Nie jest tak doskonale, jak być mogło. Nie jest też tak zajmująco i przejmująco, jak miało być wedle recenzji, które wcześniej czytałam. Nagrodzona Pulitzerem powieść „Sympatyk” trafia na moją półkę zawodów i rozczarowań. Nie dlatego, że żaden fragment czy rozdział nie wywarł na mnie wrażenia. Przede wszystkim dlatego, że monotonne części poświęcone pracy na planie filmowym i dylematom z tym związanym przeplatają się z fragmentami zajmującymi, wydobywającymi na plan pierwszy nową jakość. Świeże ujęcie, śmiałe zestawienia kulturowe i społeczne, bezkompromisową brutalność zestawień zysków i strat. To jednak, co najbardziej uwierało mnie w tej lekturze, to maniera, w jaką wpada narrator, podtrzymując ogólną ramę powieści. Wyznanie kierowane ni to do siebie, ni do czytelnika, ni do „drogiego komendanta” niewiele wnosi do tej powieści na poziomie realizmu konfesji, dodaje zbędny zawijas, który każdorazowo przywoływał mnie do porządku. To fikcja. Już pamiętam.
Co do tego, że to fikcja, trudno zresztą mieć wątpliwości. Dialogi szyte na miarę, ujawniające w regularnym rytmie absurd, niesprawiedliwość i przewrotność podstawowego zestawienia z tej powieści. Wietnam i USA to dwa bieguny, dwa wymiary ludzkiej rzeczywistości, które dotykają i zarazem stwarzają głównego bohatera. Wojna w Wietnamie, uchodźstwo w USA, polityczny zamęt lat 70. i dalsze konsekwencje zderzenia tych światów to ogólne ramy, w jakich funkcjonuje bohater. Szpieg w ramach powieściowych wydarzeń zajmuje – co oczywiste – skomplikowaną, niełatwą pozycję. Z perspektywy czytelnika jednak jest ona dużo bardziej zajmująca, żeby nie powiedzieć – uprzywilejowana. Obrotowość jego pozycji i złożoność spojrzenia zdaje się wypływać również z innego aspektu jego biografii:
„Dziękuję panu, drogi komendancie, za uwagi, w których pan oraz komisarz odnieśliście się do moich zwierzeń. Zapytaliście mnie, co miałem na myśli, mówiąc «my» albo «nas», jak w tych momentach, gdy identyfikuję się z żołnierzami Południa i uciekinierami, których miałem szpiegować. Czy nie powinienem mówić o tych ludziach «oni», jak o swoich wrogach? Spędziłem wśród nich prawie całe życie i muszę się przyznać, że nie potrafię w sobie stłumić uczucia sympatii, jakim ich darzę, podobnie jak wielu innych ludzi. Ta słabość do solidaryzowania się z innymi ma wiele wspólnego z moim statusem bękarta, co nie oznacza jednak, że będąc dzieckiem z nieprawego łoża, człowiek staje się bardziej życzliwy. Wielu bękartów zachowuje się tak, jak na prawdziwego skurwiela przystało”.
Część rozważań i obserwacji w tej powieści ma w sobie dużą moc dosadności i bezpośredniości, opisywania rzeczy takimi, jakimi nie chciałyby pozostać. W tym zakresie najbardziej interesujące wydają się partie poświęcone obozowi uchodźców, opisy ujmujące skomplikowanie zachowań choćby kobiet, które od wysokich rangą żołnierzy żądają wyjaśnienia, co stało się z ich bliskimi mężczyznami. Ta nastawiona na dręczenie czytelnika historia – ujęta w bardzo prosty, skupiony na materialności sposób – wydaje się przeciągnięta ponad miarę. Tu ma to jednak duże znaczenie, rzeczywiście dotyka struny, którą rzadko porusza współczesna literatura.
Wspomniane już partie opowiadające o planie filmowym znacznie ustępują jakości innych fragmentów. Niekończąca się historia relacji głównego bohatera z reżyserem, ideologicznych wymiarów tej sytuacji zyskałaby przez większą koncentrację. Nie dlatego, że to sprawy błahe lub dość już omówione. Wręcz przeciwnie. Mniej lub bardziej ukryty rasizm wobec Azjatów w USA wydaje się szalenie ważnym tematem, zamiatanym pod dywan lub stale kolejkowanym za innymi dyskryminacjami o bardziej palącym statusie. Nową jakość wprowadza w tym zakresie komiczka Ali Wong, śmiało rozbrajając i ośmieszając rasizm białych wobec Azjatów jako spektakl niewiedzy i uprzedzeń. Stand-up nijak się ma do zaawansowania i subtelności, na jakie pozwala proza – szczególnie tych rozmiarów. A jednak mam poczucie po przeczytaniu tej książki – nierzadko zmuszając się do lektury kolejnych rozdziałów – że wiele obiecujących wątków zostało tu rozmienionych na drobne. Na banał.
„ – Typowe zachowanie białych – wtrąciła Sofia Mori. – Zauważyliście, że nie posiadamy się z radości, kiedy biały człowiek nauczy się kilku słów w jakimś azjatyckim języku? Wystarczy, że umie poprosić o szklankę wody, a my traktujemy go jak Einsteina.
Sonny uśmiechnął się i zanotował również to zdanie.
– Mieszka pani tutaj dłużej niż my, panno Mori – powiedział z nutą podziwu w głosie. – Zauważyła pani, że kiedy my, Azjaci, uczymy się angielskiego, powinniśmy opanować ten język do perfekcji, w przeciwnym razie ktoś będzie sobie stroił żarty z naszego obcego akcentu?
– Nie ma znaczenia, jak długo tu mieszkamy. Biali ludzie zawsze będą nas uważać za cudzoziemców”.
Banał, jak wiadomo, ma w sobie czar niezaprzeczalności. Ale czy tutaj odkrywamy coś nowego? Czy naprawdę nie wiedzieliśmy, że świat dzieli się na native’ów angielskiego i nie-native’ów? Że nie tylko Wietnamczycy, ale także Polacy i przedstawiciele innych krajów, których języki nie podbiły świata, piszczą z radości, gdy zagraniczna gwiazda powie „cześć”, „dobry wieczór” i „kocham was” łamanym miejscowym językiem? A za tę wyrozumiałość nie dostajemy nic w zamian? Takich refleksji jest tu więcej. Niby wszystko się zgadza – w powieści tej rozpiętości, o ambicji ujęcia dwóch światów, tym bardziej w kontekście brzemiennego w ofiary i daleko idące skutki konfliktu uproszczenia i banały wydają się przydatne. Odnoszę jednak wrażenie, że to one psują tę książkę. Nie prostolinijnością refleksji, nawet nie wyłamywaniem otwartych drzwi, ale tym, że nic się z tymi banałami i refleksjami nie dzieje. Akcja ich właściwie nie rozgrywa, są raczej przytaczane – proszę wybaczyć – ku samozadowoleniu czytelnika, który rozpozna w nich własną refleksję.
„Za pomocą kina Ameryka urabiała resztę świata, Hollywood bezlitośnie atakowało umysły widzów kolejnymi przebojami, szlagierami, hitami i bombami. Nie miało znaczenia, jaki film obejrzą ci widzowie. Ważne, żeby to był amerykański film i żeby wspominali go z rozrzewnieniem, dopóki na ich głowy nie spadną bomby zrzucone z samolotów, które widzieli w takim filmie”.
Wskutek słów wypowiadanych przez bohaterów niewiele się w tej książce dzieje. Główny dramat bohatera może dotyczyć zarówno jego decyzji, jak i złożonego pochodzenia, funkcjonowania pomiędzy dwoma ojczyznami. Relacje szpiega z przełożonymi i mocodawcami, a także drugą stroną, mogą sugerować powieść skrojoną na sukces. Sensacji tu jednak niewiele. Dramatowi wojennemu (zestawianego z „Rzeźnią numer pięć” Kurta Vonneguta, co wydaje mi się nie tylko nietrafione, ale wręcz kuriozalne; trudno mi znaleźć istotne punkty wspólne obu powieści) chciałoby się poświęcić tu więcej czasu. Ujęciu relacji osobistych głównego bohatera zarzucić można przede wszystkim skrajne sfunkcjonalizowanie opisu dla celów wydźwięku powieści. Kliszą byłoby powiedzieć, że nie są żywe, że dyktuje je narrator, nie ufając, iż dialog może zaprowadzić go w ciekawsze rejony. Zdarzają się tu portrety ciekawe, cechy i konstrukcje osobowe bardziej śmiałe. Do nich zaliczam postać profesora orientalistyki. Gdzieś to się jednak wszystko gubi. Banał zabijania i zostawienia na śmierć chwilami zdaje się zbyt mocno przylegać do tekstu nie wydobywającego wiele więcej z tego obrazu. Gdy padają na przykład słowa: „Nie nazywaj mnie więcej mężczyzną ani żołnierzem”, zaczynam uważniej słuchać. Ale kilka stron dalej już się wszystko pogubiło.
Viet Thanh Nguyen, „Sympatyk”
tłumaczenie: Radosław Madejski
Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2016