Archiwum
23.02.2016

Żółw wychodzi ze skorupy

Michał Korczyński
Muzyka

Nieznośny ciężar sukcesu

Zespół powstał w latach 90., wyrastając z mocno klasycznego, gitarowego rdzenia. Już od pierwszej płyty („Tortoise”, 1994) wybory muzyków zaskakiwały, jednocześnie przyciągając uwagę. Album zawierał muzykę stanowiącą splot – być może jawiących się jako najbardziej oczywiste – brzmień gitarowych z eksperymentami o bardzo różnorodnym rodowodzie, spośród których przede wszystkim należałoby wskazać na: progresywną elektronikę, jazz, dub czy wreszcie muzyczny minimalizm.

„Tortoise” to płyta, na której muzycy zdecydowanie bardziej „poszukują” niż „znajdują”. Na nagranym dwa lata później „Millions Now Living Will Never Die” rzeczone „poszukiwania” zakończyły się bezdyskusyjnym sukcesem. Album nie tylko stanowił punkt zwrotny dla samego zespołu, ale uznawany jest wręcz za płytę fundującą post-rock. Stał się desygnatem dla mało zręcznej kliszy sformułowanej przez recenzentów, którzy poczuli się bezradni wobec muzyki, w ramach rockowego instrumentarium (choć u Tortoise często wzbogacanego) nadspodziewanie odważnie poczynającej sobie z brzmieniem i strukturą kompozycji, to właśnie w nich lokując główny punkt ciężkości.

W 1996 roku muzycy nagrali jednak płytę, która choć odwoływała się do wcześniejszych nagrań, to jednocześnie zawierała wyraźnie nowe pierwiastki – „TNT” to album, który udowodnił, że da się pogodzić poszukiwania i eksperymenty z lekkością i melodyką. Wyraźnie mniej rockowy, a bardziej jazzowy, nie stroniący także od ram wręcz piosenkowych, choć pozbawionych warstwy wokalnej. To na pewno najbardziej przystępna płyta zespołu, ale przystępność ta nie wynika z kompromisów, tylko ze skutecznego sposobu, by nagrać płytę o której – bez zbytniej emfazy – można powiedzieć, że jest piękna, a która jednocześnie skrzy się wręcz od niespodzianek i niestandardowych pomysłów, niepozbawiających jednak całości lekkości. Muzyka lekka w sposób nieschematyczny, łatwa w odbiorze (przy odpowiednio „szeroko otwartych” uszach) i bez wątpienia – niezobowiązująco przyjemna.

Dwie powyższe płyty wystarczyły, by uznać Tortoise za głównych rozgrywających poszukującej muzyki końca XX wieku, windując jednocześnie oczekiwania wobec kolejnych albumów. Płyta „Standards” (2001) jeszcze je udźwignęła, także dlatego, że wzbogaciła poetykę zespołu z Chicago o pierwiastek elektroniczny i element większej zadziorności brzmieniowej. Tak jak na „TNT” miękko frazująca gitara Jeffa Parkera, czy subtelne perkusjonalia miło pieściły ucho, tak na „Standards” gitara zaczęła bardziej „zgrzytać”, rytmika stała się wyraźnie bardziej zrywna, ale przede wszystkim wyraźniej zaznaczyła się obecność elektroniki i instrumentów klawiszowych.

Kolejne albumy Tortoise nie wzbudziły już takiego entuzjazmu, a część słuchaczy i niektórzy recenzenci postrzegali je wręcz w kategoriach dużych rozczarowań, zarzucając zespołowi wyraźny spadek formy, a niekiedy uciekając się do sugerowania nadmiernych sympatii grupy wobec rocka progresywnego, co w kręgu muzycznego niezalu jest faktycznie wyjątkowo bolesną etykietką. Postawiłbym jednak tezę, że głównym problemem takich płyt jak „It’s All Around You” (2004) czy „Beacons of Ancestorship” (2009) nie była ich słabość, tylko kontekst, w którym się pojawiały – były nim poprzednie, fenomenalne albumy. Tortoise stali się więc w pewnym sensie jeśli nie ofiarami, to na pewno, niewolnikami swojej muzycznej przeszłości i – przyznaję – sam przyłapywałem się na tym, słuchając po raz pierwszy wspomnianych wyżej albumów.

Tortoise czy nie Tortoise?

Wrażenie to powraca podczas słuchania najnowszej płyty. W pierwszych recenzjach i opiniach dominuje postrzeganie „The Catastrophist” jako albumu przeciętnego – dla jednych z tendencją do przyzwoitego, dla innych zaś niebezpiecznie orbitującego ku rozczarowaniu. Krótko mówiąc, chicagowski kwintet nie nagrywa beznadziejnych albumów, więc i tym razem nie ma „katastrofy” (nie zdziwiłbym się, gdyby ironia tytułu najnowszej płyty Tortoise odnosiła się właśnie do rekonstruowanych tutaj sposobów jej odbioru), ale gdzieżby tej płycie do klasycznych nagrań zespołu, które wszyscy znamy na pamięć. Warto jednak pamiętać, że być może dla samych muzyków te albumy nie są aż tak istotnymi punktami odniesienia jak dla słuchaczy. Tym bardziej że właściwie wszyscy członkowie zespołu, pomimo swoistego uśpienia macierzystego składu, byli przez ostatnich siedem lat mocno aktywni w różnych przedsięwzięciach i z bagażem (będącym jednak raczej zasobem niż obciążeniem) tych doświadczeń oraz wynikających z nich pomysłów wchodzili do studia.

Ile więc ostało się ze starego i wielbionego Tortoise na najnowszej płycie? Przede wszystkim odmienna jest geneza samego albumu, którego znaczna część to przygotowane na zamówienie władz Chicago kompozycje stanowiące dźwiękową refleksję na temat chicagowskiej sceny muzycznej, szczególnie sceny jazzowej. Nagranie części płyty w takiej formule i uzupełnienie jej innymi pomysłami może oczywiście generować ryzyko niespójności całego albumu, ale stanowi to problem tylko wtedy, jeśli faktycznie uznajemy spójność za pożądany punkt docelowy muzycznej twórczości, co wcale nie jest takie bezdyskusyjne. Na pewno „The Catastrophist” jest płytą bardzo różnorodną, a niekiedy różnorodność ta osiąga taki pułap, że mówić możemy o bardzo skutecznym przełamywaniu skojarzeń dotyczących Tortoise, choć jednocześnie nie jest tak, że album zbudowany jest wyłącznie, czy nawet przede wszystkim, na odcięciu od dotychczasowej twórczości. Nie ma również wrażenia, że zespół za wszelką cenę chciałby słuchacza zaskakiwać.

Zaczyna się krótkim żartem, bo chyba tak należy potraktować intro pierwszej kompozycji, które brzmi niczym motyw muzyczny z automatu do gier sprzed kilku dekad. Po chwili utwór zaczyna już jednak brzmieć jakby nagrywany był podczas sesji do „Standards”. Dalej muzycy usiłują chyba zamierzenie uśpić czujność słuchacza, który po wybrzmieniu „Ox Duke” mógłby być bliski stwierdzenia, że reszta albumu po takim wstępie nie zapowiada się za dobrze, a już na pewno, że nie zapowiada żadnej odmiany w stosunku do ostatnich płyt. Jest więc dobrze, to znaczy – średnio. Jeśli jednak ów słuchacz lub słuchaczka wytrwa, dostanie w rewanżu Tortoise A.D. 2016 – zespół, który bez zauważalnego spięcia eksploruje nietypowe dla siebie obszary. Swoistym przełamaniem konwencji jest trwająca niewiele ponad minutę krótka, groteskowa forma „Gopher Island”, która przypomina trochę hip-hopowy „skit” (kilkudziesięciosekundowa miniatura, która ma na celu m.in. przeorientowanie uwagi słuchacza w stronę kolejnego utworu, niejako wprowadzenie do niego, a przynajmniej wyraźnie oddzielenie od poprzedniej kompozycji). W tym przypadku jest to o tyle uzasadnione, że po wspomnianym przerywniku następuje… piosenka. Nie brzmi to może jakoś wyjątkowo ekstrawagancko, gdyby nie fakt, że poza nagraną wspólnie z Bonnie „Princem” Billym płytą „The Brave and the Bold” Tortoise zupełnie ignorowali kwestię ewentualnej wokalizacji swoich utworów. A tutaj nie dość, że mamy śpiew (gościnnie udziela się Todd Rittman), to jeszcze sama kompozycja jest trawestacją piosenki Davida Essexa, co również może zaskakiwać, biorąc pod uwagę, że chicagowski kwintet preferował dotychczas w pełni autorski model pracy (a jednocześnie zdecydowanie kolektywny – muzycy słyną z niemalże pełnej wymienności ról w zespole). Co więcej, na „The Catastrophist” mamy jeszcze jedną piosenkę – balladę wręcz, podszytą chłodną elegancją: „Yonder Blue”, wyśpiewaną charakterystycznym niskim głosem przez Georgię Hubley z Yo La Tengo. Być może oba utwory to nie najmocniejsze punkty całej płyty, ale wartością jest sam fakt rzucenia wyzwania słuchaczom takimi peregrynacjami ku prostym, niezobowiązującym, piosenkowym formom, bo przecież taka świadoma gra w trywialność jest w odniesieniu do „ojców założycieli” post-rocka krokiem ryzykownym. Tym bardziej więc warto docenić muzyków, który zdecydowanie nie próbują pielęgnować dotychczasowej definicji swojego stylu, lecz raczej ją poszerzać i komplikować.

Jeśli natomiast chodzi o szukanie owych najmocniejszych stron tego albumu, to wybór jest o tyle trudny, że świetnych utworów jest – jak na jedenaście kompozycji – całkiem sporo. Mamy bardzo wciągający „Shake Hands with Danger”, oparty na prostym transowym motywie, który jest jednak nieustannie „szarpany” przez ciężkie gitarowe sprzęgnięcia. Uwagę przyciąga także „Hot Coffee”, który do stylu Tortoise inkorporuje subtelnie niemalże funkowy groove. „Subtelnie” oznacza w tym przypadku, że można zarówno poddać się funkowemu potencjałowi, jak i zupełnie go pominąć, dostrzegając jednocześnie nawiązania do wcześniejszej twórczości zespołu. Przede wszystkim zaś zachwyca utwór, który promuje cały album. „Gesceap” to kompozycja zaaranżowana skromnie (perkusja i instrumenty klawiszowe, w finale także gitara), ale skonstruowana poprzez nakładanie i rotowanie kolejnych warstw o odmiennej rytmice. W rezultacie otrzymujemy utwór w takim samym stopniu prosty i płynnie się sączący, co wielopoziomowy i pozytywnie drażniący współwystępowaniem kilku równoległych dramaturgii. To najpewniej jedna z najlepszych kompozycji Tortoise w ogóle.

Chicagowska formacja ewidentnie poszukiwała na „The Catastrophist” nowych ram, ścieżek rozwoju oraz środków wyrazu. Efekt nie sprawia wrażenia działania zespołu pod presją, lecz na swoich warunkach. Wobec legendy zrodzonej w latach 90. muzycy właściwie już zawsze będą bez szans. Wydaje się jednak, że po jakimś czasie, a przede wszystkim po porzuceniu kontekstu wcześniejszego dorobku zespołu, muzyka z większości późniejszych płyt Tortoise, w tym z tej najnowszej, także się obroni, choć może rzeczywiście nie tak spektakularnie, jak miało to miejsce w przypadku „TNT” czy „Millions Now Living Will Never Die”.

Tortoise, „The Catastrophist”
Thrill Jockey
2016

alt