Archiwum
13.10.2016

(S)pokój

Dominik Gac
Sztuka

Tęsknota za katastrofą, która oczyszcza i rozpoczyna nowy rozdział, musi pozostać niespełniona. Trzęsienie ziemi nie jest w stanie skruszyć samotności. Jak się odnaleźć w zamkniętym świecie? – pytają w spektaklu „Time’s Journey Through a Room” goście 21. edycji Konfrontacji Teatralnych: Toshiki Okada i jego chelfitsch Theater Company.

Zatrzęsło. Rozhuśtane linie wysokiego napięcia. Popsuło. Automaty z napojami pełne nowych puszek. Skończyło. Milczące, ciemne telewizory.

Toshiki Okada razem ze swoją grupą chelfitsch Theater Company przygląda się krajobrazowi po kataklizmie i pokazuje, że katastrofy nie objawiają się gwałtem, będąc stanem permanentnym. Sytuacja na scenie przypomina te ze skandynawskich dramatów. Zamknięta w jednym pokoju trójka bohaterów związana jest subtelnymi gestami, które mogłyby uchodzić za objawy nerwicy natręctw, gdyby nie były tak powściągliwe i muzyczne. Są delikatne jak dźwięki wokół. Ambientowe kałuże – zasilane strumykami szemrzącej wody i pobrzękujących dzwoneczków – na granicy słyszalności, cały czas obecne, wsiąkają w widzów.

„Time’s Journey Through a Room” to historia graniczna. Jest rok 2012, główny bohater, mężczyzna bez imienia (Izumi Aoyagi), żyje w Japonii, którą rok wcześniej wstrząsnęła seria kataklizmów. Przeżył koniec świata. Uszedł cało z dreszczu, który wstrząsnął planetą. Nie zdołał jednak ocalić swojej żony, która umarła kilka dni później na astmę. Nie wiem, czy w Kraju Kwitnącej Wiśni mają odpowiednik naszego porzekadła o nieszczęściach chodzących parami. Zdaje się, że nie, bo Toshiki Okada dba o to, abyśmy stracili rozeznanie w tym, co tak naprawdę jest szczęściem. Reżyser stroi socjologiczny celownik, mierzy w jednostki pozostające poza wspólnotą i tworzy spektakl polityczny. Jeśli rzeczywiście, jak chcieliby interpretatorzy, można opisać go tym przymiotnikiem, wiele bym dał, żeby zobaczyć polski teatr zdolny sięgnąć do tego rodzaju wrażliwości – wykorzystujący politykę wolną od hałasu i dosłowności.

Trzęsienie ziemi, tsunami, katastrofa elektrowni w Fukushimie – wszystko to istnieje w tle, jest niedopowiedziane, ale i kontrowane przez porażający paradoks rozedrganego spokoju trójki aktorów. Artyści operują usypiającą manierą oszczędnych gestów, skodyfikowanych kroków i przystanków w wyznaczonych punktach sceny. Przez pierwszą część przedstawienia uwagę przyciąga głównie dziwna, nieoczywista scenografia. Wiatrak umieszczony na podłodze, podświetlana szafka i beczka, szklanka wody z rurką, przez którą od czasu do czasu dociera powietrze, skała obracana na niby-gramofonowym talerzu, stół z wazonem, dwa krzesła, dwa sztuczne kwiaty w wazonie. Liczę to wszystko, notuję w pamięci i wiercę się w fotelu, odganiając sen. Szukam ciągłego ruchu pozornie stałych fragmentów Ziemi, wrzenia i sztormu w szklance wody. Żarówki, poukrywane w różnych miejscach, gasną; rozświetlają się, znów gasną. Światło ciemnieje – sennie, jak wtedy, gdy dostawca prądu miewa kłopoty techniczne; jak wtedy, gdy żywych nawiedzają duchy.

Poza muśnięciami gestów, szeptami dźwięków jest konkret słów i fundament rozmowy. Uśmiechnięta Honoka (Yo Yoshida) opowiada partnerowi, jak wiele nadziei dała jej ta katastrofa, jak dużo zmieniła na lepsze. Kwiat, który wyrósł na ruinach. Między publicznością a pokojem bez ścian krąży Arisa (Mari Ando). Przewiduje przyszłe uczucie do mężczyzny bez imienia. Przetrącona końcem świata, w żółtej bluzce i oliwkowej spódnicy, wśród gruzów szuka ocalałych przestrzeni. Odróżnia się od obecnej w pokoju, ubranej na granatowo kobiety, która mówi, mówi, mówi… z rzadka tylko dziwiąc się brakiem odpowiedzi.

Mąż, żona, kochanka? Nie, to nie miłosny trójkąt, to figura wpisana między dwa światy. Mężczyzna, duch, kobieta. Okada nie twierdzi, że uniwersa są sobie równe, ale wskazuje na ich niebezpieczne podobieństwo, dzielenie między siebie tej samej przestrzeni. W chwili, gdy pojmuję naturę widzianych przeze mnie postaci, gdy do pokoju wchodzi żywa kobieta, senność ucieka, zaczyna się seans. „Sama z siebie nie opuszczę tego pokoju” – mówi Honoka. Gdzie miałaby zresztą pójść? Na zewnątrz są tylko pociągi i uliczne korki, świat, w którym kontakt zależy od stanu baterii w telefonie komórkowym. Czy kiedyś mieliśmy baterie zdolne uruchomić aparaty do rozmów ze zmarłymi? Może w snach? Może właśnie po to Mari Ando na wstępie spektaklu poleciła zamknąć nam oczy i otworzyć je dopiero, gdy da znak. Dziś nie widać połączeń między jednym a drugim światem. Wypatrujemy ich usilnie, bowiem ten, w którym przebywa Honoka, jest światem szczęścia. Kilka dni między trzęsieniem ziemi a wstrząsami płuc wystarczyło, aby przechodząc na drugą stronę, zabrała odkryty niedawno smak życia. Ocaleni trzymają się za ręce, próbują sklecić uczucie zdolne wytrzymać jeszcze chwilę, póki świat znowu się nie skończy – tym razem na dobre. „Chcę z tobą rozmawiać o teraźniejszości” – mówi mężczyzna. „Chcę, abyś był dla mnie czuły” – odpowiada Arisa. Honoka siedzi na stole i macha nogami, a nagie stopy są jak wahadła zegara, który nie musi niczego wybijać.

Przedstawienie chelfitsch Theater Company nie jest oczywiste – i nie mam tutaj na myśli prostej przecież fabuły. Monotonia początku oraz pojawiający się niekiedy posmak banału (wynikającego być może z dalekowschodniej metaforyki) studzą zachwyt. A jednak spektakl przeradza się w zadziwiająco hipnotyczne doświadczenie. Rozedrgane i spokojne. Smutne, bo wskazujące na istniejące i nieosiągalne zarazem szczęście. Głębokie, bo sięgające psychologii, podobnie jak filmy Ingmara Bergmana. Przejmujące, bo unaoczniające to, co dzieje się z nami wszystkimi, gdy zostajemy z tyłu, a nasi najbliżsi poszli dalej – choć ten tył to jedyne, co znamy, a o przedzie niemal nie mamy pojęcia. Dlatego – zgodnie z ludzką naturą –za horyzontem widzimy trawę, która wydaje się bardziej zielona, a żarówki lśnią jakby jaśniejszym światłem. Honoka może być ledwie projekcją psychiki męża cierpiącego po stracie, który nie chce przyznać, że przed nim są tylko ciemność i spalone żarówki. Okada kończy spektakl dyskursywnym niedopowiedzeniem – jak to w dobrej sztuce.

Zdaje się, że twórca osiąga cel przyświecający jego wcześniejszym spektaklom, powstałym przed 2011 rokiem – oddaje klimat niepewności zwany kûki (dosłownie: powietrze). Nie wiem, czy to stan charakterystyczny dla współczesnego japońskiego społeczeństwa, ale ja nie mieszkam w Japonii, a w Lublinie. Dlatego dużo ważniejszy jest dla mnie fakt, że ze sceny docierają do mnie reprezentacje uniwersalnego stanu ducha, dostępnego ludziom bez względu na szerokość geograficzną, w której się znajdują. Spektakl pokazany na 21. Konfrontacjach Teatralnych wiele zyskuje także w kontekście (nomen omen) konfrontacji z rozbuchanym, hałaśliwym i efekciarskim autoteatrem, będącym jednym z filarów programowych tej edycji lubelskiego festiwalu. Być może to opinia trochę na wyrost, bo konfrontacje jeszcze się nie skończyły, ale zajrzeć do innego pokoju, przez który czas wędruje tak niezwykle, jak u Okady, będzie – w czasie trwania tego festiwalu – bardzo trudno.

Toshiki Okada / Chelfitsch, „Time’s Journey Through a Room”
reżyseria: Toshiki Okada
scenografia / reżyseria dźwięku: Tsuyoshi Hisakado
kostiumy: Kyoko Fujitani (FAIFAI)
Lublin, Centrum Spotkania Kultur (w ramach 21. Konfrontacji Teatralnych)
polska premiera: 09.10.2016

alt