Michał Borczuch i Krzysztof Zarzecki przyjaźnią się i razem pracują od wielu lat. Borczuch jest reżyserem, Zarzecki jego głównym aktorem. Matki ich obu zmarły na raka. Michał stracił mamę w wieku 7 lat. Krzysztof – gdy miał 18. Postanowili, że opowiedzą o tym w spektaklu, którego kanwę stanowi film Pedro Almodóvara, „Wszystko o mojej matce”.
Sam Borczuch mówi, że motywy z filmu są jedynie „pocieszeniem”, ponieważ ich prywatna historia była zupełnie inna. „Wszystko o mojej matce” Almodóvara to niezwykle intensywne kino – obraz przepełniony krzykliwymi kolorami, w którym pojawiają się ekscytujące postacie. We wspomnieniach Borczucha i Zarzeckiego jest inaczej. Zamiast barwnej Hiszpanii – szara Polska czasów PRL-u. Zamiast skomplikowanej historii i intrygujących, niejednoznacznych bohaterek – zwykłe życie zwykłych kobiet. Zamiast słowotoków i nagłych zwrotów akcji – milczenie i powolne trwanie.
W hali Łaźni Nowej na scenie widzimy jedynie trzy duże, geometryczne bloki, zbudowane jakby z żelbetonu. Między nimi rozsypany jest ciemny żwir. Dorota Nawrot skomponowała przestrzeń w taki sposób, by stworzyć wrażenie pustki – wszechogarniającej szarości, wobec której wszystko wydaje się zbyt małe. Nie można się tu schować, a każdy szmer jest potęgowany. Jedynie aktorki wnoszą w ten świat odrobinę koloru i życia. Ubrane krzykliwie, niczym heroiny Almodóvara, próbują jakoś oswoić ten dziwny świat, gruzowisko cudzej pamięci. Każda z nich próbuje się mierzyć z rolą matki Borczucha lub Zarzeckiego, ale niemal żadnej to nie wychodzi. Wzięty z Almodovara pomysł, by rozpisać postać matki na sześć aktorek, jest skazany na niepowodzenie. Okazuje się jałowy nie tylko dlatego, że hiszpański reżyser stworzył temperamentne, wewnętrznie skomplikowane postacie, a życie Zofii i Krystyny było do bólu zwyczajne. Problem w tym, że zarówno reżyser, jak i główny aktor nie potrafią lub nie chcą opowiedzieć wszystkiego o swoich matkach.
Spektakl podzielony jest na dwie części. Pierwsza z nich opowiada o Zofii, matce Borczucha, która pracowała w fabryce chemicznej. W otwierającej scenie pięć aktorek (Dominika Biernat, Iwona Budner, Monika Niemczyk, Halina Rasiakówna, Ewelina Żak), ubranych w białe kitle i foliowe czepki ochronne, odgrywa pracownice laboratorium. Matką Michała mogłaby być każda z nich, a może żadna. Drepczą w tę i z powrotem przez całą szerokość sceny; plotkują, opowiadając sobie zabawne i smutne historie. Przypomina to obrazy z dokumentów Krzysztofa Kieślowskiego. Pracownice lekkim tonem rozmawiają o wszystkim: o tym, że komunikacja miejska tak zapchana jest ludźmi, że nie da się nią jeździć, o kolejnych rachunkach do zapłacenia. Mimochodem rzucane są zdania o niespełnieniu, niezrealizowanych marzeniach. O tym, że długo się czekało, aż przyjdzie to właściwe, prawdziwe życie, a ono chyba nie przyjdzie już nigdy. Jak mówi Halina Rasiakówna, nie można mieć wszystkiego: „gdyby wszyscy ludzie byli genialni, kto położyłby chleb na stół?”. Ten dziwny spektakl niespełnienia obserwuje Krzysztof Zarzecki, także w białym kitlu. To postać, która chce się dostać do ich tajemniczego, kobiecego świata. Zaczepia aktorki, jakby próbował je podrywać, chce ich dotknąć. Nieskutecznie. Scena zostaje powtórzona. Tym razem kobiety grają szybciej, bardziej zdecydowanie, jakby ostrzej. Na pierwszy plan wybija się ich gniew, smutek i rozgoryczenie. Kolejne – częste w tym spektaklu – powtórzenia scen przypominają pracę pamięci. Za każdym razem sekwencja wygląda trochę inaczej. Następują drobne modyfikacje, inaczej rozkładane są akcenty, co prowadzi także do zmian dominujących tematów. Nie mamy szans, by dowiedzieć się, jak było naprawdę.
Borczuch i Zarzecki nie chcą opowiadać sentymentalnych historii. Nie starają się wzbudzać w widzach wzruszenia. Ich spektakl jest chłodny, zdystansowany, pełen pauz i przemilczeń. Jednocześnie czuć w nim jednak podskórne, wielkie emocje, które nie znajdują ujścia na scenie. Dwóch synów, którzy stracili matki, nie przepracowuje na scenie ich śmierci. Materią przedstawienia staje się niemożność opowiedzenia o doświadczeniu straty. Nie wiedzą, jak – albo po prostu nie chcą – o nim mówić. Borczuch nie pamięta matki dokładnie. Jedyny spędzony z nią dzień dokładnie rysuje się w jego pamięci, to 27 kwietnia 1986 roku – dzień po katastrofie w Czarnobylu. Borczuch zwraca się na scenie do Iwony Budner, opisując jej, co dokładnie działo się tego dnia. Instruuje ją, co robiła matka, a co on sam. Wyobrażenie wybuchu reaktora podziałało na wyobraźnię chłopca, dzięki czemu może rekonstruować sekwencję zdarzeń. „Na coś się ten Czarnobyl przydał” – kwituje reżyser. „Szkoda tylko, że tylu ludzi zginęło” – dopowiada aktorka. Paradoksalnie właśnie dzień tragedii tysięcy osób jest dniem, z którego Michał ma najlepsze, najbardziej żywe wspomnienia swojej zmarłej mamy.
Krystyna, mama Krzysztofa Zarzeckiego, zmarła, gdy zdawał on maturę. Zarzecki na scenie wchodzi w rolę reżysera próbującego zrobić spektakl o własnej matce. Prowadzi aktorki, mówiąc im, jak mają grać. Banalny, typowy dla teatru nie od dzisiaj motyw autotematyczny zostaje rozegrany bardzo dowcipnie. Na próbie prowadzonej przez Zarzeckiego Halina Rasiakówna kaprysi, a Iwona Budner i Monika Niemczyk wygłupiają się i chichoczą. Żadna z nich nie wie, co ma robić, jak grać. Scena, którą próbuje zaaranżować reżyser-Zarzecki, to jakieś prywatne wspomnienie jego mamy, kiedy zbierała grzyby. Aktorki doszukują się w tym metafory i metafizyki, próbują (bardzo zabawnie) psychologizować na temat grzybobrania. Ten niewymuszony humor jest jednak podszyty bólem. Ani Zarzecki nie potrafi opowiedzieć aktorkom o swojej matce, ani one nie są w stanie jej zagrać. Niewiele wiedzą na jej temat, a reżyser nie chce/nie potrafi im wytłumaczyć, czego oczekuje. Nie pamięta nawet oczywistych z pozoru rzeczy, jak kolor oczu własnej matki.
„Wszystko o mojej matce” to spektakl o niespiesznym rytmie, w którym pozornie niewiele się dzieje. Zamiast dowiedzieć się wszystkiego o matkach, dowiadujemy się bardzo dużo o synach. Fakt, że Borczuch i Zarzecki tak mocno strzegą swoich intymnych wspomnień, cały czas zmagając się z przymusem opowiadania i wspominania, wywołuje w widzu skrajne uczucia. Z jednej strony dystans, a z drugiej – zrozumienie. Ta niemożliwość opowiadania o swojej intymnej pamięci jest aktem wyjątkowej szczerości, która rzadko zdarza się w tego typu projektach. Przywykliśmy już do prywatności na scenie, do opowieści twórców o własnym życiu. Tutaj, zamiast tego jest wstyd, zmaganie się i jakiś – trudny do opowiedzenia – rodzaj szacunku do podjętego tematu. Nie ma tkliwego sentymentalizmu. Zdarzają się za to momenty bardzo dowcipne (jak scena seansu spirytystycznego z wywoływaniem ducha matki). Twórcy nie chcą, żeby widz zaczął rzewnie płakać, a potem pobiegł na badania profilaktyczne i sprawdził, czy nie ma raka. Unikają moralizowania i tanich wzruszeń. Nawet finałowy, piękny monolog, w którym Zarzecki opowiada o idei powstania tego spektaklu (za dramaturgię odpowiadał Tomasz Śpiewak), nie zostaje wypowiedziany przez niego, o pomoc musi prosić inspicjentkę.
Finał zaskakuje swoją prostotą. Szóstą aktorką, która miała brać udział w projekcie, była Marta Ojrzyńska, jedna z ulubionych aktorek Borczucha. Nie zdecydowała się jednak na obecność na scenie i w spektaklu pojawia się tylko na nagranych filmach. Ojrzyńska tłumaczy swoją decyzję: bardzo chciała zagrać matkę, obejrzała nie tylko Almodóvara, ale też inne filmy (np. „Mamę” Xaviera Dolana). Wie doskonale, ilu aktorskich technik mogłaby użyć, żeby przekonująco wcielić się w taką rolę. Zdecydowała się jednak – po prostu – zostać matką. Po tym wyznaniu pokazuje do kamery zaokrąglony brzuch. A na następnym filmiku – swojego nowonarodzonego synka. Ale to już początek kompletnie innej, podobnie zwyczajnej i tak samo niesamowitej historii.
Tomasz Śpiewak, „Wszystko o mojej matce”
reżyseria: Michał Borczuch
scenografia: Dorota Nawrot
muzyka: Bartosz Dziadosz
Kraków, Teatr Łaźnia Nowa
premiera: 22.04.2016