W piątek, 20 stycznia zapraszamy do poznańskiej galerii :SKALA na wernisaż wystawy „Wielka 19”. Z tej okazji prezentujemy fragment książki poświęconej działalności galerii Wielka 19. Wiosną wystawa pokazana zostanie w BWA Warszawa.
W latach 80. nawet transport prac na wystawę był problemem. Jeździły one wówczas w strasznych warunkach, wywrotkami na węgiel albo z facetem, który dużym, brudnym samochodem woził piasek na budowę. Prace Marka Kijewskiego jechały do Warszawy trzy tygodnie, bo trudno było dostać benzynę. Na transport czekało się w galerii czasem non stop przez dwa–trzy dni, dyżurując na zmianę.
Z telefonu korzystaliśmy w szkole, ale potem zablokowano połączenia poza miasto, więc trzeba było czekać na telefon u znajomych albo na poczcie.
Problem był ze wszystkim, a w sklepach takie pustki, że po wyjeździe artysty z zagranicy ludzie pytali, czy mogą przyjść i powyciągać gwoździe ze ścian. Joop Witteveen z Holandii wiedział, jak to wygląda w Polsce, więc przyjechał z całym plecakiem wyposażenia, wszystko wziął ze sobą: gwoździe, wiertarki, wkrętarki, drut, ale jednej rzeczy nie przewidział – nie było prądu. Kraj był nieprzewidywalny.
Prace robiliśmy ze znalezionych materiałów, z tego, co było do zdobycia, pod ręką. Dzieła z tamtych czasów w większości zaginęły, ponieważ nie mieliśmy pracowni i magazynów z prawdziwego zdarzenia. To były przeważnie tymczasowe nory, w których pracowało się przed wystawą i potem już do nich nie wracało. Z powodu potężnych gabarytów prace były bez przerwy przewożone z jednego miejsca na drugie. Niektóre obiekty przerabiałem, na przykład fotel z wystawy Flogiston pokryłem szczapami drewna i przekształciłem w pracę, która znajduje się teraz w kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi.
Nie zachowała się żadna moja praca spośród tych, które pokazywałam na Wielkiej 19. [Fotografie prac artystki będzie można zobaczyć podczas wystawy – przyp. red.]
Żeby wydrukować plakaty na wystawę, potrzebowaliśmy pozwolenia cenzury. Mogliśmy wydrukować ich tylko kilka i robiliśmy to ręcznie, metodą litograficzną. Zazwyczaj drukowaliśmy nie więcej niż pięć–dziesięć plakatów. Trudno było zdobyć alkohol na wernisaż, bo był sprzedawany na kartki, więc zdarzało się, że albo znajomi pędzili bimber, albo zaprzyjaźniony benedyktyn, brat Jan, proponował wino kupowane w sklepie dla księży i piliśmy na wernisażu wino mszalne.
Paradoksalnie zapraszanie artystów z zagranicy było dla nas proste. Chociaż byli goszczeni przez znajomych i dziwili się, że można tak funkcjonować, to na ogół nieźle się tu czuli. Po latach pytaliśmy niektórych, co ich wtedy przyciągało do Polski, a oni odpowiadali, że takich momentów nigdy już potem nie przeżyli – przyjeżdżali, bo szukali autentyzmu, braku komercji. Nie tylko docierali tu na własny koszt, ale czasem nas wręcz wspomagali, jak Sybille Hofter, niemiecka artystka, która wyjeżdżając, zostawiła nam kilkadziesiąt dolarów z notatką: „mala na Wielka” – dzięki temu mogliśmy opłacić dokumentację kilku wystaw.
Wielką 19 wyróżniało to, że była jedynym miejscem, w którym były robione profesjonalne dokumentacje wystaw.
Wystarczyło nam to, że mieliśmy gdzie mieszkać. Mogliśmy sami pokryć resztę kosztów, bo nie były to dla nas bardzo duże pieniądze. Dzisiaj zrobilibyśmy podobnie w tak trudnych warunkach.
W 1981 roku na Wielkiej miał wystawę brytyjski artysta George Snow. Przywiózł swoje kolaże, fotografie i bardzo ważny dla mnie projekt okładki albumu Jimmiego Hendrixa z udziałem Jima Morissona. Ówczesna polska rzeczywistość była dla niego egzotyką. Bawiło go to, że aby kupić chleb w piekarni na ulicy Wielkiej, musiał wstać bardzo wcześnie albo wcale nie kłaść się spać. Stał w kolejce po mięso. W Peweksie kupował za jednego funta papierosy, które u niego kosztowały sześć, i za cztery funty paletę farb, które tam kosztowały dwieście.
Mimo tych oczywistych utrudnień, a może właśnie na przekór nim, robiliśmy wystawy bardzo często. Taka była potrzeba chwili. Przychodziły tłumy ludzi, dla których to był alternatywny świat względem tego na zewnątrz. Ponadto na pewnym etapie zauważyliśmy, że jest bardzo wielu artystów, których prace warto pokazać.
W komunizmie było niewiele normalnych miejsc do spotykania się, a do galerii przychodzili bardzo różni ludzie, wymieniali myśli, ścierali się. Potrzebowaliśmy tych spotkań i mieliśmy poczucie, że na Wielkiej 19 dzieje się coś istotnego. W tamtych warunkach myśleliśmy tylko kategoriami dnia dzisiejszego, bez patrzenia w przyszłość. Specyfika tamtych czasów była taka, że nie widzieliśmy sensu w robieniu dalekosiężnych planów. Żyliśmy chwilą i ta chwila bywała piękna…
Książkę Justyny Kowalskiej będzie można kupić podczas trwania wystawy w galerii :SKALA i w BWA Warszawa. Dostępna jest także w księgarni internetowej „Czasu Kultury”.