenia czepialskich naiwniaków i domorosłych historyków – szytej grubymi nićmi blagi i prostackiej hagiografii. A jest tak naprawdę bardziej „prawdomówny” w wielowarstwowym kłamstwie niż prostolinijny dokument o Wisłockiej, typu „urodziła się, żyła, umarła, po drodze ważne rzeczy zrobiła”, jakiego nikt nie mógłby zmęczyć do końca (choć takowa koncepcja zapewne urodziła się w głowie grupy kręcącej nosami).

„Sztuka kochania” Sadowskiej bardzo przypomina „11:25: Dzień samobójstwa” Kōjiego Wakamatsu. Japoński reżyser nakreślił ostatnie lata z życia kontrowersyjnego pisarza Yukio Mishimy, pozwalając sobie na manipulację faktami i znaczące przemilczenia – interpretując świat tak, jak życzyłby sobie tego jego bohater. Podobnie uczyniła Sadowska, a jednak podczas seansu nie miałem wrażenia, że mam do czynienia z takim nadużyciem czyjegoś nazwiska, jak w przypadku ohydy, „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego, żerującego na ludzkiej skłonności do fascynacji tragedią celebrytów, a jeszcze lepiej – ich gwałtownymi zgonami. „Zmiany” w „Sztuce kochania” nie zostały wprowadzone przeciw bohaterom i na rzecz sztucznego udramatycznienia wydarzeń (pal licho godność ludzką!), jak w przypadku Beksińskich, a w zgodzie z postaciami i ich przekonaniami.

„Sztukę kochania” oglądamy też jako kolejną odsłonę działalności producenckiej Piotra Woźniaka-Staraka, który we współpracy ze scenarzystą Krzysztofem Rakiem kreuje nową wizję PRL-u, tropiąc charyzmatycznych bohaterów „szarej codzienności”. W „Bogach” zaproponowali oni Polakom Zbigniewa „Pies-to-jebał” Religę. W „Sztuce kochania” przypominają rodakom o samotnej walce Michaliny „Z-waginy-jesteś” Wisłockiej.

II. Ta pani od seksu

„Jak interesująco, jak pięknie i podniecająco wyobraźnia niepohamowana żadną cenzurą malowała nam perypetie kochanków z powieści, przekonaliśmy się niejednokrotnie, konfrontując naszą wersję miłości oraz postaci wyobrażonych bohaterów romansu z osnutą na wątku czytanej powieści wersją filmową czy telewizyjną. Widziałam mnóstwo filmów realizowanych według znanych mi od lat powieści i prawie zawsze stwierdzałam, że to nie to. Czułam się oszukana i rozczarowana” – wzdycha Wisłocka.

Część widowni z rozkoszą pozwala ulec angażowi emocjonalnemu i wzdycha z ukontentowaniem o tym, jak „Sztuka kochania” perfekcyjnie absorbuje nosek i żyły. Przepowiadają oni (zgoła słusznie), że film pewnikiem będzie spektakularnym sukcesem – powtarzając dobry los „Bogów”.

Skoro „Sztuka kochania” tak zręcznie łapie widza za buzie, to i trudno zauważyć chwyt za brodę i opamiętać nieświadomy ślinotok aż do finału. Aby nie utknąć w fotelach, zostajemy brutalnie wyrwani z opowieści: na koniec słuchamy wyznań Wisłockiej o tym, że dałoby się coś z jej życiorysu nakręcić i zmontować. Obserwujemy też przygotowanie nowego wydania „Sztuki kochania”. To nie tyle ekscentryczny sposób na promocję czytelnictwa, ile sygnał, że musimy uzupełnić nasze braki lekturowe, a zarazem podpowiedź, iż filmowy portret wojowniczej seksuolożki jest po seansie wciąż jakby niepełny.

Książka i film o tym samym tytule doskonale się dopełniają, pozostając mimo wszystko dalej osobne. Jedno drugiemu ustępuje pola. Chcecie lepiej poznać naukę Wisłockiej? Zapraszamy do lektury! A może pragniecie po przeczytaniu „Sztuki kochania” poznać trochę jej autorkę? Polecamy wizytę w kinie!

III. Ten łysy, wredny urzędnik

Trochę przypadkowo – dla filmu szczęśliwie, dla Polek i Polaków już niekoniecznie – „Sztuka kochania” trafiła na stosowny moment. Krajowa historia brutalnych działań na rzecz ograniczania wolności kobiet, ignorowania ich, poniżania bądź sprowadzania schodek niżej w hierarchii uporczywie powtarza się – czego i ja stałem się zdziwionym świadkiem – co uwidacznia się w absurdalnych fanaberiach legislacyjnych rządu, a w reakcji na nie – imponującym rozruchem form protestu zbiorowego.

„Sztuka kochania” to o wiele lepiej zmajstrowana satyra na despotyzm, głupotę i amoralność władzy niż przereklamowane i zbyt oczywiste, a przez to i mało śmieszne „Ucho prezesa”. Tragikomicznie ogląda się wędrówki Wisłockiej po audiencjach u PRL-owskich annaszów i kajfaszów, wizyty na dywanikach władzy świeckiej i kościelnej, której reprezentanci reagują na próby wydania „Sztuki kochania” urzędniczą inercją. Gratis fundują też Wisłockiej lekko schizofreniczny ping-pong: „to nie moja wina, ja mam rączki związane, to lud i ten drugi mi nie pozwalają”.

To szyderstwo z decydentów jest w „Sztuce kochania” podszyte aluzją na temat (metaforycznej?) impotencji władzy, która z racji sprawowania funkcji jest raczej niezdolna do tworzenia. Gdy przyjdzie kryska na zazdrosnego matyska, wówczas stara się on ograniczać kreacje innym w imię ślepo pojętej ultrakontroli zastanego stanu rzeczy. Przejawia się to frekwencyjnością na ekranie osób łysych i łysiejących, wśród których prym wiedzie Arkadiusz Jakubik jako wredny komunisto-seksista (tym chwytem posłużył się zresztą i Wajda w „Powidokach”). Boję się dywagować, czy Sadowska i jej współpracownicy próbują też w filmie zabawy w lęki kastracyjne władzy patriarchalnej i inne tego typu, przykre sprawy – to już niech lepiej widz sam rozsądzi. Ja zbyt się dałem wciągnąć fabule i muszę do kina udać się ponownie.

IV. Tantryczny marynarz

Polacy w dziedzinie erotyki to w przeważającym stopniu smutasy. Panom seks zwykle kojarzy się depresyjnie i/lub osobliwie: z relacjami władzy i podległości („Obce ciało”), chorobą i śmiercią („Bez końca”, „Tatarak”), sprzedajnym dawaniem dupy, cipy bądź chuja („Wodzirej”, „Psy”), kiczowatym soft porno w koronkowej bieliźnie („Zabij mnie glino”, „Fuks”), wstydem i alkoholizmem („Pod Mocnym Aniołem”), czy wreszcie – ich ulubionym – traumatycznym gwałtem („Cześć, Tereska”), bądź kastracją („Edi”). Po wielu seansach łatwo rozpoznać narodowy wzór tej żenady i ukuć slogan „ruchasz-umierasz, dymasz-przegrywasz”, który ma zaskakująco uniwersalne zastosowanie interpretacyjne. Co bardziej cyniczni wyrachowańcy już nawet stroją sobie z tego niewybredne żarciochy – vide nowe odsłony serii „Pitbull”.

Młodzi reżyserzy – i to zarówno kobiety, jak i mężczyźni – robią sporo dobrego w naszym przygnębiającym plenerze z wierzbami łkającymi w tle, uciekając od moralizowania i stawiając witki z powrotem na sztorc. Syrenie wdzięki, bóle i jęki w „Córkach dancingu”, anatomiczne rypanie w „Hardkor Disko”, łóżkowe katastrofy w „Heavy Mental” czy żenujące partnerkę bawienie się jej cyckami w „Kamperze” – to już bogatszy i mniej banalny obraz erotyki, aniżeli przebrzmiałe kalki wchodzącej pod kołderkę polskiej szkoły filmowej czy z dezaprobatą podglądającego nas pod tą kołderką kina moralnego niepokoju i jego voyeurystycznych spadkobierców-świntuchów. Co ważne, dziś idąc do kina na film realizowany przez roczniki młodsze i światowsze, otrzymujemy propozycję opowieści, w której seks – gdy uzasadniony – rozgrywa się bez pensjonarskiego spuszczania powiek i zasłon, a w pełnym świetle: ku chwale rozkoszy i zdrowia psychicznego.

Ten seks w „Sztuce kochania” metaforyzuje aspiracje głównej bohaterki – prywatne i zawodowe. Wisłocka chce osiągnąć szczęście/satysfakcję i tegoż samego życzy wszystkim rodakom. Erotyka filmu Marii Sadowskiej jest rozplanowana w fabule jak dobrze napisane arie muzyczne w operze. Jest jej tak dużo, sięga się w niej po tyle motywów i ilustruje seksem tak bogaty wachlarz tematów, że musiałbym napisać drugi tak długi tekst, jak powyższy, by to jakoś z grubsza wyłuszczyć. Pozostaje zadąć w róg i powiedzieć z pełnym przekonaniem: nareszcie mamy w mainstreamie następczynię Alexandra Potockiego*.

* Alexander Potocki to najbardziej ambitny spośród polskich twórców filmów porno: robił już tak odważne produkcje, jak fuck-filmy o NKWD czy krajowe odpowiedniki historycznych gatunków erotyki, jak nunsploitation, nazisploitation albo produkcje kostiumowe.

Źródła cytatów:

Virginie Despentes, „Baise – Moi”, New York 2002
Michalina Wisłocka, „Sztuka kochania”, Warszawa 2016

 

„Sztuka kochania”
reż. Maria Sadowska
premiera: 27.01.2017