Na właśnie opublikowany polski przekład „Braci Burgess” Elizabeth Strout czekałam dość niecierpliwie. Spektakularna w swoim minimalizmie proza amerykańskiej pisarki znana jest w Polsce przede wszystkim dzięki „Olive Kitteridge” oraz niedawno wydanej „Mam na imię Lucy”. Obie te książki są znakomitą prozą – precyzyjną, nierzadko dotkliwą, pozbawioną nadmiaru. W obu przypadkach to na czytelnika przeniesiona jest duża część decyzji – czy poznajemy zwykłe historie, słyszymy gadaninę i obserwujemy najzwyczajniejsze ludzkie losy, czy raczej mierzymy się z czymś nie tylko o wiele trudniejszym, ale przede wszystkim – bardzo niejasnym i bolesnym. Strout, powiedzmy to wprost, jest mistrzynią tego rodzaju literatury – sięgającej najlepszych tradycji prozy psychologicznej, zarysowującej bohaterów i bohaterki bez sentymentów i emocjonalnego banału.
Wiele spośród tych cech odnaleźć można w „Braciach Burgess”. Tak jak w pozostałych utworach Strout, historia rozpięta jest pomiędzy rzeczywistością małego miasteczka (w tym przypadku fikcyjnego Shirley Falls w stanie Maine) a wielkomiejską emancypacją i niezależnością z trudem osiągniętą przez bohaterów. Ponowne połączenie tych światów nie wynika z decyzji braci Burgess, aby odbyć sentymentalną podróż do miejsca, w którym się wychowali, a w którym nadal mieszka ich siostra Susan. Obaj, będąc nowojorskimi prawnikami, wracają do Shirley Falls z powodu kłopotów siostrzeńca – Zacha. Chłopak wrzucił do meczetu świński łeb i został za ten czyn postawiony przed sądem. Zarówno ta sprawa, jak i sama postać Zacha zdają się katalizatorem wszystkich innych zdarzeń. Jego wujowie starają się go bronić, nie dopuścić do tego, aby został skazany na karę więzienia. Działają więc wraz z prawnikiem chłopaka, starając się zarazem także na inne sposoby pomóc synowi siostry. Zach jest katalizatorem, ale – niestety – niewiele więcej. Postać chłopca wychowywanego tylko przez matkę jest bardzo mglista, żeby nie powiedzieć – niedopisana. Wiemy o nim niewiele i do końca powieści właściwie niewiele się zmieni. Książka Strout zbudowana jest w części jak dramat sądowy, ale i w tych partiach trudno doszukać się jeżeli nawet nie psychologicznej głębi, to choćby właściwości Zacha. Jego czyn w meczecie jest głupotą, przypadkowym zdarzeniem, które urasta do skandalu. I tyle. Zbagatelizowanie tego faktu można uzasadnić w postawach pozostałych bohaterów, nie można w całej powieści, która ewidentnie wykorzystuje to zdarzenie pretekstowo. Znaczenie i waga tego aktu jest umniejszona w całej narracji, ale jeszcze bardziej nieistotne wydają się tu uczucia i poglądy społeczności Somalijczyków. Trudno zaakceptować tę pisarską decyzję.
Zarówno to zarysowanie problemu, jak i sposoby odnoszenia się do niego głównych postaci nie mogą satysfakcjonować. Nie tylko ze względu na bagatelizowanie problemu i skupienie się przede wszystkim na uratowaniu Zacha od więzienia. Strout decyduje się bowiem na opisanie napływających do USA grup imigrantów z Somalii. I tu jest chyba największy problem tej książki. O ile wobec rodziny Burgess można podnosić zarzuty, że bohaterowie są niedopracowani, może niezbyt przekonująco zaniepokojeni swoim dziecięcym wypadkiem, a nawet – że nie są interesujący, o tyle w przypadku Somalijczyków rzecz jest o wiele bardziej skomplikowana. Pozorne zainteresowanie Strout imigrantami nie skutkuje w zasadzie żadną interesującą, przejmującą ani nawet zajmującą historią. Ich portret jest płaski i banalny, sprowadzony do kilku trosk i raczej założonej, aniżeli opisanej traumy, z którą mierzą się w USA. Co jeszcze gorsze, duża część wewnętrznego monologu jednego z Somalijczyków dotyczy Zacha i pogodzenia się z wizją wybaczenia mu tego, co zrobił. Kobiety w pięknych sukniach nie mają u Strout historii, są co najwyżej barwnym elementem na tle postindustrialnego miasteczka. Ich oddalenie od białej społeczności Shirley Falls zdaje się przez Strout nawet nie prześlepione, co sprowadzone do utartych schematów, prostych konstatacji. Największym problemem wydaje się tutaj rzecz najprostsza – Somalijczycy nie są równorzędnymi bohaterami tej powieści. Poniżenie, którego doznają w efekcie działania Zacha, w całej historii sprowadzone jest do wybryku. Obrona wyrażana przez rodzinę wydaje się przekonująca w ramach portretu postaci. Cała powieść jednak podąża w pełni za tą perspektywą – ani jej nie komplikując, ani nie ważąc się na śmielsze rozważania o relacjach Amerykanów z imigrantami. Schemat i płytkość obserwacji rządzą portretem somalijskiej społeczności w tej powieści. I jest to w przykry sposób zaskakujące w wykonaniu pisarki takiej klasy jak Elizabeth Strout.
Bardziej interesujące wydają się portrety tytułowego rodzeństwa. Także w ich wykonaniu obserwacje Somalijczyków są bardziej sfunkcjonalizowane, bo pokazują zarówno światopogląd, jak i własny obraz bohaterów. Susan zwierza się bratu:
„– Chcę powiedzieć, co zauważyłam i co mnie zastanawia: że w mieście są osoby, które uszczęśliwia możliwość opowiadania wszystkim naokoło, że pomagają Somaliańczykom [sic!]. Na przykład Prescottowie. Mają sklep obuwniczy przy South Market, może już wycofali się z biznesu, nie wiem. Ale Carolyn Prescott i jej synowa zawsze biorą na zakupy te Somalianki, fundują im lodówki, pralki albo całe komplety garnków i zestawy patelni. I tak się zastanawiam: czy ze mną jest coś nie w porządku, bo nie mam ochoty kupować Somaliance lodówki? Nie znaczy, że mam pieniądze, ale gdybym nawet miała. – Susan przez chwilę patrzyła w przestrzeń, po czym znów sięgnęła po druty. – Nie ciągnie mnie, by prowadzać się z nimi, kupować im różne rzeczy, a potem rozpowiadać o tym dookoła. To mi trąci cynizmem, i tyle. – Mam taką znajomą, Charlene Bergeron, zachorowała na raka piersi, ludzie rzucili się, żeby jej pomagać przy dzieciach, szukali lekarzy. A potem, kilka lat później, mąż się z nią rozwiódł. I kocha. Zero. Nic. Nikt się nawet nie ruszył, żeby jej pomóc. To boli, Bob. Ze mną też tak było, wtedy, kiedy Steve odszedł. Byłam śmiertelnie przerażona. Nie wiedziałam, czy będę mogła zatrzymać dom. I nikt nie zaproponował, że kupi mi lodówkę. Nikt nie zaproponował, że kupi mi cokolwiek do jedzenia. Umierałam, naprawdę. Byłam bardziej samotna niż ci Somaliańczycy, mogę się założyć. Wokół nich kłębią się rodziny”.
Małomiasteczkowy egocentryzm Susan objawia się także w innych wypowiedziach i zachowaniach – z sąsiadami, ale też z braćmi, którym stale ma coś do zarzucenia, wobec których stale manifestuje niezgodę na ich dziecięce relacje. Rodziny rodzeństwa – małżeństwa, związki, później także prace – podlegają daleko idącej degradacji. Rozwody, kłamstwa i niezabliźnione rany wyniszczają braci Burgess długo po tym, jak rozpada się małżeństwo Susan. To im poświęcona jest duża część narracji – samotności i dziwnej tęsknocie za miastem, którego w istocie się nienawidzi. Przeszłości, do której nie chce się wracać, a jednak działa na nich jak lep. Te historie, mniej lub bardziej śmiało poprowadzone rozdziały, nie dorastają do dwóch najważniejszych dzieł Strout. Może dlatego, że książka ta utknęła gdzieś w pół drogi pomiędzy powieścią obyczajowo-psychologiczną a sądową i polityczną? Może dlatego że omawiany problem Zacha jest w istocie problemem poważnym i druzgocącym dla muzułmanów, a jednak potraktowany jest z obojętną lekkością? Trudno znaleźć jednego winowajcę, ale trudno też oprzeć się wrażeniu, że to, co nadal jest najmocniejszą stroną tego pisarstwa jest język – zwięzły, oszczędny i pozbawiony ozdób. Gotowy, by podczas opowiadania małomiasteczkowych historii, mimochodem opisać najgłębsze problemy człowieka. Pod tym względem „Bracia Burgess” nie są dziełem wybitnym, nadal jednak wartym uwagi.
Elizabeth Strout, „Bracia Burgess”
tłumaczenie: Małgorzata Maruszkin
Wielka Litera
Warszawa 2016