Tuzin lat minął od reaktywacji Jarocin Festival. Tegoroczna edycja była równocześnie drugą z kolei organizowaną przez Prestige MJM, która zastąpiła Go Ahead. Można już zatem formułować pewne generalne uwagi dotyczące tyleż samego festiwalu, ile polityki organizującej go agencji.
To drugie jest dość łatwe do identyfikacji. Po ubiegłorocznej wpadce z zaproszeniem indierockowców z The Kooks, tym razem postawiono na „bezpiecznych” headlinerów: Slayer, The Prodigy i Five Finger Death Punch. Zestaw nie jest ani oryginalny, ani zaskakujący, ale wyraźnie spodobał się dużej części publiczności. Podobnie jak możliwość postawienia sobie za darmo zielonego irokeza, o co zadbała firma promująca napój energetyczny. Gdy dołożymy do wymienionych także Huntera, Oberschlesien oraz Acid Drinkers (grający Motörhead), to uwyraźni się stylistyczny pomysł organizatora. Pytanie, jak długo będzie można ten kierunek eksploatować, nie upodabniając się do już okrzepłych festiwali metalowych? Zobaczymy; ja pozytywnie zakładam, że to był pomysł na jedną edycję.
Mniej jasnym jest, co dzieje się z przekazem pozamuzycznym. Headlinerzy go nie dostarczają, ich zadaniem jest zapewnienie show. Gdyby nie GaGa/Zielone Żabki (i ich „vegetariada”), weterani bezkompromisowości z D.O.A. oraz zwycięzca Antyfestu Antyradia, czyli grupa Strażacy z silnym prosocjalnym i antyestablishmentowym przekazem, próżno byłoby owego przekazu na dużej scenie szukać. Żałuję, bo Jarocin Festival bez tego po prostu się dusi.
Mocnymi, choć niejako fakultetowymi punktami festiwalu była dwa koncerty specjalne. Michał Jacaszek podjął się przearanżowania albumu „Legenda” Armii. Wspólny występ z jej muzykami w ruinach kościoła Świętego Ducha był specyficznym muzycznym misterium. Michał Wiraszko natomiast odświeżył płytę „Nowa Aleksandria” Siekiery. Sceniczna i wokalna ekspresja zaproszonej do współpracy Natalii Fiedorczuk nadała całości rangi kapitalnego wydarzenia artystycznego.
W tym roku szczególnie rozbudowany został program okołofestiwalowy. Pokazy filmowe, spotkania z pisarzami, panele dyskusyjne towarzyszące występom scenicznym stały się dzisiaj bardzo ważnym elementem programów festiwalowych. Jarocin nie pozostał w tyle. Dużo miejsca poświęcono Republice, jej legendarnemu koncertowi w 1985 roku, jego reenactingowi sprzed roku, nowym interpretacjom repertuaru, przygotowywanej biografii zespołu. To dobry pomysł, przeprowadzony wielopoziomowo i niegrzęznący w oparach nostalgii.
Inne składowe programu dodatkowego budzą jednak moje wątpliwości. Przez trzy dni festiwalu w podcieniach jarocińskiego ratusza pyszniły się wydawnictwa IPN, poświęcone historii walk i żołnierzom wyklętym. Część rozdawano za darmo, w tym przedmiot w postaci „guzika katyńskiego”. Komu i w jakich okolicznościach winno się ten makabryczny przedmiot przyszywać? Zaproszono także Tomasza Elbanowskiego, animatora ruchu opóźniającego wkroczenie dzieci na ścieżkę systematycznej edukacji, co znalazło poklask w gabinetach aktualnie rządzących. Nie wiem, co te akcje mają wspólnego z muzyką, wiem natomiast, że łatwo zdefiniować je jako koniunkturalne. Nazbyt łatwo.
Ważne okazały się ponadto dwa filmy. W „Jarocin. Po co wolność” Leszek Gnoiński zamierzał ukazać historię kultury polskiej od 1970 roku przez pryzmat jarocińskiego festiwalu. Szkoda, że tak mało miejsca poświęcił dekadzie Wielkopolskich Rytmów Młodych (zaledwie pięć minut w obrazie trwającym nieomal dwie godziny). Szkoda, że film Gnoińskiego nie przyniósł właściwie żadnych nowych faktów i nie wykreował nowych bohaterów jarocińskiej historii. Obejrzeliśmy za to wystawny realizacyjnie i montażowo dokument, w którym do najlepszych należą sekwencje łączące zapisy występów sprzed trzydziestu lat (a czasem i więcej) ze współczesnymi (m.in. Kult, Armia).
Inaczej do petryfikującej się legendy festiwalu podszedł wspomniany już Wiraszko w swoim dokumentalnym debiucie „Powracająca fala”. Tytuł nawiązuje oczywiście do głośnego filmu „Fala” Piotra Łazarkiewicza z 1985 roku. Wiraszko postanowił odnaleźć jego bohaterów, także tych zupełnie w filmie anonimowych, wypowiadających jednak znamienne kwestie. Dzięki portalom społecznościowym akcja częściowo się powiodła. I ponownie przemówili do nas organizatorzy festiwalu, muzycy (m.in. Gawliński, Brylewski, Lipiński, Deriglasoff) i jego fani (w tym „ekipa” z Puław). Spoiwem całości stały się kapitalne, uogólniające wypowiedzi Waltera Chełstowskiego, odpowiedzialnego za złotą erę festiwalu. Emocje publiczności wzbudziła postać Pawła Kukiza, uchwyconego podczas spotkania ze swoimi wyborcami. Sam autor filmu nie ujednoznacznił wymowy jego tytułu, otwartym więc pozostaje pytanie, czy powracająca fala dotyczy autorytaryzmu, czy może raczej wspólnotowości.
Na koniec jeszcze słowo o festiwalu w mieście. Z żalem stwierdzam, że festiwal z Jarocina się wyprowadził. Ani w pięknym rynku, ani w jego okolicach nie brzmi festiwalowa muzyka. Ta, która płynie z odsuwanej co roku dalej i dalej dużej sceny, słyszalna jest tylko późną nocą. A przecież małe koncerty, jakieś okołomuzyczne akcje mogłyby – i powinny –odbywać się także na ogólnodostępnych placach i ulicach miasta etykietującego się jako „stolica polskiego rocka”.
Chlubnym wyjątkiem w tej kartografii wycofania (może zaniechania) pozostaje Spichlerz Polskiego Rocka. Na piętrze zabytkowego budynku mamy bowiem wystawę dotyczącą historii i teraźniejszości rocka w Polsce, ze zmieniającą się ekspozycją i charyzmatycznymi przewodnikami. Na parterze działa z kolei Fan Rock Club. Na jego scenie prezentują się debiutanci, niemal bez przerwy ściągając osoby spragnione muzyki. Obok nich zaprasza się też gwiazdy, w tym roku choćby „Moskwa gra Jarocin” z Gumolą, Materą i Budzyńskim. Przyjazna atmosfera luzu, aura przebywania w unikalnym miejscu, łączącym placówkę muzealną z klubem muzycznym, a także przyjazne zaangażowanie personelu każą stwierdzić jedno: jeśli gdzieś pozostał duch wolnościowego i wspólnotowego festiwalu w Jarocinie, to tam właśnie. To znaczy, że nie wszystko stracone.
Jarocin Festiwal
7–9.07.2016