Działająca od niedawna w nowym-starym lokalu przy skrzyżowaniu ulic Grunwaldzkiej i Matejki Scena Robocza uczyniła sąsiedztwo kwestią politycznego i społecznego zaangażowania grupy artystek, artystów, działaczy, edukatorek i animatorów kultury, których zaprosiła do realizacji trzymiesięcznego projektu „Sąsiedztwo. Granice bliskości. Interwencje artystyczne”. Młode osoby o zróżnicowanych zainteresowaniach i polach codziennych działań (aktywistycznych i artystycznych) miały zachęcić do intensywnej i grupowej pracy nad kwestiami lokalności, rozumianej jako zagadnienie społeczne, polityczne i tożsamościowe. Za pukt wyjścia posłużyło przekonanie, że bliskość i obcość to stan i emocje, jakie wywołuje sytuacja, gdy mijamy na klatce schodowej nieznanego sąsiada/sąsiadkę, którzy właśnie otwierają drzwi do swego mieszkania. Kuratorką projektu była Agnieszka Różyńska, producentką – Aleksandra Kołodziej.
Pomysł nie jest oczywisty, ponieważ łączy pracę kuratorską z warsztatami artystycznymi oraz treningiem edukacyjnym, co z jednej strony przypomina szkołę letnią, suplementarną wobec programu uczelni artystycznych (były warsztaty z reżyserii światła, dźwięku, performansu, researchu), a z drugiej – przywołuje tradycję ideologicznej inżynierii kulturalnej z hasłami: pisarze/artyści do hut, fabryk i wsi, opisywać świat według określonych reguł. To skojarzenie jest tyle nieuchronne, ile nietrafne.
Pracę artystyczną w systemie totalitarnym i współczesny, późnokapitalistyczny oraz okołodemokratyczny artywizm dzieli niemal wszystko. Artywizm jest zaangażowaniem wolontaryjnym i nieprzymusowym, przynosi minimalne profity ekonomiczne, nie wynosi twórców w hierarchii społecznej, a przede wszystkim nie wiąże się z odrzuceniem jakiejkolwiek ścieżki twórczej na rzecz uzgodnionego odgórnie stylu/metody, którą legitymizuje i nadzoruje władza. Dlatego artywizm ma potencjał krytyczny, wywrotowy i angażujący, a jego formalne jakości są pojemne. Ma też stałe punkty odniesienia: żyjącą swoim rytmem sztukę niezaangażowaną oraz bieżące warunki ekonomiczne/sytuację polityczną/relacje społeczne. Czyni to artywizm jednym z głosów komentujących rzeczywistość, według mnie – jednym z ważniejszych, ponieważ artywistyczne projekty świadczą o nierozdzielności sztuki i codziennego życia.
Projekt Sceny Roboczej ukazał, że sąsiedztwo/lokalność to element codzienności i eksperymentalnie potraktowane jako centralne w doświadczaniu świata, daje perspektywę niecodzienną, w której na nowo możemy zobaczyć siebie w relacjach mikro- i makrospołecznych. Jest coś nieoczywistego w myśleniu o sobie jako sąsiadce czy sąsiedzie, coś, co sprawia, że ustawiamy się w relacji z obcymi/nieznanymi, a jednocześnie bliskimi (fizycznie) ludźmi (z ich gatunkami towarzyszącymi), a przez to mierzymy się z własną swojskością i obcością. Taka roszada następuje, gdy w symbolicznej postaci „sąsiada”, o której opowiada się dowcipy albo w nieznanej osobie, która staje się bohaterką anegdotek dzielonej w grupie znajomych, odkrywamy samych siebie. Jeśli odważymy się ustanowić ze sobą pakt o dystansie, paradoksalnie otworzymy się na bliskość w relacjach z innymi. Artyści działający w ramach Sąsiedztwa zrobili to i w subtelny sposób zaprosili do tego swoją publiczność.
Weekendową prezentację projektów otworzyła akcja Agnieszki Chlebowskiej, Eli Niewiadomskiej i Anny Koźlińskiej pod tytułem „Bycie z (o)sobą”. Chlebowska i Niewiadomska znane są z Kiosku na rogu Wawrzyniaka i Jackowskiego oraz projektu Dzielnico przy Szamarzewskiego 21, od lat działają z mieszkańcami Jeżyc, zwłaszcza dziećmi, mają więc doświadczenie w działaniach animacyjnych. W ramach działań grupa postawiła na trzy podstawowe gesty: spragnionych napoić, zziębniętych ogrzać, zabieganych zatrzymać. Przez kilka godzin w jednym z ważniejszych ciągów komunikacyjnych, przy Moście Teatralnym, ustawiła się z kanapami, koksownikiem i herbatą, by zachęcić do chwili relaksu i rozmowy. Sąsiedztwo grupa potraktowała jako metaforę wspólnotowości, a w tych pierwotnych działaniach – zbieraniu się wokół ogniska i dzieleniu pożywieniem – przywoływała ducha osiadłości, obcego na terenie mostu/chodnika/przystanku, dosłownie realizując metaforę „zatrzymania się w biegu życia”.
Akcja trwała dość krótko, za krótko, by sprawdzić, na ile daje się Poznaniaków zachęcić w piątkowe popołudnie, by w drodze z pracy/szkoły do domu (lub na odwrót) przysiedli na kanapie i napili się herbaty. Jeśli potraktować ją jako test, „pilotaż” artywistyczny, to ukazała przede wszystkim to, w jakim stopniu akcjonistyczne działania zostały wchłonięte i przejęte przez speców od reklamy kapitalistycznego rynku – przechodnie zaglądali do „strefy relaksu”, pytając, co grupa reklamuje/promuje/sprzedaje. Jesteśmy tak zblazowani akcjami tak zwanego marketingu partyzanckiego*, a jednocześnie tak podejrzliwie tropimy manipulacje wszystkich, którzy „czegoś od nas chcą” (pochodna nieufności obywatelskiej), że dar raczej nas niepokoi, niż oswaja. Kiedy w sobotę zebraliśmy się wokół koksownika przed Sceną Roboczą, dwóch mężczyzn na przepustce (z więzienia, nie wojska) zasugerowało, że pracujemy dla Monaru. Tylko dzieci i bezdomni ufnie podchodzili do kręgu wokół ognia, tylko oni mieli czas na chodnikowe sąsiedztwo.
Problem z darem polega na tym, że trudno uznać bezinteresowność nieznajomych, kiedy sami nie poprosimy najpierw o pomoc. Bezinteresowność mierzy się jako reakcję na potrzebę i prośbę – podobnie jest w przypadku popularnych akcji „darmowe uściski” czy „darmowe masaże”, które opierają się na wywoływaniu potrzeb (czyli działają marketingowo), a nie odpowiadaniu na nie, skutkiem czego myślisz: niby to tylko mały gest, co cieszy, ale koniec końców nie wiadomo, co miał oznaczać. A prymarny impuls sąsiedzkich relacji to chyba jednak „interesy” – wspólne, rozłączne, kolidujące ze sobą.
Cały ten galimatias wokół ciszy nocnej, czystości na klatce schodowej, szczekających psów, zawadzających przejście rowerów, zagubionych paczek od kurierów, uciążliwych remontów Itak dalej jest sednem sąsiedzkich interakcji. Wyjście poza granicę interesu przekształca relacje sąsiedzkie i rozpoczyna eksperyment o trudno przewidywalnych skutkach. Subtelnie, ostrożnie, ale świadomie zdecydowali się na ten eksperyment Ula Lucińska i Michał Knychaus. Właśnie dlatego, że postawili na dyskrecję i uwzględnienie sąsiedzkich granic, pomysł na „Wycieraczki” okazał się więcej niż jednorazową akcją, którą artyści „robią” ze swoimi sąsiadami z klatki schodowej. Niezbywalna wartość projektu polega na tym, że nie był oparty na badaniu „granic bliskości” sąsiedzkich jako autorski projekt artystyczny z użyciem anonimowych sąsiadów, a przeznaczony dla publiki, która przyszłaby na wernisaż do nietypowej przestrzeni bloku z lat 90. ukrytego za pierzeją secesujących kamienic przy Staszica. Koncept Lucińskiej i Knychausa polegał na tym, by nawiązać kontakt z sąsiadami, nie naruszając granic ich prywatności i zaproponować im wspólne działanie, w którym artyści przekroczą swoje artystowskie granice, by służyć sąsiadom jako nieodpłatna pomoc w zakresie dekoracji przed-wnętrz.
Lucińska i Knychaus zaproponowali swoim sąsiadom, że wykonają dla nich wycieraczki, jeden z tych ultrapraktycznych i nieciekawych elementów wyposażenia, które jest jednocześnie przestrzenią graniczną pomiędzy prywatnym wnętrzem mieszkania a publiczną klatką schodową. Artyści najpierw sami zapoznali się ze swymi sąsiadami, opowiedzieli o projekcie i zachęcili do uczestnictwa, a na wernisażu stworzyli im warunki, by poznać sąsiadów ze sobą, odsuwając jednak typowe sprawy codzienne wspólnoty mieszkaniowej – tematem numer jeden były „artystyczne”, „spersonalizowane” wycieraczki. Namacalny efekt jest taki, że klatka schodowa bloku straciła typową dla wynajmowanych mieszkań anonimowość i z „niczyjej” stała się zagospodarowaną przestrzenią, a jednocześnie każda z wycieraczek jest inna – zaprojektowana została przez lokatorów/mieszkańców według ich gustów. W jednym mieszkaniu lubi się słuchać muzyki, w innym mieszka kotka, w kolejnym ogląda się mecze i zachęca, by „wycierać buty śmiało”.
Na wernisażu (artyści sami posprzątali klatkę i zapłacili za naprawę wadliwej instalacji elektrycznej, by wszystkie piętra były dobrze oświetlone) miałam wrażenie, że dotykam momentu narodzin wspólnoty (także mieszkaniowej), którą łączy przypadkowo dzielona przestrzeń, konkretny interes (idzie zima, błoto na butach), a dzieli być może wszystko inne, choć nie na tyle inne, by nie móc wyrazić tego za pomocą „spersonalizowanej” wycieraczki. Czułam się tam jak na wewnętrznym sąsiedzkim spotkaniu, na które mogłabym wpaść na chwilę ze swoimi sąsiadami (m.in. dlatego, że mieszkamy kilka budynków od siebie), poszerzając krąg znajomych z dzielni. A jednocześnie miałam świadomość, że to, co widzę, to nie kolejne „Fifne podwórko”, które za jakiś czas umrze śmiercią naturalną i zostaną po nim znaki „świetnej” tymczasowości: murale, a wokół nich chwasty i śmietniki, abyśmy mogli sobie poubolewać, że nie wytworzyła się trwała relacja pomiędzy mieszkańcami, którzy opiekowaliby się ogródkiem społecznym.
Lucińska i Knychaus są wyzbyci wiary w programowanie społeczne i aktywizację, która uruchomi lokalnie mechanizmy, do czego brakuje podstawowych śrubek na poziomie generalnym. Wiedzą, że pracując z sąsiadami, stykają się z tymczasowością i przechodniością, której zaprzeczanie nie ma sensu. Dlatego wycieraczki są (choć produkcyjnie bez zarzutów) przeznaczone do tego, by je wybrudzić i zużyć, wyrzucić – a w przypadku przeprowadzki wziąć ze sobą bez żalu, że rozpada się artystyczna wizja. Bezpretensjonalność tego pomysłu łączy się też z dystansem, z jakim artyści potraktowali siebie, stawiając przede wszystkim na rolę inicjatywnych sąsiadów, a nie specjalistów od tego, co ładne i potrzebne (estetycznie i społecznie wartościowe).
„Wycieraczki” pokazują, że nie da się nawiązać wspólnotowych więzi odgórnie poza relacjami władzy czy strukturami administracyjnymi – można tylko próbować wyjść naprzeciw indywidualnym potrzebom, które jakoś dzielimy i wywołać zainteresowanie tym, co łączy albo odróżnia – a wtedy zaczyna się niekontrolowalny od zewnątrz proces rozpoznawania się. To, czy nastąpi zbliżenie – czy ktoś kogoś zaprosi, by przekroczył wycieraczkę, nie jest zależne od artywistycznych wizji i animacyjnych życzeń. Granice „artystycznych interwencji” lokalizują się właśnie na progach sąsiedzkich mieszkań.
Przekraczanie tych progów jest porównywalne do dalekiej eskapady, której celem jest poznanie tyle kawałka nieznanego świata, ile samą/samego siebie, jak pokazały „Wycieczki za granicę” Gniewka Falany, Krysi Lewińskiej i Martyny Rzepeckiej. Zespół przez kilka tygodni eksperymentował na sobie, wcielając się w rolę grupy turystów którzy odwiedzają rejony pracowniczych Jeżyc/Łazarza i poznają miejsca oraz ludzi pracujących w zawodach niewidzialnych: jako portierzy, sprzątaczki, pracownicy fabryk, aby zestawić swoje wyobrażenia na temat warunków pracy i jej charakteru z tym, co opowiadają o nich „osadnicy”. Sąsiedztwo zyskało w tym projekcie status metafory przestrzennej bliskości, której granice są wyznaczone przez warunki i charakter pracy, ale projekt nie ciążył w stronę diagnoz klasowych czy postmarksistowskich analiz.
Artyści postawili na „doświadczenie turysty”, metakomentarz kierowany do podobnych sobie, na przykład znajomych, z którymi dzieli się wspomnieniami z wyprawy i pokazuje się pamiątki z podróży. „Pokażemy wam coś ciekawego”, mówi zespół, zapraszając do kanciapy na parterze Sceny Roboczej, bliźniaczki lokalu, który po drugiej stronie holu zajmuje portiernia budynku – miejsce, które się mija, ale do którego nigdy się nie zagląda. Trudno więc z zaproszenia nie skorzystać, zwłaszcza że po drugiej stronie znajduje się konglomerat miejsc socjalnych z dwóch zakładów pracy, które niebawem zostaną zlikwidowane: Wiepofamy (chyba już oficjalnie sprzedanej: 8 ha w centrum Poznania), Collegium Wrzoska (z którego wyprowadza się Uniwersytet Medyczny ze względu na fatalny stan budynku) oraz portierni w budynku Sceny Roboczej, który po śmierci kina Olimpia ma za sobą lata podupadania i niszczenia. I od razu widać, że to „rekonstrukcja turystyczno-artystyczna”, w której efekt turystycznego uniezwyklenia nakłada się na artystyczny filtr.
Są tu „autentyki” pożyczone od rozmówców: secesyjna cukiernica z hali produkcyjnej, magnetofon, w którym znajduje się kaseta z disco z lat 90., popielniczka z luksfery, ale i żywe papużki, którym towarzyszą sztuczne rośliny, figurka strażaka z klocków dla dzieci. Oprócz tego typowy wystrój portierni w muzealnym unieruchomieniu: zegar, który się zatrzymał, niezborny kalendarz, pęki kluczy do nieistniejących pomieszczeń. A na dodatek „socjal” czy „backstage” hali produkcyjnych, czyli pamiętające jeszcze pornograficzny boom wczesnych lat 90. plakaty z nagimi modelkami.
Takie połączenie sprawia, że portiernia traci swe kontekstowe usytuowanie, zawodową tożsamość czy płeć kulturową. Uabstrakcyjnia się, co chyba najbardziej wydobywa fakt, że w garnku postawionym na minikuchence gotuje się woda z brudną od smoły szmatą: jesteśmy w przestrzeni stylizacji i efektu, które jednocześnie są ironicznymi metakomentarzami do rekonstrukcji, stylizacji na autentyczność i turystycznego zachwytu innością. Tłusty, gęsty zapach hali produkcyjnej kłóci się z głośną książką Cederströma i Spicera o dysponowaniu wolnym czasem; na biurku leżą niedojedzone kiełbasy, salcesony, pasztety – ale w 100% wegańskie. Obok dysonansów mamy zaskakujące podobieństwa: gwiazda porno przypomina madonnę z renesansowych obrazów w szacie z ultramaryny, industrialne szafy układają się w barwną kompozycję; swojskie wydają się fotele, lampy, stoliki, które z łatwością nadałyby hipsterski charakter jakiejś knajpie w okolicach Rynku Jeżyckiego. Stylizacje te są jednak zestawione z materiałem „dokumentarnym”, fotografiami odwiedzanych miejsc i nagraniami monologów pracownic i pracowników. Wydaje się nawet, że wszystkiego tam trochę za dużo, ale jest coś skutecznie wydobywającego pokłady autoironii w sytuacji, kiedy słucha się opowieści spawacza o swoim dniu pracy i jednocześnie przegląda aktualny katalog Ikei. Falana, Lewińska i Rzepecka sugerują, że zawody niewidoczne są niewidoczne relatywnie, a sąsiedzi są bardziej zadowoleni ze swojego życia i cieszący się swoją pracą, niż chciałoby się sądzić, za najlepszy punkt odniesienia traktując swoje usytuowanie w świecie. To raczej konsumencki sposób bycia uniewidacznia je, a pozycja stuprocentowo wegańskiej kiełbasy ma swoje ograniczenia jak wszystkie horyzonty (a piszę to także o sobie).
Jeśli sąsiedzka obojętność rodzi się gdzieś na przecięciu lęków, zmieszanych z wrogością i polskim „wolnoć Tomku w swoim domku” oraz „hajda na Soplicę”, to sąsiedzka bliskość potrzebuje równej dozy empatii i autoironii, czerpiących z tradycji gościnności i otwartości, a więc postaw, które są w tej chwili polityczne do potęgi, ujawniają zaangażowanie i sugerują nieposłuszeństwo władzy. Od sąsiedztwa do polityki zatem niedaleka droga, jako że to od polityki zależy, kim mogą być nasi sąsiedzi; ale tylko od nas zależy to, czy będziemy się z sąsiadami witać na klatce schodowej.
*Wiedzę o tzw. „marketingu partyzanckim” zawdzięczam sąsiadowi z czwartego piętra, który wyprowadzając się z bloku, przekazał mi socjologiczną i marketingową biblioteczkę.