Oglądanie „Braci Karamazow” w reżyserii Franka Castorfa nie należy do przyjemnych doświadczeń. Sześć godzin spędzonych na sofach-workach rozrzuconych na wyasfaltowanej podłodze dużej sali Volksbühne zamienia dziecięcą radość z polegiwania w cielesną torturę. Przypomina też o ateiście skazanym na kwadrylion lat marszu w ciemności – ku zbawieniu – o którym mówi diabeł nawiedzający Iwana Karamazowa. Ów ateista na znak protestu, że zaświaty istnieją, choć całe życie temu zaprzeczał, kładzie się na gościńcu i leży tam tysiąc lat. My, widzowie, leżąc na asfaltowej drodze, która zasypała rów między sceną i widownią, zanurzamy się stopniowo w świecie przedstawionym ostatniej powieści Dostojewskiego. Większą część zdarzeń kamery transmitują na duży ekran: to, co dzieje się w widocznym na scenie domu starego Karamazowa i to, co wydarza się poza drewnianym płotem: w saunie, mrocznych pokoikach i zaułkach teatru albo w pawilonie za naszymi plecami, gdzie ulokowano wyklejony plakatami celebrytów pokój Gruszy (Kathrin Angerer). Jest jeszcze ażurowa altanka zalana wodą – na samym środku sceny przed domem.
W warstwie muzycznej spektaklu dostojne cerkiewne śpiewy mieszają się z gotyckim rockiem (Fields of Nephilim), postradzieckim punkiem, hard rockiem (AC/DC) i progresywnym metalem (Tool). Mroczne folkowe songi King Dude’a już swoimi tytułami sygnalizują problematykę spektaklu: „Fear Is All You Know”, „Empty House”, „Deal With The Devil”. Castorfa w małym stopniu zajmuje wątek kryminalny z powieści Dostojewskiego; odrzuca całe rozdziały prezentujące zdarzenia z udziałem Dymitra w domu ojca, jego balowanie w Mokroje, a także proces, skazanie i ucieczkę. Interesują go kwestie ideowo-polityczne, głównie zaś to, co dzieje się w głowach młodych bohaterów. Nie do końca prawdziwy jest sąd powtarzany w wielu niemieckich recenzjach, że spektakl przedstawia starcie ortodoksyjnego Wschodu z racjonalnym Zachodem. Nieprzypadkowo scena śmierci starca Zosimy (w tej roli Jeanne Balibar) pojawia się niemal na początku spektaklu. Umarł święty, Alosza zwątpił w sens wiary, umarł Bóg. Świat się spłaszczył, otworzyła się wielka, pusta przestrzeń dla hedonistów, wichrzycieli, anarchistów, ateistów, ulicznych wojowników. Przestrzeń swobodnej realizacji życiowych projektów naznaczona jest egoizmem i nerwicami, zachłannością i groźbą „nadrywu” (psychicznego kryzysu).
W tej przestrzeni Castorf pozwala się wykrzyczeć, wymonologować do granic wytrzymałości widza, trzem kategoriom postaci. Karamazowom – ojcu i czterem synom. Epizodycznym bohaterom Dostojewskiego, którzy zyskują większą rangę dzięki kompilacji cech kilku osób w jednej scenicznej personie. Wreszcie postaciom z życia wziętym, które wkraczają na scenę za sprawą włączenia do spektaklu powieści „Exodus”, napisanej przez współczesnego rosyjskiego anarchistę pod pseudonimem DJ Leningrad, a także piosenek ze ścieżki dźwiękowej przedstawienia.
Z rodziny Karamazowów obdarzonych tą ciemną, destrukcyjną siłą, o której pisze Dostojewski, najmocniej w spektaklu wypadają stary Fiodor, Iwan i Smierdiakow. Hendrik Arnst, zwalisty, łysy nie musi robić wiele, aby stworzyć figurę odpychającego rozpustnika. Ojcu gabarytami dorównuje Alosza Patricka Güldenberga. Gwałtowności Fiodora nie ma gdzie ujawnić mało demoniczny Dymitr (Marc Hosemann), mocniej zaznaczający swoją obecność dopiero w scenie spotkania z Gruszą, kiedy zakłada czerwony dres z napisem „Coca-Cola” i przewiesza poster z profilem młodego Stalina przez drewniany parkan. Daleko mu do charyzmy Iwana w znakomitym wykonaniu Alexandra Scheera. Bóg nie istnieje, ale dla Iwana – skoro wielu ludzi wciąż wierzy – nadal jest kluczowym przeciwnikiem. Swoją opowieść o Wielkim Inkwizytorze Scheer wykonuje koncertowo, stojąc na dachu Volksbühne przy neonie „Ost”. Z dachu świata szerokim gestem wskazuje na rozświetlony Babilon. U Castorfa diabeł siedzi za skórą człowieka, wyłazi z niego w momentach szaleństwa, choroby, uzależnienia. Niespodziewanie w tym kontekście wypada Smierdiakow w kreacji Sophie Rois. Zbryzgany krwią Fiodora po scysji z Dymitrem staje się archetypem skrzywdzonego dziecka. Jego opowieść o biciu przez służącego Grzegorza, które przyniosło pierwszy atak padaczki i o odrzuceniu przez ojca jest poruszająca.
Castorf rozwija wątek krzywdy dziecka w kilku wariantach. Łącząc dwie postaci w jedną, zagęszcza relację między panią Chachłakow i jej córką Lizą. W powieści matka dzielnie znosi opiekę nad słabowitą córką. U Castorfa Jeanne Balibar (ta sama, która gra także Zosimę i… diabła) ma dopisany w biografii jeszcze żal po zmarłym synku („zapożyczony” od religijnej chłopki), a Margarita Breitkreiz gra (popisowo!) dwie Lizy w jednej: pannę Chachłakow i matkę Smierdiakowa, Lizawietę – szaloną blondynkę na wózku inwalidzkim. Reżyser daje jej do zagrania spektakularną scenę tyrady w wodzie, kiedy szamocze się z wózkiem, upada i wstaje wielokrotnie, wypowiadając kwestie z rozmowy z Aloszą: o chęci podpalenia domu, przyjemności czynienia zła, prowadzenia „życia nieporządnego”, o pokusie samobójstwa i nienawiści do całego świata. W powieści brzmią one jak kłamstewka chorej pensjonarki, a tutaj pełne są nietajonej wściekłości.
Smierdiakow Sophie Rois i Liza Margarity Breitkreiz przypominają postsowieckich anarchistów z powieści „Exodus”, którzy walczą z faszystami na ulicach. Bogami stali się dla nich Władimir Putin, Józef Stalin, Ted „Unabomber” Kaczynski czy „ostatni prorok rock’n’rolla”, amerykański punkowiec GG Allin. Fragmentami powieści „Exodus” mówi kilka postaci w przedstawieniu, budując pomost między Rosją XIX-wieczną i dzisiejszą. GG Allinem zachwyca się Iwan. Amerykański chłopak, któremu ojciec dał na imię Jesus Christ (bo miał wizję!) – ultraperformer rzucający wyzwanie całemu społeczeństwu, tarzający się we własnych ekskrementach, otumaniony narkotykami, tłukący z fanami na koncertach – to dla niego idealny wzór. Putina przywołuje ojciec Ferapont (Frank Büttner), ganiący bezideową młodzież. Dla niego widzowie są uosobieniem nihilizmu. Wrzeszczy na nas, brnąc w długiej czarnej sukni popa między leniwymi mieszczanami rozłożonymi na sofach-workach. W spektaklu jest też aluzja do najsłynniejszej berlińskiej narkomanki, Christiane T. (tej z „Dzieci z dworca ZOO”): rosyjska złota młodzież bawi się w rytm jej piosenki „Wunderbar” z wpadającym w ucho refrenem: „Ich bin so süchtig” – „Jestem tak uzależniona”. Nawiasem mówiąc, Christiane T. wciąż żyje jako bohaterka tabloidów, ma ponad pięćdziesiątkę, zdążyła stracić prawa do opieki nad synem i wciąż zaczyna nowe życie bez narkotyków.
Żeby złapać sens interpretacyjnych zabiegów reżysera, trzeba pójść tropem interesujących go fantazmatów: siły Karamazowów (diabła, zła, destrukcyjnych popędów psychicznych), dobrego ojca oraz raju na ziemi. Pod koniec przedstawienia na ekranie rozgrywa się charakterystyczna scena w saunie, niemająca odpowiednika w powieści. W tym międzyświecie postaci żyjących i nieżyjących wpatrują się w oko kamery. Rozbrzmiewa „Kentucky” The Everly Brothers, prościutka piosenka o tęsknocie za rajem na ziemi. Tym rajem może być, co chcecie: Kentucky, Ameryka, (druga) Jerozolima, sprawiedliwe państwo. Kto go zbuduje? Castorf ukazuje na ekranie obraz Aloszy, który idąc na czele dziecięcej krucjaty z czerwonymi flagami (niczym koryfeusz teologii wyzwolenia), opowiada o bohaterskim Iliuszce broniącym skrzywdzonego ojca. Ogień buntu tli się w głowach naszych dzieci – zdaje się mówić Frank Castorf – tlą się ścieżki neostalinizmu, kibicowskiego faszyzmu, anarchistycznych alternatywnych społeczeństw; ślepe uliczki korporacyjnych hedonistów i naćpanych zombies. Siła Karamazowów objawia się chaosem przedziwnych postideologii. Znamy go też z naszego, polskiego podwórka.
Do galerii Karamazowów życie dodało mi jeszcze jednego młodego buntownika przeciw „systemowi” Wielkiego Inkwizytora. Ciemną berlińską nocą wracałem z teatru S-Bahnem, w którym pijany młodzieniec ze słuchawkami w uszach śpiewał refren piosenki Lunikoffs Verschwörung „Neger auf’m Fahrrad” – „Murzyn na rowerze, Murzyn na rowerze”. Nie było mi do śmiechu. Autor piosenki, Michael Regener (ps. Lunikoff od marki NRD-owskiej wódki), wokalista neonazistowskiej grupy Landser, został skazany na kilka lat więzienia. Dziś śpiewa w nowym zespole, głównie podczas konspiracyjnych koncertów. Burmistrz Berlina szuka tymczasem hoteli dla kolejnych tysięcy imigrantów. Coraz większa staje się przestrzeń doświadczania świata poprzez ból, który jest jedyną realnością – jak twierdzą uliczni wojownicy w powieści DJ-a Leningrad „Exodus”.
„Die Brüder Karamasow” (Bracia Karamazow)
według powieści Fiodora Dostojewskiego
reżyseria: Frank Castorf
scenografia i kostiumy: Bert Neumann
opracowanie muzyczne: Wolfgang Urzendowsky
Volksbühne Berlin w koprodukcji z Wiener Festwochen
premiera: 6.11.2015