„Nie ma lepszego liceum niż Liceum imienia Marii Panny Nilu. Nie ma też wyżej położonego. «2500 metrów» – informują z dumą biali nauczyciele. «2493» – poprawia siostra Ludwina ucząca geografii. «Jesteśmy tak blisko nieba» – szepcze, składając dłonie matka przełożona”.
To pierwszy akapit książki Scholastique Mukasongi „Maria Panna Nilu”. Jeśli odwołać się do geografii politycznej, wspomniane liceum znajduje się na terenie Rwandy, jeśli zaś skorzystać z mapy geopoetycznej, okaże się, że usytuowanie liceum określają odległość od stolicy i oddalenie od chłopców, czyli od spraw, które mogą przynieść zgubę młodej dziewczynie – uczennicy szacownej placówki. Szczególną – geopoetyczną i geopolityczną – pozycję liceum wyznaczają też klimat i europejska polityka kolonialna. W związku z tym, że rok szkolny pokrywa się z porą deszczową, liceum często ginie w chmurach, przez co staje się niezauważalne dla postronnych. Te same chmury, a właściwie spadający z nich deszcz, powodują, że szkoła staje się też niedostępna dla podróżnych/odwiedzających, którzy nie są w stanie pokonać błotnistych dróg.
W tym odciętym od świata, a właściwie od Afryki (co wyjaśnię niżej), liceum uczą katolickie siostry, wśród nich dwie Rwandyjki oraz francuscy nauczyciele – wolontariusze skierowani tam przez ministerstwo. Jedna z dwóch miejscowych – siostra Ludwina – wykłada historię i geografię. Oba zakresy traktuje osobno. Według siostry Ludwiny historia dotyczy tylko Europy, geografia – Afryki. Ta kolonialna aluzja rozpisana została w wyjaśnieniu nauczycielki:
„W Afryce nie było historii, bo Afrykanie nie umieli czytać ani pisać, zanim misjonarze nie założyli szkół. Zresztą to przecież Europejczycy odkryli Afrykę i wprowadzili ją do historii. A jeśli byli jacyś królowie w Rwandzie, lepiej o nich zapomnieć, bo dzisiaj mamy republikę”.
Dziś, czyli w ósmej dekadzie XX wieku, w której umieszczona została akcja powieści Scholastique Mukasongi. Autorka nie wskazała konkretnej daty. Budowana przez nią narracja obejmuje rok z życia szkoły. Może to rok 1973, czyli rok zamachu stanu majora Juvenala Habyarimany, a może to już czas jego rządów. Trudno to określić, ponieważ Mukasonga robi wszystko, by jej narracja nie była historycznie realistyczna. Pisze o konkretnym kraju, o istniejącym miejscu, o dwóch plemionach. Używa nazw geograficznych i politycznych, a jednak wydaje się, że wciąż nawiązuje do literackich schematów i poetyk wyobrażonych. Czas narracji – rok szkolny – obrazować ma całoroczny cykl, zamykać schemat chaosu i porządku. Góra, na której znajduje się szkoła, wydaje się miejscem szczególnym, miejscem wtajemniczenia, do którego dostęp mają tylko wybrani. W tym przypadku są to córki ministrów, wysokiej rangi wojskowych, biznesmenów i bogatych kupców. Jakby tego było mało, nieopodal szkoły tryska źródło Nilu, które w 1924 roku, wznosząc piramidę, oznaczył pewien Europejczyk. Zaraz obok niewielkiej piramidy stoi zaś posąg Marii Panny Nilu. W tym nagromadzeniu elementów trudno rozpoznać realność albo raczej trudno jest przyznać, że owa realność może być aż tak ironiczna. Wszak sam jej opis wydaje się niewiarygodny. Być może z tego powodu forma, którą wybrała Mukasonga, jest prosta, niemal ascetyczna. Wszak to realność zrobiła to, co dziś wydaje się odrealnione.
Wspomniane poczucie niewiarygodności wywołuje moją podejrzliwość, ale nie tyle wobec samej narracji, ile wobec jej odbiorcy. Wobec siebie. Właściwie co jest dla mnie niewiarygodne? Kolonizacyjne zabiegi Europejczyków? Postkolonialne uplątanie młodego niepodległego państwa? Walka o władzę? A może jednoczesna literacka mityzacja i odniesienia do realności? Wszak to dawno rozpoznany zabieg. Jednoczesne zatarcia i konkretne wskazania mogą się uzupełniać. Problematyczne jest prawdopodobnie to, że realność „Marii Panny Nilu” dotyka wspomnianej wyżej historii, a więc tego, co odnosi się do Europy i jej wpływów w Rwandzie czy szerzej – w Afryce. Z kolei mityzacja obejmuje wszystko to, za czym starokontynentalna myśl nie nadąża, za czym tęsknią tubylcy i podróżnicy-dziwacy. Sam wskazany podział nie jest problemem. Problem w tym, że jako odbiorca wciąż nie wiem, czy ów podział konstytuuje się pod piórem autorki, czy nadczytuję go, opierając się na aluzjach zawartych w powieści. Książka Mukasongi jest bowiem lustrem, w którym możemy się przejrzeć, spojrzeć na własne misyjne i polityczne ingerencje. Możemy się przyjrzeć podwójnej moralności ojca Hermenegilda, nauczyciela religii, który po lekcjach zaprasza do swojego gabinetu uczennice czy działaniu siostry przełożonej, która w najważniejszych momentach wycofa się, zniknie, nie podejmie żadnej decyzji, zostawiając bieg rzeczy tak, jakby to wszystko nie była jej sprawa, jakby czekała, aż wydarzy się to, co ma się wydarzyć.
„[…] matka przełożona i siostra intendentka ani nie były całkiem kobietami, ani nie były całkiem białe, bo były to… siostry. Nie mogły wyjść za mąż, nie będą miały dzieci, straciły piersi. Od tak dawna mieszkały w Rwandzie, że nikt nie pamiętał, jaki mają kolor skóry. Ani mężczyźni, ani kobiety, ani białe, ani czarne, hybrydalne istoty, do których można się w końcu przyzwyczaić jak do innych elementów rwandyjskiego krajobrazu, takich jak plantacje kawy czy pola manioku, które kazano uprawiać Rwandyjczykom za czasów Belgów”.
Hybrydalna istotowość sióstr podkreśla płeć i pochodzenie bohaterek powieści – Veroniki i Virginii z plemienia Tutsi oraz ich szkolnych koleżanek, w których żyłach płynie krew Hutu. Mukasonga nie pisze o wyraźnym plemiennym antagonizmie, jednak od początku wiemy, że uczennice liceum doskonale zdawały sobie sprawę z tego, jaką rolę odgrywać mogą w szkolnej hierarchii. Ich pochodzenia i odcienia skóry nie dało się zamaskować. To właśnie wygląd je zdradzał i predestynował:
„– Modesto – zapytała Gloriosa – czy przyjrzałaś się twarzy Najjaśniejszej Panienki?
– Której?
– Tej z posągu Marii Panny Nilu.
– No i co? Nie jest taka jak innych madonn. Jest czarna. Biali pomalowali ją na czarno. Z pewnością po to, żeby nam, Rwandyjczykom, zrobić przyjemność, ale jej syn w kaplicy jest biały.
– Ale czy zauważyłaś jej nos? To mały, prosty nosek, nos Tutsi.
– Wiesz, wtedy biali misjonarze byli po stronie Tutsi. […]
– Jasne, ale ja nie chcę Najświętszej Panienki z nosem Tutsi. […] porozmawiam o tym z ojcem. Zresztą powiedział mi, że nastąpi «detutsizacja» szkół i administracji. Już zaczęła się w Kigali i na uniwersytecie w Butace. My zaś na początek przeprowadzimy «detutsizację» Najświętszej Panienki. Poprawię jej nos. Znajdzie się kilka takich, które zrozumieją ostrzeżenie”.
Książkę Mukasongi czytać można jako bezpretensjonalną opowieść o pensjonarkach stających się kobietami, o córkach, które próbują wejść w świat dorosłych, w świat młodych mężczyzn i w świat swoich ojców. Można też przeczytać ją jako opowieść o kłamstwie, manipulacji i politycznej instrumentalizacji, o fasadzie spokoju, za którą czają się lęk i napięcie. Jako taka sprawia czytelniczą trudność. Z pewnością jednak inaczej odebrana została we Francji, gdzie ukazał się jej oryginał, a inaczej odczytana będzie w Polsce w roku premiery jej tłumaczenia. We Francji ilustrować mogła wieloletnią kolonialną politykę państwa oraz europejskie zaniechania wobec zbrodni ludobójstwa. W Polsce, jakkolwiek nieetycznie to zabrzmi, lektura „Marii Panny Nilu” powoduje wstrzymanie oddechu, prowadzi do refleksji nad stosunkami dwóch żyjących razem, a jednak obok siebie, osobno, plemion. Które z nich jest większościowe, które jest prawdziwsze? Czyje będą władza, administracja, szkoły? Nie chciałbym się tego dowiedzieć. Być może ostatni trop jest nie tylko nieetyczny wobec ofiar, ale też przejaskrawiony, przecież Polska to nie Rwanda, Europa to nie Afryka. To geopolityczne rozróżnienie mnie jednak nie uspokaja. Wprost przeciwnie. Twarz częstochowskiej Madonny także poddana została politycznym gestom w grze o władzę. Przy całej różnicy czasu, kontekstu, wreszcie ręki trzymającej głaz lub miecz, bliżej nam do siebie niż dalej. Tyle mówi nam dziś narracja urodzonej w Rwandzie i mieszkającej w Normandii pisarki. W opisie jednego roku z historii liceum dla młodych panien z dobrych domów odbijają się wszystkie decyzje globalnej i lokalnej władzy, a sytuacyjny komizm, który najjaskrawiej przejawia się w opisie wizytacji szkoły, zapowiada nieuchronną tragedię – wcale nie beletrystyczną.
W 2009 roku ukazało się w Polsce tłumaczenie „Strategii antylop” Jeana Hatzfelda, zbioru reportaży napisanych po ludobójstwie. Tochman pisał wówczas o tym, że historia Rwandy i jej opis to wciąż boląca i otwarta rana. Mukasonga, choć literacko, to równie wyraziście uzupełniła ten obraz o historię, która mogła się wydarzyć na długo przed zbrodnią zauważoną przez Europę. Niemniej jednak siedem lat temu Hatzfelda czytałem z mniejszym niepokojem niż dziś opowieść Mukasongi. Ale może to tylko lęki empatycznego literaturoznawcy, czytającego dobrze skrojoną powieść.
Scholastique Mukasonga, „Maria Panna Nilu”
tłumaczenie: Anna Biłos
Czwarta Strona
Poznań 2016