Archiwum
17.11.2015

Gry pustki i przestrzeni

Stanisław Godlewski
Sztuka

W piątek, 13 listopada otwarte zostało Poznańskie Muzeum Melancholii, stworzone przez kolektyw 1a w kooperacji ze Stowarzyszeniem Fuchsbau z Hanoweru. Zaczęło się od utraty – dosłownej i symbolicznej – w ciągu pierwszych dwudziestu minut wernisażu przypadkowo została zniszczona praca „Brillant Blue” Zuzy Golińskiej składająca się z błękitnych neonów otaczających nieużywaną scenę (pierwszy z oddziałów Muzeum mieści się na 11. piętrze Domu Handlowego Alfa, gdzie kiedyś działał klub muzyczny). Ktoś z licznie zgromadzonej publiczności nieopatrznie nadepnął na jeden z neonów, przerywając w ten sposób świetlną instalację. Po kilku minutach praca została odtworzona. Golińska w swoim skromnym dziele odwołuje się nie tylko do pustki (oświetlona scena, na której nikt nie gra; przypomnienie, że kiedyś Poznań był miastem neonów, a teraz właściwie trudno je znaleźć) i melancholii (błękitny kolor jako symbol dezintegracji osobowości). „Brillant Blue” świeci się charakterystycznym kolorem, tym samym, który został wykorzystany w marketingowej identyfikacji Poznania (słynna „gwiazdka” know-how).

Kurator Adam Łuczak w opisie zamysłu całej wystawy odwołuje się do tej, niezbyt fortunnej, strategii promocyjnej miasta. Wychodzi z założenia, że przywoływane know-how i kreowanie stolicy Wielkopolski jako miasta biznesu, miasta nowoczesnego i innowacyjnego jest podszyte nostalgią za utraconym etosem „dawnego Poznania”, miasta słynącego z niemieckiego porządku i „zachodniości”. Ten resentyment, zdaniem kuratorów (wspólnie z Łuczakiem nad koncepcją pracowała Aleksandra Polerowicz), widać przede wszystkim w braku aktywnej, świadomej swej misji instytucji muzealnej prezentującej sztukę współczesną. W związku z tym powołane zostaje Muzeum Melancholii – alternatywna instytucja, której zadaniem, jak pisze Łuczak, jest „archiwizowanie melancholii […] niejasność i niejednoznaczność samego zbioru”.

I tutaj właśnie zaczyna się problem. Choć organizatorzy sami przyznają się do tego, że ekspozycja nie ma spójnego charakteru, a prace można łączyć w luźny, asocjacyjny sposób, to właśnie przez to zostaje zatracony potencjał odważnej krytyki instytucjonalnej i politycznej. Choć użycie przestrzeni budynków, które straciły swą świetność (drugi oddział Muzeum mieści się w siedzibie dawnego dworca PKS) podkreśla problem zagospodarowania przestrzennego miasta, to jednak za mało, by mówić o poważnej dyskusji czy artystycznej strategii na temat samego Poznania.

Oddział Muzeum mieszczący się w budynku Alfy jest nadzwyczaj skromny. Poza wspominaną pracą Zuzy Golińskiej znajdują się tam jeszcze dwie: „Prostota nieznanej przyszłości” Magdaleny Łazarczyk i „Dzieło o nad wyraz dużej potencjalności, czyli co prowadzi nas do takich, a nie innych skojarzeń” Adriana Szwarca. Instalacja Łazarczyk to umieszczona w rogu galerii fotografia przedstawiająca maskę spawalniczą oraz czarne koło wypalone na białym suficie. Ten malunek od razu przywodzi na myśl „Czarne słońce” Julii Kristevej, w dodatku technika wykonania wzmacnia to skojarzenie. Praca Szwarca z kolei to esej na temat działania ludzkiego umysłu, zdolności do tworzenia skojarzeń i powiązań. Ten naukowy wywód na temat kognitywistyki i roli sztuki współczesnej zostaje zderzony z wydrukiem wirtualnej przestrzeni jednego z opuszczonych pomieszczeń na parterze budynku Alfy (widocznego z ulicy). W tym oddziale Muzeum odbywa się również audioperformans duetu Abbey of Misrule (Karolina Kubik i Adam Gołębiewski) „Brute Kiss, Mute Force” operujący hałasem i mocnym natężeniem dźwięku. Przetworzone, głośne dźwięki perkusyjne tworzone na żywo przez Gołębiewskiego zagłuszają to, co Kubik odczytuje ze swojego telefonu. Do uszu docierają tylko strzępy informacji z pierwszych stron gazet, prywatnych notatek performerki, poezji.

Oddział w Alfie jest prawdziwie depresyjny – w niemal pustej przestrzeni znajdują się skromne, dosyć proste i bardzo łatwe w odbiorze prace. Paradoksalnie, najciekawszym dziełem staje się (jak w słynnym wierszyku „Na wystawie” Danuty Wawiłow) panorama Poznania widoczna z licznych okien. Miasto wydaje się piękne i melancholijne zarazem – zamglone, w deszczowej, listopadowej aurze, rozświetlane jedynie pomarańczowym światłem ulicznych lamp.

Ciekawiej jest we wnętrzu dawnego dworca PKS. Artyści i kuratorzy świetnie wykorzystali tę opuszczoną przestrzeń, z jednej strony, zachowując jej charakter, a z drugiej – modyfikując odpowiednio na potrzeby konkretnych prac. W pierwszym momencie trudno określić, co jest dziełem artystycznym, a co pozostałością po starym dworcu, efektem jego erozji. Urban Invention w „Melancholy of things” tworzą apokaliptyczny krajobraz – porozrzucany gruz, podwieszone, niedziałające strzępy. Wszystko w szklanym pomieszczeniu, z wyświetlanymi na ścianach fragmentami filmów. Ten „pejzaż” można zwiedzać i eksplorować od środka, podobnie jak wszystkie inne prace w budynku dworca. W podobny sposób przestrzeń wykorzystuje Izabela Sitarska w swojej „Komorze”, gdzie zanurzone w ciemności hałdy ziemi i fragmenty materiałów budowlanych tworzą ciekawą kompozycję. O ile te dwie prace problematyzują „destrukcję” architektury i tym samym pamięci zbiorowej, o tyle instalacje Büro Für Haken i Katarzyny Borelowskiej problematyzują jednostkę – jej podmiotowość i historię. Büro Für Haken zaaranżowało na dworcu biuro obsługi wniosków o azyl dla Federalnej Republiki Niemiec – sterylnie czyste, z nowiutkim krzesłem obrotowym, równo ułożonymi segregatorami i storczykiem w doniczce. Można wejść, przejrzeć wnioski, zobaczyć procedury – w dniu wernisażu można było decydować o przyznaniu azylu bądź nie. Ale za tym bezosobowym i zimnym biurem kryje się wejście do „Assimilation room”, w którym można się potknąć o porozrzucane śmieci, zobaczyć odrapane ściany i podświetloną ironicznie, kolorową mapę Europy.

Najciekawsza jest „W.” Katarzyny Borelowskiej. Ślady głównej bohaterki (Wandzi) tej instalacji para-narracyjnej (określenie z broszury informującej o wystawie) można znaleźć niemal w każdym zakątku dworca. Wandzia monologuje z głośników, podpisała się na lustrze czerwoną szminką, zostawiła wskazówki, jak dojść do jej miejsca urzędowania. Wchodząc po schodach na piętro i podążając szlakiem porozrzucanych halek i pończoch, znajdujemy wreszcie jej pokoik. Na pierwszy rzut oka wygląda na zdezelowane mieszkanko sentymentalnej starej panny, ale polecam dokładnie się przyjrzeć, można bowiem odkryć prawdziwe cuda – od figurki Matki Boskiej po zachowaną w szklanej szkatułce prezerwatywę z 1979 roku (z czułym podpisem „Jacek”). W biblioteczce poza harlequinami Wandzia trzyma „Historię erotyzmu” Battaille’a i „Tybetanską księgę umarłych”. Niespodzianek jest jeszcze więcej – warto zbadać wabiącą czerwonym światłem toaletę. Borelowska pokazuje nam prywatną, intymną przestrzeń fikcyjnej (lub nie?) bohaterki – jej tożsamości i profesji możemy się tylko domyślać na podstawie pozostawionych przez nią przedmiotów. Odkrywanie kolejnych szczegółów tej pracy sprawia ogromną frajdę, a jednocześnie jest w niej ogromna czułość i ironiczny dowcip.

Chociaż Poznańskie Muzeum Melancholii w niewielkim stopniu odnosi się do zagadnień Poznania i poznańskości, to gromadzi prace artystów, którzy na różne sposoby (od prostych i niemal łopatologicznych, po najbardziej abstrakcyjne) zajmują się melancholią, utratą i pustką, jednocześnie świadomie wykorzystując przestrzeń wystawienniczą. Ta alternatywna instytucja ma jednak jedną poważną wadą – trudno czegokolwiek dowiedzieć się o wystawie lub prezentowanych na niej dziełach od przewodników/opiekunów obu oddziałów. Prośba o wytłumaczenie techniki i znaczenia niektórych prac kończy się niezbyt kompetentnym wywodem lub jest zbywana milczeniem. A to, niestety, powiela najgorsze wzorce znane z poznańskich muzeów, czego organizatorzy chyba chcieli uniknąć.

Poznańskie Muzeum Melancholii
13.11.–22.11.2015
Poznań, Dom Handlowy Alfa, Stary Dworzec PKS
fot. Michał Leśkiewicz
Izabela Sitarska, „Komora”

alt