Olga Szmidt dała swojej książce świetny tytuł: „Kownacka. Ta od Plastusia”. Plastusiomania, znana kilku pokoleniom polskich dzieci, i strategia samej pisarki sprawiły, że na zawsze została ona w naszych głowach jako poczciwa, nieco infantylna starsza pani z kukiełką uszastego stworka w ręce. Niczym Jakubowska, Wisłocka i inne inteligenckie robotnice ma na głowie chustkę – znak etosu pracy, poczucia obowiązku społecznego i pedagogicznej misji.
Tak coś czułam, biorąc książkę do ręki, że ten prosty wizerunek może nie być całą prawdą. Zastanawiałam się też, jak można anachroniczną bohaterką zainteresować dzisiejszego czytelnika. Mnie wystarczy informacja, że była jedną z tych pisarek dla dzieci, które w PRL-u mogły komfortowo pracować i osiągnęły szaloną popularność (łączny nakład powojennych wydań książek Kownackiej to 11 milionów egzemplarzy), bym zapragnęła dowiedzieć się, jak to konkretnie wyglądało. Poza tym z autentycznym zajęciem czytam na przykład „Wiatrak profesora Biedronki” (napisany z Kucharskim). Te opisy przyrody naprawdę wciągają… Że nie wspomnę o scenach z udziałem sołtyski. Kownacka intryguje mnie więc również jako autorka dobrej literatury.
Jednak czytelnicy mniej dziwni niż ja również znajdą w jej biografii wiele ciekawych tematów. Szmidt wykonała imponujący kawał roboty. Dotarła do papierów, do których się dało dotrzeć, porozmawiała z ludźmi, z którymi się dało porozmawiać, nakreśliła niezbędne konteksty. Chustki z głów! Jej bohaterka mało pisała i mówiła o sobie. Mimo bogatego archiwum zadanie biografki często polegało na domysłach, interpretowaniu milczenia. Ale spokojnie, wyłania się z tego pasjonująca opowieść o kobiecie z pokolenia postszlacheckich inteligentek, które wciąż miały utrudniony dostęp do edukacji, jak po grudzie szukały sposobu na finansową niezależność i dożyły powojennych przemian społeczno-politycznych, w dużym stopniu spełniających ich postulaty, choć nie zawsze tak, jak sobie wyobrażały.
Kownacka, pozbawiona przez ojca i brata sumy, którą matka przeznaczyła na jej dalsze kształcenie, po wyjściu z pensji była gorliwą samouczką skoncentrowaną na pedagogice, folklorze i przyrodzie. Jej wiedza rosła wraz z praktyką. Jako młoda dziewczyna sama od zera zorganizowała tajną szkołę ludową, po drodze ucząc się, jak to się właściwie robi. Jej twórczość wzięła się z szukania sposobu na skupienie uwagi wiejskich dzieci, które nie miały pojęcia, co to jest szkoła, za to na tyle zaznały już ciężkiego życia, by mieć problemy z rolą ucznia. Kownacka zaczęła im więc opowiadać i śpiewać. Pracowała wówczas społecznie, będąc na utrzymaniu rodziny siostry.
Dopiero wyjazd do Warszawy i praca ministerialnej urzędniczki młodego państwa polskiego dały jej jaką taką niezależność. Pierwsze publikacje w „Płomyczku” były darmowe. Wielkim przełomem było otrzymanie pod koniec lat 20. spółdzielczego mieszkania na Żoliborzu, współpraca z tamtejszym teatrem kukiełkowym Baj i sukces „Plastusia”, po którym posypały się zamówienia. Na każdym etapie, od szkółki w Krzywdzie do powojennej niezagrożonej pozycji czołowej autorki dziecięcej, stosowała metodę testowania nowych utworów na dzieciach – czytała im, obserwowała reakcję, przerabiała. Można powiedzieć, że dzieci były współautorami jej tekstów, również dosłownie – „Kronika młodego przyrodnika” Hani Wróbel, korespondentki płomykowego Kącika Młodego Przyrodnika, weszła do „Głosu przyrody” (1963).
Kownacka nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Łatwo byłoby z tego zrobić biograficzną negatywność. Szmidt nie nosi chyba chustki, ale wie, że nie tędy droga. Życie Kownackiej było pełne ludzi. To rozmaitość relacji z nimi jest fascynująca, nie jakieś tam zerwane w młodości narzeczeństwo. Jej intensywna opieka nad dziećmi sióstr. Wieloletnie gorące przyjaźnie z kobietami i mężczyznami, z którymi dzieliła literackie, pedagogiczne i przyrodnicze pasje. Bliska, burzliwa przyjaźń z Natalią Kusaj, która prowadziła jej dom i mieszkała z nią prawie 40 lat. (Cudowne jest zdjęcie ich obu przy stole – obie już w latach, obie w wiadomym nakryciu głowy, jedzą zupę z chlebem, w tle kredens. Pisarka i jej p.o. żony – spełnienie marzeń wielu oddanych pracy zawodowej kobiet). Wreszcie długoletni związek z młodszym o jakieś cztery dekady architektem zieleni, Januszem Szymańskim, którego miłosny charakter był zbyt szokujący nawet dla samych zainteresowanych, więc zakrywali go pararodzinną grą – ona była starą ciotką, a on jej syneczkiem.
Biografka pisze, że Kownacka cofała się przed polityką. Wielu odnosiło wrażenie, że nie tylko nie chciała się na ten temat wypowiadać, ale też słabo się orientowała, nie miała poglądów. Zazwyczaj takie stwierdzenia wydają mi się podejrzane. Tutaj pasują do portretu. Nowa wizja państwa i społeczeństwa nie budziła jej oporu, była zbieżna z jej najdawniejszymi przekonaniami. Tak samo program literacki Kownackiej był bliski socrealistycznemu pod względem estetyki i rozumienia roli pisarza. Jej Szewczyk już dawno był równościowy, odrzucał koronę i pozostawał przy szewskim kopycie.
Natomiast nie do końca oznacza to, jak twierdzi Szmidt, że Kownacka nie pisała na zamówienie. W „Dzieciach z Leszczynowej Górki” (1951, napisane z siostrą, Zofią Malicką) wykonuje się plan sześcioletni, a mała Ewa zostaje przodownicą pracy. Z tym że chodzi o plan zalesiania nieużytków i zrębów, przodownictwo w zbieraniu żołędzi do zasadzenia. Drzewa muszą być, niestety, ścinane, są potrzebne do odbudowy i rozwoju kraju (elektryfikacja), ale „za każde ścięte drzewo – trzeba posadzić w Polsce dziesięć nowych!”. Widać zasadniczą różnicę, zważywszy że plan sześcioletni polegał głównie na gwałtownej industrializacji, i to z naciskiem na przemysł ciężki (od czego Kownackiej-ekolożce musiała cierpnąć skóra). Zdecydowanie bliżej było jej do idei spółdzielczości w rolnictwie, ale z największym przekonaniem opisywała pracę na wspólnym gospodarstwie leśnym. Co w literaturze socrealistycznej jest rzadkie, jeśli nie niespotykane. Czyli pisała na zamówienie, ale po swojemu. Dopasowywała się, polemizując. Widziany z tej perspektywy socrealizm nie wydaje się już tak straszny, jak go malują.
Kownacka bardzo nadaje się do komplikowania obrazu PRL-u. Należy do pisarek, które zaczęły karierę przed wojną i nowy ustrój nie był dla nich zerwaniem, narzuconym porządkiem, a ciągłością, dobrymi warunkami rozwoju. Początek (do przełomowego „Plastusiowego pamiętnika” włącznie) zawdzięcza redaktorkom i autorkom „Płomyka” z mistrzynią Porazińską na czele. Losy tego nowoczesnego tygodnika są zresztą analogiczne do losów Kownackiej. Wydawany przez związek nauczycieli „Płomyk”, początkowo organizacyjnie i nakładowo skromny, zwiększył zasięg w 1933 roku, kiedy Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zaleciło go jako uzupełnienie podręczników, co wiązało się z prenumeratą szkolną. Na ten sam mniej więcej okres datuje się początek popularności Kownackiej, do której bez wątpienia przyczyniła się ta instytucjonalna zmiana. Półdarmowa praca kilku podobnie myślących kobiet jest, rzecz jasna, cudowna, ale jeszcze cudowniej jest nie musieć na nią liczyć.
Po wojnie zmiany szły dalej, w historii „Płomyka” dwa etatyzmy podały sobie ręce. Pismo stało się instytucją, było tanie i dostępne w każdym kiosku. Pisma i literatura dla dzieci zyskały wielkie państwowe wsparcie i postawiono przed nimi najważniejsze zadanie – kształtowania nowego człowieka. Choć oczywiście nie stały się przez to równie prestiżowe jak te dla dorosłych. Była to wciąż domena gorsza i wciąż domena przede wszystkim kobiet, choć w mniejszym stopniu niż przed wojną.
W biografii Kownackiej dobrze widać tę ambiwalencję. Pisarka z jednej strony cieszyła się licznymi wyrazami czytelniczego uznania, nagrodami, komfortem finansowym, z drugiej – dostrzegała oznaki lekceważenia, pragnęła ciągle nowych potwierdzeń swej rangi. Szmidt znalazła na przykład listę sporządzoną w 1975 roku po programie telewizyjnym z udziałem pisarki. Kownacka notowała skrupulatnie otrzymane gratulacje – kto i co powiedział, ujrzawszy ją na małym ekranie. Podjęła zresztą przynajmniej jedną próbę napisania utworu dla dorosłego czytelnika. Szmidt przytacza to (bardzo dobre) opowiadanie, oparte na okupacyjnym wspomnieniu o młodej wiejskiej kobiecie, która ukrywała Żydów. Ciekawe, czy nie zostało opublikowane, bo autorka była zaszufladkowana do literatury dziecięcej, czy z powodu niewygodnego tematu.
Z pewnością jej zainteresowanie przyrodą, pogłębianie wiedzy z tej dziedziny, łapanie za guzik specjalistów (np. Jana Sokołowskiego), duma z rozchwytanego na pniu „Głosu przyrody”, nad którym pracowała 16 lat, miały między innymi podłoże ambicjonalne. Oto ona, amatorka bez formalnego wykształcenia, dysponuje wiadomościami i umiejętnościami przyrodnika, dyskutuje jak równa z równym z profesorami, uchodzi za ekspertkę.
Podobny cel miała próba przedefiniowania roli pisarki. Nawet jak na autorkę dziecięcą była bowiem w dużym stopniu nauczycielką. W jej książkach trudno oddzielić narrację literacką od lekcji przyrody prowadzonej metodą zagadki, gry, konkursu. To w zasadzie jedność – dydaktyzm nie tłumi sztuki pisarskiej, literatura służy uczeniu i wychowaniu. Dydaktyzm – wbrew utartym przekonaniom – nie łączy się z ubezwłasnowolnieniem czytelnika, wręcz przeciwnie, aktywizuje. Dobrze to widać w „Przygodach Plastusia” (1957), kiedy tytułowy bohater trafia na wieś i do lasu, jest przechwytywany przez kolejne nieznane sobie stworzenia i musimy je rozpoznawać po szkicowym opisie, często subiektywnym, odplastusiowym. Śmiejecie się? To spróbujcie rozpoznać sowę, wnioskując z chaotycznych wrażeń porwanego przez nią nagle miejskiego ludzika z plasteliny.
Tymczasem dydaktyzm nigdy w PRL-u nie miał do końca dobrej prasy. Zazwyczaj stawiano przed literaturą dla dzieci i młodzieży (znany i dziś) ekwilibrystyczny postulat dydaktyzmu dyskretnego – żeby był, ale zarazem żeby go nie było. Natomiast w długich latach 90. dydaktyzm stał się jedną z najgorszych krytycznoliterackich obelg. Była to konsekwencja doktryny neoliberalnej. Oczywiście to, co mówili Balcerowicz z Tischnerem, nie było dydaktyzmem, tylko neutralnym opisem. Tak oto nasze mózgi zostały przeorane do dna pod pozorem zerwania z dydaktyzmem.
Mam nadzieję, że teraz można już życzliwiej spojrzeć na takie stare nauczycielki jak Kownacka. W końcu czy naprawdę mamy dosyć laickiego, prospołecznego, ekologicznego wychowania w duchu wiary w człowieka i w możliwość zmiany stanu rzeczy?