Zacznijmy od ustalenia podstawowych faktów. „Ostatnia rodzina” jest filmem nakręconym przez młodego debiutanta, nieposiadającego większego doświadczenia w pracy na planie zdjęciowym. Jest również filmem wybitnym, znakomicie zagranym, napisanym i zrealizowanym – zdradzającym niewiarygodny wręcz talent młodego twórcy. Andrzej Seweryn nazwał reżysera filmowym Toscaninim. To porównanie do wielkiego dyrygenta być może najlepiej oddaje klasę Jana P. Matuszyńskiego i jego znakomitego filmu.
Autor miał do dyspozycji co prawda niewielką orkiestrę, ale znakomicie zestrojoną. Trzech aktorów, dwa mieszkania, jedno mroczne przeznaczenie. Film opowiadający o zarówno ponadprzeciętnej, jak i banalnie zwyczajnej rodzinie Beksińskich dotyka niemożliwej do pokazania i nazwania tajemnicy, która wiązała się z ciążącym nad nią fatum. Nie ma w „Ostatniej rodzinie” miejsca na stylizowany mrok, wystudiowaną rozpacz, mechanicznie wywoływane poruszenie i łzy. Nikt nie lamentuje i nie skarży się na swój przeklęty los. Choć tytuł nadaje oglądanym wydarzeniom apokaliptycznego ciężaru, na ekranie nic nie zdradza nadciągającej katastrofy. Obserwujemy codzienną szamotaninę rodziny, na którą składają się trzy pokolenia: dwie seniorki rodu uparcie trzymające się życia, Zdzisław z żoną romanistką, Zofią oraz najmłodszy, Tomek nieustannie szukający ujścia dla swoich lęków i rozpaczy. Ich tragiczny żywot wygląda zadziwiająco normalnie – jedynie umiarkowany ekscentryzm ojca oraz ataki szału i paniki syna zakłócają względny spokój.
To napięcie między tym, co niesamowite i zarazem niepokojące, a tym, co codzienne i do bólu zwyczajne, zostało osiągnięte za pomocą przywiązania do szczegółu, naturalnej grze aktorskiej i znakomicie rozpisanym dialogom. Film składa się z luźno powiązanych ze sobą scenek. Wszystkie – bez wyjątku – są małymi arcydziełami, w których banał życia, groza śmierci i ekscentryzmy szaleństwa nieustannie i zadziwiająco naturalnie się przeplatają. Największą ich siłą jest niewiarygodny wręcz realizm osiągnięty za sprawą drobnych gestów, pozornego chaosu, scenograficznych i inscenizacyjnych detali. Te krótkie sceny niekiedy przybierają nieoczekiwany kształt – potrafią nagle się urwać bądź pogalopować w zadziwiającym kierunku. To również dodaje im autentyzmu, ale przede wszystkim daje wgląd w „zwyczajne szaleństwo” tej rodziny i pokazuje, że domniemana tajemnica „przeklętego rodu” jest nieuchwytna albo wcale jej nie ma – jest mitem, który stworzyliśmy, by spróbować zrozumieć ich los.
Film rozpoczyna się w momencie przyjazdu reprezentantów trzech pokoleń Beksińskich z rodzinnego Sanoka do Warszawy. Tomek buntuje się, nie chce mieszkać w tym przeklętym mieście. Musi rozbić butelkę „Misia”, by się nieco uspokoić. Są późne lata 70. – kolejne dekady nie są odmierzane przełomowymi dla historii Polski wydarzeniami. Nie ma tu „Solidarności”, transformacji, wejścia do NATO. Rodzina żyje własnymi sprawami w czterech ścianach domu z betonu – ulubionego materiału Zdzisława. Upływający czas dostrzegamy jedynie wraz z liczbą siwych włosów na głowie malarza, po zaawansowaniu łysiny radiowca i kolejnych elektronicznych gadżetach, które uwielbiał ojciec i nienawidził syn. Kolejne etapy ich życia są dodatkowo odmierzane zgonami członków rodziny. Śmierć wydaje się ich najbliższym przyjacielem – częściej goszczącym w ich mieszkaniu niż jakikolwiek inny odwiedzający. Dlatego traktowany jest bez zbędnego lęku i emfazy. Po zauważeniu, że zmarła jedna z seniorek Zdzisław Beksiński rozsiada się wygodnie w fotelu i krzyczy od niechcenia do żony będącej w drugim pokoju: „Beksińska nie żyje!”.
Tego typu scen jest więcej. Żadna z nich nie sprawia wrażenia przypadkowej i zrealizowanej od niechcenia. Wszystkie – bez wyjątku – posiadają na siebie odrębny, często całkowicie oryginalny, wręcz szalony pomysł. Jednak ich siłą jest minimalizm. Prawie cały film rozgrywa się w dwóch mieszkaniach i ciasnych kadrach. Wiele scen jest nakręconych w jednym ujęciu – jak choćby niewiarygodny wręcz fragment katastrofy lotniczej. Nie ma w tym jednak niczego z efekciarstwa – chwalenia się realizacyjną sprawnością. Każdy środek filmowy jest podporządkowany funkcji. Matuszyński często kręci kamerą wideo, przedstawia zapis telewizora, w ten sposób subiektywizuje narrację i przedstawia swoich bohaterów – przede wszystkim Zdzisława Beksińskiego. Sceny wyjątkowo poruszające pojawiają się jakby od niechcenia, wychodzą niby przypadkiem – chciałoby się powiedzieć „jak w życiu”, w którym trudne rozmowy i ważne gesty nie są planowane, tylko stają się częścią zwykłych, nic nie znaczących zdarzeń. Te niespodziewane chwile szczerości i bliskości nie są celebrowane przez twórców w szczególny sposób – wymagają inteligencji widza, by je pojąć. Są równie często uśmierzane wyjątkowo posępnym, ale niezwykle dowcipnym humorem, który pojawia się gdzieś na drugim planie. Właśnie te momentami maleńkie gesty, drobne miny, porozsiewane po całym filmie szczegóły, zdają się zbliżać nas do prawdy o tej rodzinie. Ich naturalność, będąca cząstką niezwykle wiarygodnie oddanej codzienności, jest zasługą dialogów autorstwa Roberta Bolesto. Nie byłoby oczywiście tego filmu, gdyby nie znakomici aktorzy – cała trójka: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik i Aleksandra Konieczna zasługują na najwyższe laury.
Tyle zdążyłem już napisać, a nie wspomniałem ani razu o malarstwie Zdzisława Beksińskiego i działalności dziennikarskiej Tomasza – a to właśnie one skierowały uwagę opinii publicznej na tę rodzinę i stały się profetycznym zapisem kroniki zapowiedzianej śmierci. Nie wspominam o nich, gdyż artystyczna i publiczna działalność bohaterów znajduje się w filmie na marginesie. Obrazy widzące na każdej ścianie ich dwóch mieszkań otaczają ich na co dzień. Ich patologiczna, a wręcz dewiacyjna dla wielu makabryczność jest zwykłym elementem codzienności tej rodziny. Na szczęście twórca nie starał się stawiać ryzykownych tez o wpływie sztuki ojca na syna czy losy całej rodziny. Obrazy stają się, co prawda, bardzo istotnym, ale jednak tylko elementem scenografii dramatu, którego bohaterami są ludzie z krwi i kości, a nie artyści, radiowcy czy dziennikarze.
Trudno oddaje się sprawiedliwość dziełom wybitnym. Nie da się zagadać obrazu. Wyjątkową właściwością wielkich filmów jest możliwość czytania ich na różne sposoby. Dlatego z pewnością w „Ostatniej rodzinie” można się doszukać między innymi opowieści o bolączkach życia rodzinnego, relacji sztuki do życia, szaleństwie, lęku, fatum czy o potykaniu się ze śmiercią. Naprawdę jedynie nieliczni potrafią odmalować tak realistyczny portret rodzinny we wnętrzach, mający siłę nienachalnego symbolu.