To problem tego typu, co w przypadku insektów wykształcających tolerancję na środek owadobójczy: na pozbycie się ich musisz odkryć nowy sposób.
Za pierwszym razem, gdy Séverine znalazła kasetę porno na stoliku w salonie, była w takim szoku, że nie mogła wykrztusić z siebie ni słowa oburzenia. Ale już trochę okrzepła od tamtej chwili i teraz trzeba znacznie więcej, by wytrącić ją z równowagi.
Jeśli ktoś jednak zapytałby Nadine – to jest przekonana, że tak naprawdę przeprowadza terapię, cierpliwie rozluźniając spiętą dupę Séverine – byle głębiej!
(Virginie Despentes)
„Sztuka kochania” subtelnie wtłacza w fotel, uklepując nas łapkami kociego przyjaciela, mruczącego do uszka głosem Magdaleny Boczarskiej (filmowej Wisłockiej) „już ja cię uświadomię – z waginy jesteś, nieboraczku!”. Jej bohaterka ma co prawda aspergera i wypuszcza w najmniej korzystnych dla siebie momentach wiązanki szczerości, ale za to tylko bardziej ją kochamy.
Oto filmowa Wisłocka – heroina seksuologii PRL-u, która drugą kobietę zręcznie obmaca, sprawnie przepyta i zaleci, co najlepiej począć, by w związku (znów) gitara grała. Nieprzypadkowy jest sam tytuł „Sztuki kochania” – odsyła nie tylko do tego, jak życie intymne się pani doktor udało, ale i do kulis powstania jej legendarnego dzieła – i długiej drogi, jakie pierwsza polska książka o dobrym seksie przeszła od spisania do druku.
Maria Sadowska od pierwszych filmów pokazuje, że interesuje ją nie tyle snucie historyjek, ile budowanie spójnych, nierzadko perswazyjnych obrazów. W swoich wyborach jest równie ostentacyjna jak jeden z jej mistrzów, Wojciech Jerzy Has. On w „Pętli”, rzeczy pozornie o alkoholizmie, postawił na wyrafinowaną żonglerkę cytatami z surrealizmu. Ona w clubbingowym „Non-stop kolor” wypuściła wiązankę ciosów kalejdoskopem kontrastowych barw, przez co ogląda się całość tak teledyskowo jak animowaną „Aeon Flux”. W „Dniu kobiet”, opowieści o kalekiej i przedwcześnie uwiędłej karierze sprzedawczyni w szponach patologii korpo, Sadowska wypracowała z Radosławem Ładczukiem brudne zdjęcia o wyblakłych kolorach, które same w sobie dużo mówią o wszechohydzie sieci handlowych. Te przemyślane wybory wizualne zawsze podbijają pulę tematów w jej fabułach i pozwalają uciec od dosłownej ilustracji historii – w stronę buzującego energią kina prawie-że-abstrakcyjnego.
Reżyserka do realizacji filmów podchodzi trochę jak do komponowania muzyki. Zatem idea musi u niej harmonijnie współbrzmieć z formą. Styl wizualny i forma opowieści są często ciekawsze od przesłania.
W „Sztuce kochania” zrezygnowano z prostego, uwieczniająco-pomnikowego modelu filmu biograficznego na rzecz fantazji głównej bohaterki o niej samej i jej życiu zawodowym. Cóż z tego, że wiele z obrazów w tym filmie wydaje się odległa od realiów powojennej Polski – i tak nie idzie tu o prawdę historyczną.
Dlatego biopic o Wisłockiej sprawia wrażenie – z punktu widzenia czepialskich naiwniaków i domorosłych historyków – szytej grubymi nićmi blagi i prostackiej hagiografii. A jest tak naprawdę bardziej „prawdomówny” w wielowarstwowym kłamstwie niż prostolinijny dokument o Wisłockiej, typu „urodziła się, żyła, umarła, po drodze ważne rzeczy zrobiła”, jakiego nikt nie mógłby zmęczyć do końca (choć takowa koncepcja zapewne urodziła się w głowie grupy kręcącej nosami).
„Sztuka kochania” Sadowskiej bardzo przypomina „11:25: Dzień samobójstwa” Kōjiego Wakamatsu. Japoński reżyser nakreślił ostatnie lata z życia kontrowersyjnego pisarza Yukio Mishimy, pozwalając sobie na manipulację faktami i znaczące przemilczenia – interpretując świat tak, jak życzyłby sobie tego jego bohater. Podobnie uczyniła Sadowska, a jednak podczas seansu nie miałem wrażenia, że mam do czynienia z takim nadużyciem czyjegoś nazwiska, jak w przypadku ohydy, „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego, żerującego na ludzkiej skłonności do fascynacji tragedią celebrytów, a jeszcze lepiej – ich gwałtownymi zgonami. „Zmiany” w „Sztuce kochania” nie zostały wprowadzone przeciw bohaterom i na rzecz sztucznego udramatycznienia wydarzeń (pal licho godność ludzką!), jak w przypadku Beksińskich, a w zgodzie z postaciami i ich przekonaniami.
„Sztukę kochania” oglądamy też jako kolejną odsłonę działalności producenckiej Piotra Woźniaka-Staraka, który we współpracy ze scenarzystą Krzysztofem Rakiem kreuje nową wizję PRL-u, tropiąc charyzmatycznych bohaterów „szarej codzienności”. W „Bogach” zaproponowali oni Polakom Zbigniewa „Pies-to-jebał” Religę. W „Sztuce kochania” przypominają rodakom o samotnej walce Michaliny „Z-waginy-jesteś” Wisłockiej.
„Jak interesująco, jak pięknie i podniecająco wyobraźnia niepohamowana żadną cenzurą malowała nam perypetie kochanków z powieści, przekonaliśmy się niejednokrotnie, konfrontując naszą wersję miłości oraz postaci wyobrażonych bohaterów romansu z osnutą na wątku czytanej powieści wersją filmową czy telewizyjną. Widziałam mnóstwo filmów realizowanych według znanych mi od lat powieści i prawie zawsze stwierdzałam, że to nie to. Czułam się oszukana i rozczarowana” – wzdycha Wisłocka.
Część widowni z rozkoszą pozwala ulec angażowi emocjonalnemu i wzdycha z ukontentowaniem o tym, jak „Sztuka kochania” perfekcyjnie absorbuje nosek i żyły. Przepowiadają oni (zgoła słusznie), że film pewnikiem będzie spektakularnym sukcesem – powtarzając dobry los „Bogów”.
Skoro „Sztuka kochania” tak zręcznie łapie widza za buzie, to i trudno zauważyć chwyt za brodę i opamiętać nieświadomy ślinotok aż do finału. Aby nie utknąć w fotelach, zostajemy brutalnie wyrwani z opowieści: na koniec słuchamy wyznań Wisłockiej o tym, że dałoby się coś z jej życiorysu nakręcić i zmontować. Obserwujemy też przygotowanie nowego wydania „Sztuki kochania”. To nie tyle ekscentryczny sposób na promocję czytelnictwa, ile sygnał, że musimy uzupełnić nasze braki lekturowe, a zarazem podpowiedź, iż filmowy portret wojowniczej seksuolożki jest po seansie wciąż jakby niepełny.
Książka i film o tym samym tytule doskonale się dopełniają, pozostając mimo wszystko dalej osobne. Jedno drugiemu ustępuje pola. Chcecie lepiej poznać naukę Wisłockiej? Zapraszamy do lektury! A może pragniecie po przeczytaniu „Sztuki kochania” poznać trochę jej autorkę? Polecamy wizytę w kinie!
Trochę przypadkowo – dla filmu szczęśliwie, dla Polek i Polaków już niekoniecznie – „Sztuka kochania” trafiła na stosowny moment. Krajowa historia brutalnych działań na rzecz ograniczania wolności kobiet, ignorowania ich, poniżania bądź sprowadzania schodek niżej w hierarchii uporczywie powtarza się – czego i ja stałem się zdziwionym świadkiem – co uwidacznia się w absurdalnych fanaberiach legislacyjnych rządu, a w reakcji na nie – imponującym rozruchem form protestu zbiorowego.
„Sztuka kochania” to o wiele lepiej zmajstrowana satyra na despotyzm, głupotę i amoralność władzy niż przereklamowane i zbyt oczywiste, a przez to i mało śmieszne „Ucho prezesa”. Tragikomicznie ogląda się wędrówki Wisłockiej po audiencjach u PRL-owskich annaszów i kajfaszów, wizyty na dywanikach władzy świeckiej i kościelnej, której reprezentanci reagują na próby wydania „Sztuki kochania” urzędniczą inercją. Gratis fundują też Wisłockiej lekko schizofreniczny ping-pong: „to nie moja wina, ja mam rączki związane, to lud i ten drugi mi nie pozwalają”.
To szyderstwo z decydentów jest w „Sztuce kochania” podszyte aluzją na temat (metaforycznej?) impotencji władzy, która z racji sprawowania funkcji jest raczej niezdolna do tworzenia. Gdy przyjdzie kryska na zazdrosnego matyska, wówczas stara się on ograniczać kreacje innym w imię ślepo pojętej ultrakontroli zastanego stanu rzeczy. Przejawia się to frekwencyjnością na ekranie osób łysych i łysiejących, wśród których prym wiedzie Arkadiusz Jakubik jako wredny komunisto-seksista (tym chwytem posłużył się zresztą i Wajda w „Powidokach”). Boję się dywagować, czy Sadowska i jej współpracownicy próbują też w filmie zabawy w lęki kastracyjne władzy patriarchalnej i inne tego typu, przykre sprawy – to już niech lepiej widz sam rozsądzi. Ja zbyt się dałem wciągnąć fabule i muszę do kina udać się ponownie.
Polacy w dziedzinie erotyki to w przeważającym stopniu smutasy. Panom seks zwykle kojarzy się depresyjnie i/lub osobliwie: z relacjami władzy i podległości („Obce ciało”), chorobą i śmiercią („Bez końca”, „Tatarak”), sprzedajnym dawaniem dupy, cipy bądź chuja („Wodzirej”, „Psy”), kiczowatym soft porno w koronkowej bieliźnie („Zabij mnie glino”, „Fuks”), wstydem i alkoholizmem („Pod Mocnym Aniołem”), czy wreszcie – ich ulubionym – traumatycznym gwałtem („Cześć, Tereska”), bądź kastracją („Edi”). Po wielu seansach łatwo rozpoznać narodowy wzór tej żenady i ukuć slogan „ruchasz-umierasz, dymasz-przegrywasz”, który ma zaskakująco uniwersalne zastosowanie interpretacyjne. Co bardziej cyniczni wyrachowańcy już nawet stroją sobie z tego niewybredne żarciochy – vide nowe odsłony serii „Pitbull”.
Młodzi reżyserzy – i to zarówno kobiety, jak i mężczyźni – robią sporo dobrego w naszym przygnębiającym plenerze z wierzbami łkającymi w tle, uciekając od moralizowania i stawiając witki z powrotem na sztorc. Syrenie wdzięki, bóle i jęki w „Córkach dancingu”, anatomiczne rypanie w „Hardkor Disko”, łóżkowe katastrofy w „Heavy Mental” czy żenujące partnerkę bawienie się jej cyckami w „Kamperze” – to już bogatszy i mniej banalny obraz erotyki, aniżeli przebrzmiałe kalki wchodzącej pod kołderkę polskiej szkoły filmowej czy z dezaprobatą podglądającego nas pod tą kołderką kina moralnego niepokoju i jego voyeurystycznych spadkobierców-świntuchów. Co ważne, dziś idąc do kina na film realizowany przez roczniki młodsze i światowsze, otrzymujemy propozycję opowieści, w której seks – gdy uzasadniony – rozgrywa się bez pensjonarskiego spuszczania powiek i zasłon, a w pełnym świetle: ku chwale rozkoszy i zdrowia psychicznego.
Ten seks w „Sztuce kochania” metaforyzuje aspiracje głównej bohaterki – prywatne i zawodowe. Wisłocka chce osiągnąć szczęście/satysfakcję i tegoż samego życzy wszystkim rodakom. Erotyka filmu Marii Sadowskiej jest rozplanowana w fabule jak dobrze napisane arie muzyczne w operze. Jest jej tak dużo, sięga się w niej po tyle motywów i ilustruje seksem tak bogaty wachlarz tematów, że musiałbym napisać drugi tak długi tekst, jak powyższy, by to jakoś z grubsza wyłuszczyć. Pozostaje zadąć w róg i powiedzieć z pełnym przekonaniem: nareszcie mamy w mainstreamie następczynię Alexandra Potockiego*.
* Alexander Potocki to najbardziej ambitny spośród polskich twórców filmów porno: robił już tak odważne produkcje, jak fuck-filmy o NKWD czy krajowe odpowiedniki historycznych gatunków erotyki, jak nunsploitation, nazisploitation albo produkcje kostiumowe.
Źródła cytatów:
Virginie Despentes, „Baise – Moi”, New York 2002
Michalina Wisłocka, „Sztuka kochania”, Warszawa 2016
„Sztuka kochania”
reż. Maria Sadowska
premiera: 27.01.2017